Przejdź do treści
Źródło artykułu

LOT: podczas rejsu LOT-u z Cancun "ani przez chwilę nie było zagrożenia dla pasażerów"

Podczas marcowego rejsu dreamlinera LOT-u z Cancun do Warszawy "ani przez chwilę nie było zagrożenia dla pasażerów"; procedury bezpieczeństwa traktujemy z najwyższą starannością - zapewnił LOT, odnosząc się do wtorkowej publikacji "Faktu" pt. "250 pasażerów o włos od śmierci".

"23 marca 2018 roku dreamliner PLL LOT startuje z meksykańskiego Cancun. Po starcie prawy silnik zaczyna wibrować. Decyzja może być jedna - lądowanie na najbliższym lotnisku. To port w Miami. Załoga już tam leci, gdy zapada nowa, szokująca decyzja. Nie lądować w Miami, tylko lecieć dalej - do Nowego Jorku! To dodatkowe godziny lotu, a tymczasem pojawia się awaria w drugim silniku!" - czytamy w gazecie.

"Oświadczamy, że informacje dotyczące rejsu LOT-u z Cancun wykonywanego 23 marca br. przez Boeinga 787 Dreamliner, które podaje dzisiejszy +Fakt+, są nieprawdziwe. Kapitan rejsu LO6506 stwierdził usterkę silnika, a następnie podjął decyzję o lądowaniu w jednym z portów zapasowych, czyli na Lotnisku JFK w Nowym Jorku. Podczas lotu z Cancun ani przez chwilę nie było zagrożenia dla pasażerów, gdyż zgodnie z zaleceniami producenta silników samolot B787 Dreamliner może bezpiecznie kontynuować lot na jednym silniku przez cztery godziny, a zgodnie z bardziej restrykcyjnymi zasadami ustalonymi wewnętrznie przez LOT przez trzy godziny. W przypadku rejsu LO6506 lot na jednym silniku do Nowego Jorku trwał dwie godziny" - podkreśliła spółka w oświadczeniu przesłanym we wtorek PAP.

LOT napisał, że "tzw. procedura ETOPS (Extended Range Twin Operations) pozwala samolotom pasażerskim na operowanie na trasach odległych o określoną ilość czasu od najbliższego lotniska awaryjnego". "W przypadku Dreamlinerów, producent silników Rolls-Royce dopuszcza na podstawie ETOPS bezpieczny lot na jednym silniku do lotniska odległego o 240 minut od momentu wyłączenia silnika. LOT dodatkowo zaostrzył te procedury, skracając ten dopuszczalny maksymalny czas do 180 minut. Podczas rejsu z Cancun 23 marca decyzja o wyłączeniu jednego silnika nastąpiła w momencie, kiedy dystans między Miami i Nowym Jorkiem był porównywalny, dlatego lądowanie na Lotnisku JFK było uzasadnione" - wyjaśniła spółka.

"Z całą stanowczością podkreślamy, że procedury bezpieczeństwa są traktowane przez LOT z najwyższą starannością" - głosi oświadczenie.

Wtorkowy "Fakt" napisał, że "dotarł do dokumentów i informacji, które potwierdzają naruszenie zasad bezpieczeństwa i to, jak blisko było tragedii".

"Półtorej minuty po starcie, prawy silnik samolotu wpada w silne wibracje. Sytuacja się powtarza pół godziny później, potem jeszcze raz. Załoga zwraca się do Centrum Operacyjnego LOT z pytaniem, co robić. Decyzja może być tylko jedna: trzeba lądować w trybie awaryjnym. Samolot jest już u wybrzeży Florydy. Zostaje skierowany na najbliższe lotnisko - do Miami. Jest 22.40 czasu polskiego, 70 minut po starcie" - relacjonuje dziennik.

Dalej opisuje, że kłopoty podczas rejsu pogłębiają się. "W prawym silniku mocno spada ciśnienie oleju. Załoga znowu łączy się z Warszawą. Po konsultacji z Centrum Operacyjnym następuje... zmiana decyzji! Zamiast lecieć do niedalekiego Miami, samolot ma zawrócić i polecieć do... Nowego Jorku! Skąd ta decyzja? Nasi informatorzy z PLL LOT nie mają wątpliwości: chodzi o pieniądze. +W Miami należałoby dać pasażerom zakwaterowanie i posiłki i wysłać na Florydę kolejną maszynę, by ich zabrała+ - mówi nasz rozmówca. Pasażerowie musieliby oczekiwać w strefie tranzytowej lotniska, bo... nie posiadali amerykańskich wiz! A na lotniku JFK w Nowym Jorku mogli wsiąść w maszynę gotową do lotu, choć przygotowaną dla innych pasażerów" - czytamy.

Według "Faktu" samolot zawrócił z drogi na Miami. "23 minuty po manewrze, piloci są zmuszeni podjąć decyzję o wyłączeniu prawego silnika. Pół godziny później w jedynym działającym silniku występuje pompaż. Silnik się dławi. A do Nowego Jorku jeszcze dwie godziny lotu... Samolot zrzuca paliwo. O 1.44 czasu polskiego w trybie alarmowym ląduje w Nowym Jorku" - czytamy.

Dziennik powołuje się na rozmowę z doświadczonym pilotem, latającym dreamlinerami, który w rozmowie z "Faktem" miał powiedzieć, że "samolot był o krok od katastrofy" oraz, "że piloci ćwiczą na symulatorach tak, że +jeżeli po drodze są dostępne lotniska, to najpierw ląduje się na lotnisku ETOPS-owym, a jeśli nie ma takiego, to na pierwszym dostępnym+". "Po awarii maszyna spędziła dwa tygodnie w Nowym Jorku. Wymieniono w niej oba silniki" - napisał Fakt.

Udziałowcami PLL LOT są: Skarb Państwa (99,856 proc. akcji) oraz TFS Silesia (0,144 proc. akcji). (PAP)

autor: Aneta Oksiuta

aop/ son/

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony