Nasz "Boluś" – trzy lata z sześćdziesięciu
Dzisiaj mija dwadzieścia lat od śmierci "Bolusia" – płk pil. Bolesława Zonia. Gdy zostałem poproszony o napisanie wspomnienia o Nim, zadałem sobie pytanie – właściwe dlaczego ja? Miałem zaszczyt i przyjemność znać Go niespełna trzy lata. Jest tylu ludzi, którzy znali Go dłużej, lepiej, bardziej intensywnie…
Lotnicze środowisko pełne jest ludzi nietuzinkowych, ciekawych, wybitnych, lecz Bolesław był wśród nich kimś szczególnym. Pierwszy raz usłyszałem o Nim, gdy miałem kilkanaście lat. W opowieściach spotykanych wówczas lotników jawił się niemal mitycznym superbohaterem, którego wyczyny stawiały Go w jednym szeregu z legendami lotów doświadczalnych: Yeagerem, Duke’m czy Kokkinakim. Nie mogłem przypuszczać, że dwie dekady później dane będzie nam się spotkać.
Kim był? Cóż, jest dość źródeł, żeby poczytać o Jego życiu, osiągnięciach, wyróżnieniach, a nawet anegdotach – od wagarów spędzanych na szybowisku Żar po doświadczalne loty za sterami tak różnych maszyn, jak ultralekka amfibia Sea Witch i naddźwiękowy MiG-21. Był wspominany już także na naszych łamach. Warto powrócić do filmu "Dziadek" dostępnego tutaj:
www.dlapilota.pl/wiadomosci/internet/pulkownik-pilot-boleslaw-zon-wspomnienie
a także zajrzeć do pięknego zbioru wspomnień Jego Przyjaciół na stronie Wojtka „Gorgola” Gorgolewskiego
www.stara.gorpol.pl/lotnictwo/ludzie/zon/zon.html
Znaliśmy się krótko, a jednak wiem, że byliśmy przyjaciółmi. Bolek w ogóle był niezwykle otwarty na ludzi. Krótko po Jego śmierci jeden ze znanych fotografów lotniczych gromił nas na łamach raczkującego wówczas Internetu, że śmiemy o tak wielkim Człowieku pisać i mówić po imieniu. My, którzy pułkownika Zonia znaliśmy, wiedzieliśmy, że inaczej nie było można. Pan Bolesław, gdy tylko wyczuł w kimś "lotniczą duszę", nie zważając na różnicę wieku, stanowiska czy osiągnięć, zapraszał do przejścia na formę poimienną. "Na lotniskach nie ma panów" – mawiał. „No bo jak będziemy na kwadracie i w startującej maszynie pęknie opona, to jak będziesz krzyczał? Szanowny panie pułkowniku, proszę się oddalić? Czy raczej – Bolek, spieprzaj! ?" I takim pozostał dla nas – Bolkiem, Bolusiem, a przecież zawsze Mistrzem.
W tamtych czasach królestwem Bolka były: baza lotników przeciwpożarowych na warszawskich Babicach (wówczas jeszcze po północnej, aeroklubowej stronie) oraz lotnisko w Modlinie. To ostatnie przechodziło wówczas trudny czas. Opuszczone, choć nadal zarządzane przez wojsko, a jeszcze nie przekwalifikowane na port lotniczy. Kilka prywatnych firm zajmowało się obsługą lekkich samolotów lub szkoliło uczniów. Warunki w opuszczonych powojskowych budynkach były skromne, ale braki nadrabiał ludzki entuzjazm i pęd do latania. Bolek był niekwestionowanym królem tego miejsca. Tylko on potrafił przekonać miejscowego biznesmena, aby za powietrzną wycieczkę dla rodziny ufundował ze 2-3 beczki dobrego Avgasu na potrzeby szkolenia młodych adeptów, którym nie brakowało niczego oprócz kasy. Potrafił spędzać na lotnisku wszystkie pogodne weekendy, żeby tylko uczniom przybywało godzin za sterami. A że do tego nas, pasjonatów traktował jak swoich, to nic dziwnego, że każda okazja była dobra, żeby "wyskoczyć" do Modlina.
Każde spotkanie było niezapomniane, pełne okazji do ekscytujących zdjęć, długich rozmów, niezwykłych opowieści. Bolek był bowiem nie tylko człowiekiem lotnictwa, był także humanistą, znawcą literatury i sztuki. Do wspomnień o tym jak latał i jak potrafił się bawić, chciałbym też dodać nasze potyczki z literaturą. Bolek był w nich – tak jak w lataniu – ekspertem, niepokonanym w pojedynkach na cytowanie z pamięci fragmentów "Pana Tadeusza". To właśnie on bezspornie rozstrzygnął spór w gronie nas młodych, co też takiego sienkiewiczowski Zagłoba chciał oferować królowi szwedzkiemu. Bywało nawet wspólne śpiewanie, bardziej pasujące do bieszczadzkiego ogniska, niż do zaznaczonej latami eksploatacji przybudówki hangaru.
Jedno tylko nie wyszło: jakoś nigdy razem nie polecieliśmy. Zawsze było coś pilniejszego, albo ktoś wpadł na lotnisko tylko ten jeden raz i odstępowałem mu pierwszeństwo. Zdążymy – mawiał Bolek, ale nie zdążyliśmy.
Nie pamiętam już, kiedy dotarła do mnie ta straszna wiadomość, że Bolek jest w szpitalu, pogrążony w śpiączce. Kilka niesłychanie długich dni pełnych napiętego oczekiwania, modlitwy i wątłej nadziei, przerwanej w czwartek 12 września. Pułkownik Zoń odleciał na zawsze.
Pożegnaliśmy Go tydzień później. Najpierw w Modlinie, z udziałem honorowej warty żołnierskiej i "Biało-czerwonych Iskier", które nad konduktem rozwinęły flagę ze smugaczy. Potem poczciwy Antek zabrał na pokład trumnę i wieńce, aby w eskorcie Żelaznych wyruszyć na Żar. Opowiadano później, że Okęcie wstrzymało operacje na kilkanaście minut, żeby niezwykły powietrzny kondukt mógł nad nim przelecieć. Trasa wiodła nad wszystkimi lotniskami po drodze, a dyżurni kierownicy strzelali zielone rakiety, aby symbolicznie dać Bolkowi znak wolnej powietrznej drogi.
Ostatni etap miał miejsce w parafialnym kościele w Międzybrodziu Żywieckim, u stóp Żaru. Mszę świętą celebrował ojciec Dominik Orczykowski, pięknymi, niebanalnymi słowami żegnając przyjaciela. A gdy trumnę poniesiono na cmentarz, Żar wyrzucił w zachmurzone przestworza samoloty, szybowiec i śmigłowiec, które oddały Bolkowi ostatni salut. Wraz z opuszczeniem trumny do grobu z nieba spadły pierwsze krople spokojnego, miarowego deszczu. Nawet niebo płacze po naszym Bolusiu – mówili ludzie.
Siedem lat później dane nam było wrócić na ten mały cmentarz u stóp Żaru, najpierw na skrzydłach tośkowego Grasshoppera, a potem już na ziemi. W kolejnym roku na niebie Góraszki pojawiła się pierwsza prywatna Iskra, będąca swoistym latającym pomnikiem Bolka. Przypomina o Nim skwer Jego imienia w Modlinie i pomnik z usterzenia MiGa-21. Pozostał w sercach wyszkolonych uczniów i nas – pasjonatów zakręconych na punkcie skrzydlatego świata.
Spoczywaj w pokoju, nasz Pułkowniku.
PS Wszyscy, którym było dane znać Pana Zonia lepiej ode mnie, wybaczcie proszę ten osobisty materiał i dołączcie proszę do wspomnień.
Opracował: Miłosz Rusiecki
Komentarze