Proces kontrolera z bazy lotniczej w Mirosławcu zbliża się do końca
Powołani w tym procesie biegli - cywilni eksperci z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych - przedstawili na środowej rozprawie uzupełniającą opinię, która wpłynęła do sądu w styczniu. W oczekiwaniu na nią rozpoczęty latem 2011 r. proces był zawieszony od grudnia 2012 r.
Wojskowy samolot transportowy CASA C-295M rozbił się 23 stycznia 2008 r., podchodząc do lądowania w 12. Bazie Lotniczej w Mirosławcu (Zachodniopomorskie). Maszyna rozwoziła uczestników konferencji bezpieczeństwa lotów wojskowego lotnictwa. Na pokładzie było czterech członków załogi i 16 wysokiej rangi oficerów Sił Powietrznych; wszyscy zginęli.
W kwietniu 2011 r., po ponad trzyletnim śledztwie, Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu oskarżyła o umyślne niedopełnienie obowiązków por. Adama B., byłego kontrolera zbliżania i precyzyjnego podejścia w Wojskowym Porcie Lotniczym w Mirosławcu, choć - zdaniem prokuratury - nie przyczynił się on bezpośrednio do katastrofy. Grozi mu kara do 3 lat więzienia.
W lutym 2012 r. świadek, który szkolił kontrolerów, w tym i B., mówił, że nie zgadza się z tym, że oskarżony nieumiejętnie sprowadzał samolot. "Jeśli podawał kursy i odległości, to podawał prawidłowe. Można mu zarzucić, że robił przerwy w podawaniu komunikatów, ale ja do tego zastrzeżeń nie mam" - zeznał por. Szczepan Messyasz. Jego zdaniem, błąd był po stronie załogi CASY, która w tej sytuacji ewidentnie nie zwracała uwagi na przyrządy nawigacyjne, lecz próbowała lądować, orientując się na obiekty naziemne. "Gdyby patrzyli na przyrządy, to by zauważyli, że są nad ścieżką" - uważa świadek.
Z kolei z przedstawionej w środę opinii biegłych wynika, że na kilkanaście sekund przed katastrofą kontroler informował pilotów, że są na kursie i ścieżce, mimo że samolot był znacznie nad tą ostatnią. Jednak, jak powiedział jeden z biegłych, maszyna była wtedy "po bezpiecznej stronie ścieżki".
Według prokuratury por. Adam B. "mając obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa samolotu CASA, poprzez kontrolowanie ruchu samolotu na ścieżce zniżania, przekazywania załodze samolotu informacji o pozycji statku w stosunku do ścieżki zniżania, nie egzekwował tych powinności". Według śledczych akceptował on "sytuację braku określenia odchyleń w wysokości pozycji samolotu i sytuację braku korekty tego stanu przez załogę", co stwarzało zagrożenie dla bezpiecznego lądowania przez załogę i stanowiło działanie na szkodę załogi i pasażerów.
Zdaniem prokuratury zachowanie Adama B. nie miało bezpośredniego wpływu na katastrofę. Po stronie załogi stwierdzono bowiem błędy w sztuce pilotażu, brak synchronizacji wysokościomierzy, nieobserwowanie przyrządów. Efektem było doprowadzenia do przechylenia i pochylenia samolotu, utraty siły nośnej i w efekcie katastrofy. Zdaniem śledczych piloci byli przekonani, że zniżają się w prawidłowy sposób na prawidłowej ścieżce i nie odczuli przechylenia samolotu. Z uwagi na śmierć sprawcy umorzono śledztwo wobec dowódcy CASY, kpt. Roberta K., który miał nieumyślnie spowodować katastrofę.
Po katastrofie stanowiska straciło pięciu wojskowych bezpośrednio odpowiedzialnych - w ocenie ministra obrony - za decyzje, które do niej doprowadziły.
Każdy z najbliższych ofiar katastrofy - wdowy, rodzice i dzieci - otrzymał po 250 tys. zł. Ponadto części osób, jeśli o to wnioskowały, przyznano też renty. Łącznie MON miał wypłacić 19,5 mln zł rodzinom ofiar katastrofy.
W marcu 2011 r. prokuratura rosyjska prowadząca śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej zwróciła się do Polski o przekazanie prawomocnego orzeczenia kończącego postępowanie karne w sprawie katastrofy CASY. W 2013 r. Naczelna Prokuratura Wojskowa podała, że tego wniosku strony rosyjskiej o pomoc prawną z Polski nie zrealizowano, bo proces wciąż trwa przed sądem I instancji. (PAP)
ral/ itm/ jbr/
Komentarze