Przejdź do treści
Mieczysław Majewski (fot. swidnik.pl)
Źródło artykułu

Życie poświęcił lotnictwu. Rozmowa z Mieczysławem Majewskim

W dniu 24 sierpnia, podczas sesji Rady Miasta, Mieczysław Majewski, w latach 1991-2018 prezes zarządu PZL-Świdnik, odebrał tytuł Zasłużonego dla Miasta Świdnika.

Burmistrz Waldemar Jakson, Andrzej Kuchta, przewodniczący Komisji Międzyzakładowej NSZZ „Solidarność” PZL-Świdnik, a także Kazimierz Bachanek, radny, a w przeszłości pracownik świdnickiej wytwórni podkreślali jego zasługi dla uratowania zakładu przed upadkiem w kryzysie początku lat 90., kiedy rzucony na głęboką wodę, dopiero gromadził swoje menedżerskie doświadczenie. W końcu jednak doszedł do takiej pozycji w branży, że nawet dzisiaj lotnicza Polska zna powiedzenie: PZL to Sokoły, wueski i prezes Majewski. Zasłużonego dla Miasta Świdnika redakcja "Świdnik wysokich lotów" poprosiła o refleksję na temat 28 lat kariery zawodowej w wytwórni śmigłowców.

– Czy można być prezesem tak dużej i ważnej dla całej gospodarki państwa firmy, jak PZL-Świdnik tylko dla pieniędzy bądź stanowiska?

– W momencie gdy obejmowałem to stanowisko pieniądze nie były aż tak wielkie, jak na przykład po prywatyzacji. Splendor, owszem, już był. Ale kierowała mną zupełnie inna motywacja. Byłem młody, ambitny i chciałem się zmierzyć z wielkim wyzwaniem, chociaż nie do końca zdawałem sobie sprawę, w jakim  kierunku pójdą wypadki najbliższych miesięcy. Dopiero po kilku tygodniach dowiedziałem się, że jest „szlaban” na rynek ZSRR, który miał dla nas absolutnie kluczowe znaczenie. Dostarczyliśmy tam jeszcze 20 czy 30 egzemplarzy śmigłowców Mi-2 w pierwszym półroczu 1991 roku i …koniec. Byłem w szoku. Nikt nas wcześniej nie uprzedził o podpisanych polsko – radzieckich dokumentach, które o tym zdecydowały.

– Czy był to dla PZL najtrudniejszy „zakręt” w historii?

– Myślę, że tak. Jakoś w styczniu 1991 roku dostałem w ministerstwie informację, że mam przygotowywać firmę praktycznie do likwidacji. Wróciłem do Świdnika podłamany, ale nie podjąłem tego tematu. Uznałem, że tak nie wolno, chociaż nie mieliśmy zamówień, ani żadnej alternatywy. Na szczęście pod koniec roku podpisaliśmy umowę kooperacyjną z Aerospatiale. Pewnie ta jedna umowa nie uratowałaby fabryki , ale wpłynęła na ukształtowanie nowego sposobu myślenia. Później zawarliśmy kontrakt na sprzedaż Sokołów do Birmy i otrzymaliśmy zamówienie z naszego Ministerstwa Obrony Narodowej. Postacią nieomal opatrznościową był dla nas wtedy gen. Tadeusz Wilecki, Szef Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych RP, który zdecydował o zamianie poradzieckieich śmigłowców na Sokoły.

– To był koniec pewnej, ale też początek zupełnie innej rzeczywistości

– Musieliśmy się z tym zmierzyć. Trzeba było zastanowić się co dalej, bo przecież w zakładzie pracowały tysiące ludzi. Ważne, może decydujące dla naszej wspólnej przyszłości było, że byli to ludzie mądrzy. Mieliśmy już całkiem przyzwoite technologie, dopracowaną konstrukcję Sokoła. Nieodzowne wydało mi się nawiązanie współpracy z zachodnimi producentami sprzętu lotniczego. Przecież zamknięciu rynku wschodniego towarzyszyło, przynajmniej w teorii, otwarcie zachodniego. Kooperacja z Zachodem wydała się i słusznie, konieczna dla przeżycia. Na szczęście upadek żelaznej kurtyny stworzył nowe możliwości. Wiele firm zachodnich odniosło się do nas pozytywnie, głównie z powodu naszej konkurencyjności cenowej. Otrzymaliśmy dużo ciekawych zapytań.

– Pierwszym dużym programem kooperacyjnym była chyba produkcja centralnej części skrzydła samolotu ATR72 dla francuskiej Aerospatiale.

– Co ciekawe, nikt w Polsce nie chciał się jej podjąć, bo, szczerze mówiąc, nikt nie wiedział, jak to zrobić. Na początku mieliśmy problemy, ale sposób w jaki pokonaliśmy to wyzwanie spowodował, że inne firmy stwierdziły – da się. Polacy potrafią.

– Czy to prawda, że AW 139, najlepiej obecnie sprzedający się śmigłowiec na światowym rynku cywilnym mógł nie mieć skrótu od nazwy  AgustaWestland, ale AgustaWSK?

– Nie poszedłbym aż tak daleko w ocenie. Faktycznie padła propozycja wejścia w ten program w roli kilkunastoprocentowego udziałowca. Mieliśmy być autorem konstrukcji całego kadłuba i faktycznie zostaliśmy nim, ale nie na zasadzie własnościowego udziału w projekcie, tylko wykonawcy zamówienia. Niestety, byliśmy wtedy za biedni, by zgromadzić niezbędny wkład finansowy, który z dzisiejszej perspektywy był sumą niewielką. Centrala PHZ PEZETEL w ostatniej chwili wycofała się z finansowania projektu. Do Agusty, zamiast z przedstawicielem PEZETEL, poleciałem sam. Na szczęście Włosi nie zrezygnowali i rozpoczęła się wieloletnia, wciąż rozwijająca się współpraca, której finałem była prywatyzacja naszej spółki.

– Czy da się zdefiniować jedno wydarzenie, które uznałby Pan za najważniejsze w czasie w 28-letniej karierze zawodowej?

– Ważnych wydarzeń było mnóstwo, ale myślę, że takim najważniejszym, choć rozciągniętym w czasie był proces prywatyzacji. Pojawiło się pytanie: co dalej? Przyznam, że nie zawsze decydenci odpowiedzialni za prywatyzację polskich spółek państwowych, byli w stanie sprostać zadaniu. Na szczęście my  wyszliśmy na prywatyzacji nie najgorzej, o czym świadczy dzisiejsza kondycja firmy.

Cały wywiad czytaj na stronie www.swidnik.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony