Przejdź do treści
Źródło artykułu

Il-2 Sturmovik: Birds of Prey

„Il-2 Sturmovik”. Każdy fan lotniczych symulatorów doskonale kojarzy tę nazwę. To znaczy kojarzy, jeśli jest akurat graczem posiadającym komputer PC. Jeśli bowiem to miłośnik konsol, wtedy najprawdopodobniej hasło „symulator” podsunie mu takie tytuły, jak „Crimson Skies”, „Ace Combat”, czy też całkiem niedawno wydany „Tom Clancy’s HAWX”. Trudno jednak nazwać te gry prawdziwymi symulacjami, bo tak naprawdę to po prostu mniej lub bardziej zaawansowane zręcznościówki oparte na motywach lotniczych. Do tej pory nie było na konsolach czegoś choćby odlegle przypominającego faktyczny symulator... ale jak łatwo się domyślić, ta sytuacja właśnie uległa zmianie. Dzięki „Birds of Prey” oczywiście.

Twórcy „Birds of Prey” mieli do dyspozycji zaledwie kilka przycisków gamepada i... zagospodarowali je całkiem nieźle... z jednym małym wyjątkiem. „Birds of Prey” to symulator... jeśli tego chcemy. Największą zaletą tej gry jest to, że nadaje się ona dla każdego. Trzy poziomy trudności zapewniają rozrywkę odpowiednio zróżnicowaną – znajdzie tu coś dla siebie zarówno ktoś poszukujący naprawdę hardcore’owej symulacji (jak na konsolowe warunki), jak i osoba chcąca bezstresowo polatać i postrzelać. A także ten, kto szuka czegoś w połowie drogi między tymi dwoma ekstremami.

Na poziomie zręcznościowym sterowanie samolotem jest banalne, maszyna wykonuje wszystkie akrobacje bez najmniejszego trudu, a wrogowie giną trafieni pierwszymi pociskami. Jest dynamicznie, wybuchowo i widowiskowo. Na poziomie realistycznym wszystko się zmienia. Znika wspomaganie sterowania i każdy mniej ostrożny manewr może skończyć się przeciągnięciem, utratą siły nośnej i korkociągiem, z którego nie jest łatwo wyjść, nawet jeżeli jest się na odpowiedniej wysokości i ma się czas, by sobie z problemem poradzić zanim maszyna uderzy o ziemię.

W rozgrywce realistycznej trudniejsze jest też strzelanie – w czasie prowadzenia ognia samolotem rzuca, a wrogie maszyny podzielone są na różne strefy mniejszej lub większej wytrzymałości. Strzelanie im po skrzydłach niewiele daje i efektywne jest dopiero trafienie w silnik, kabinę pilota lub inny newralgiczny system w kadłubie. Czasem do jednego celu trzeba składać się kilkakrotnie, bowiem wrogowie walczą o swoje życie bardziej zacięcie i wykonują przeróżne uniki oraz akrobacje, by się nam wyrwać. Zwłaszcza piloci myśliwców.

A jak jest na najtrudniejszym poziomie, symulacyjnym? Podobnie jak na tym realistycznym, tylko że odebrane nam są wszelkie pomoce, takie jak na przykład namierzanie kolejnych celów misji. Trzeba się orientować wzrokowo, rozpoznając samoloty wroga, a także te przyjazne. A to wszystko z małego, ciasnego kokpitu z ograniczoną widzialnością - bardzo ograniczoną nawet, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że autorzy w fatalnym zbiegu okoliczności przypisali rozglądanie się pod prawą gałkę analogową, którą trzeba uprzednio docisnąć, co jest bardzo niewygodne i w praktyce niewykonalne. Tryb symulacji mocno na tym traci. Na szczęście tryb realistyczny sprawdza się bardzo dobrze i z pewnością będzie wyzwaniem nie tylko dla nowicjuszy.

Gdzie i kiedy przyjdzie nam to wyzwanie podjąć? Kampania główna składa się z kilku epizodów: bitwy o Anglię, walk nad Stalingradem i Sycylią, a także powietrznych bojów w Ardenach i w wielkim finale nad Berlinem. W sumie jest to ponad dwadzieścia misji o zróżnicowanych celach i wymagających różnych umiejętności, nie tylko prowadzenia walki powietrznej, ale też bombardowania i atakowania celów naziemnych z lotu koszącego. Niestety, misjom brakuje dynamiki; są zbiorami stałych zadań do wykonania jedno po drugim, sztywno i bez emocji. Dość szybko robi się to nudne i w zasadzie tylko na poziomie realistycznym można w ogóle grać w kampanię, bo jest wystarczająco trudna, by nie zwracać uwagi na jej pozbawioną wdzięku konstrukcję.

Podobnie sprawa ma się z misjami samodzielnymi, których jest także ponad dwadzieścia, a które oferują nowe teatry działań i nowe okazje do zabawy innym sprzętem. Niestety, one także są pozbawione inwencji i niezbyt poruszające. Na szczęście jeśli singlowe elementy rozgrywki lekko zawodzą, to wynagradza to komponent wieloosobowy. Standardowe deathmatche wrażenia na nikim nie zrobią, ale już tryb „lotniska”, w którym dwie drużyny walczą o kontrolę nad tytułowym lądowiskiem... lądując na nim, albo też tryb „bitwy”, w którym celem jest niszczenie naziemnych sił wroga i jednoczesna obrona sił własnych przed zniszczeniem są doskonałe i z pewnością będą się cieszyć popularnością. No dobrze, może nie jestem tego aż taka pewna, ale myślę, że na popularność ze wszech miar zasługują.

Tak samo „Birds of Prey” zasługuje jak najbardziej na pochwały za oprawę audiowizualną. Ścieżkę muzyczną stworzył słynny Jeremy Soule, więc jest świetna. Oprawa graficzna robi zaś wrażenie jeszcze większe. Mamy tu nie tylko piękne, pełne detali samoloty, na których widać każde uszkodzenie i każdą dziurę w poszyciu, ale przede wszystkim zapierające dech w piersiach krajobrazy. Mapy są bardzo duże i naprawdę, naprawdę prześliczne, jeśli patrzy się na nie z dużej wysokości, spomiędzy równie doskonale wykonanych chmur. Jeśli polecimy niżej, to ziemia, lasy, pola i zabudowania tracą trochę swojego uroku, ale z góry robią wręcz niesamowite wrażenie.

Jaki więc będzie werdykt? Z pewnością „Birds of Prey” jest najlepszym konsolowym symulatorem lotniczym, a to dlatego, że jest... jedynym, który na to miano zasługuje w ogóle. Piękna grafika, świetna muzyka, wyzwania jakie stawia tryb realistyczny i dwa bardzo fajne tryby multiplayerowe równoważą z naddatkiem banalny i trochę zbyt łatwy tryb zręcznościowy, pomyłkę z rozglądaniem się z kokpitu oraz pozbawiony polotu komponent singlowy.

Pełna treść artykułu na stronie onet.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony