Przejdź do treści
Bluebirds w Annecy
Źródło artykułu

Bluebirds w Annecy cz. III

Zaledwie dwa dni temu rozpoczął się morderczy wyścig przez Alpy Red Bull X-Alps - paralotniowo wspinaczkowy. Jednak zanim w ogóle podejmie się człowiek takiego wyzwania, warto swoją pasję pielęgnować i rozwijać - tak jak dwaj polscy paralotniarze, którzy wyruszyli we francuskie Alpy, by zaznać nowego sposobu latania, zarażać swoją pasją i przede wszystkim rozwijać ją. Zapraszamy do lektury trzeciej części wyprawy do Annecy. 

Część pierwsza
Część druga

Następnego dnia przyszedł oczekiwany drugi zimny front niosąc ze sobą pokapujące pełne zachmurzenie, więc wsiedliśmy w samochód na wycieczkę do Annecy i na poszukiwanie porannego startowiska na żebrach, z którego można podobno startować w tej porze roku już o 9ej, co czyni okolicę lotną przez 12 godzin! Niestety nie udało się go znaleźć, choć jak się później okazało, byliśmy całkiem blisko. Straty dużej jednak nie było, bo kierunek wiatru w następne dni i tak uniemożliwiałby tam starty. Pod wieczór pokapywanie się skończyło, więc wyruszyliśmy na łączkę potrenować w spływie podnoszenie skrzydła.

W czwartek warunki do lotu były doskonałe. Na niebie zaczynały budować się cumulusy, powietrze było wyraźnie chłodniejsze, więc z ochotą ruszyliśmy na przystanek Navette. Na miejscu okazało się, że jednak niezbędne będzie ujawnienie mojej francuszczyzny i telefon do kierowcy busa – brak informacji o godzinie odjazdu wzbudził nasz niepokój. Na szczęście okazało się, że jednak będzie jeździł, tylko trochę później. O 14ej wystartowaliśmy z planem zrobienia maksymalnej wysokości i ewentualnego spontanicznego przelotu, zaczynając od kierunku na Zęby. Wspaniałe noszenia nad startowiskiem wyniosły nas porządnie nad zbocze, więc postanowiliśmy pokręcić spirale nad jeziorem, by korzystając z noszeń pod chmurami wrócić na poprzedni pułap. Po dwóch seriach spiral i wingoverów oraz powrotach pod podstawę, postanowiłem odlecieć trochę w przeciwną stronę, by zrobić oddalony punkt zwrotny. Kamery zamontowane na butach świetnie się sprawdziły w spiralach i wingoverach, jednak nie pozwoliły na dokumentację filmową przelotu, więc na przyszłość mamy nauczkę, żeby nie montować ich tam, gdy pogoda daje szansę na oderwanie się od startu.

Po powrocie nad startowisko wyruszyłem w zaplanowanym wcześniej kierunku. Marecki mi się gdzieś w tym czasie zapodział, więc skok na Dents de Lanfon znów robiłem sam. Tym razem nie miałem tyle szczęścia co poprzednio i pod Zębami nie znalazłem noszeń, przez co opadłem poniżej startowiska na Planfait. Ponieważ tam też nie było niczego do góry, przygotowywałem się do lądowania w Talloires obok Mareckiego, który tam właśnie skończył swój lot. Jakaż była moja radość, gdy ze 200m nad domami zatrzymały mnie zerka. Wtorkowy sukces Mareckiego zmotywował mnie na tyle, że cierpliwie żebrałem każdy centymetr noszenia aż wreszcie natknąłem się na kominek, który przerodził się w porządny komin z windą na do podstawy, jakieś 800m ponad start. Ponieważ wiatr był dość silny, wróciłem w tym kominie do kotliny między Col de la Forclaz a Lanfonnet.

Tym razem szczęście w trasie na Zęby mi sprzyjało i pod koniec skał Lanfonnet znalazłem komin, w którym wróciłem na ponad 800m pod kolejną chmurę, nie tracąc zbyt wiele dystansu. Na górze pod chmurami przelot nad Zęby wiązał się z niewielką stratą wysokości, więc po zrobieniu kolejnej podstawy na 929m nad startem, pokusiłem się o przeskoczenie dolinki w kierunku zbocza Mont Baret a stamtąd na łukowate zbocze Mont Veyrier. Niestety tam skończyły się chmury, więc znalazłem się w turbulentnej masie powietrza unoszonej od strony jeziora przez słońce nagrzewające skały, a od drugiej strony przez wzmagający się wiatr. Ponieważ nie było specjalnej nadziei na powrót na Zęby, postanowiłem polecieć dalej w stronę Annecy. Na końcu góry wpakowałem się niestety w topienia, przez które straciłem połowę wysokości. Udało mi się jeszcze pożebrać przez pół godziny na żaglu po zacienionej stronie zbocza, ale brak zysku wysokości zmusił mnie do rozglądania się za miejscem do lądowania.

Do wyboru było całkiem sporo pastwisk, niestety gęsto porośniętych drutami, więc postanowiłem wrócić w stronę jeziora. W grę wchodziło jeszcze wielkie boisko piłkarskie, ale obawa przed reakcją lokalnych szalikowców podpowiadała dalsze poszukiwania. Wreszcie wypatrzyłem wielką, podupadłą posiadłość ze zrujnowanymi czworakami i pałacem w remoncie, na której ogromnym trawniku postanowiłem wylądować. Żeby się nie narażać właścicielom, wybrałem najdalszy zabudowaniom kraniec terenu. Niestety nie doceniłem siły wiatru i ostatnie kilkadziesiąt metrów przeleciałem z duszą na ramieniu, spychany na drzewa i linię energetyczną. Zmusiło mnie to do intensywnego użycia speeda, co 30 metrów nad ziemią skończyło się potężną klapą. Adrenalina strzeliła w żyły w takiej ilości, że poczuło to chyba i skrzydło, bo szybciutko się wyprostowało i bezpiecznie wylądowałem po trzech godzinach i 29 km na trawie.

Marecki w tym czasie złapał stopa na Col de la Forclaz i szczuł mnie swoim kolejnym lotem. Moje emocje po lądowaniu jeszcze nie opadły, więc póki co, trafił chłopak kulą w płot. Zatęskniłem za jego lotem w drodze powrotnej, gdy okazało się, że z tej strony jeziora nie ma połączenia ani z Doussard ani Lathuile, więc po kilkunastu minutach bezskutecznego łapania stopa udałem się przez miasto na drugą stronę jeziora. Tam też bezowocne machanie na przejeżdżające samochody oraz brak w okolicy przystanku międzymiastowej linii autobusowej zmusiły mnie do spaceru w stronę Lathiule. Po godzinie marszu przerywanego wachlowaniem przemykających samochodów, natknąłem się na międzymiastowy przystanek. Ku mojej uciesze linia do Lathuile się na nim akurat nie zatrzymywała. Pocieszające było tylko, że kolejny przystanek miał być za 5 minut jazdy autobusem, czyli jakieś 20-30 minut spacerem. Dotarłem na przystanek 40 minut przed odjazdem ostatniego autobusu i próbowałem przez radio namówić Mareckiego, by czym prędzej lądował przy kempingu i ruszał w odsiecz samochodem. Jakoś mi to przekonywanie słabo szło, bo wróciłem ostatecznie autobusem.

Dzień bardzo dobry numer dwa: jeden lot 3 godziny i prawie 30 kilometrów, dwie serie spiral i wingoverów, udane wygrzebywanie się z czarnej dupy, gdy nadzieja powinna już dawno zgasnąć, a z taśmami idzie coraz lepiej, tylko nadal trzeba o tym myśleć, żeby się nie łapać odruchowo.

Piątek przywitał nas jeszcze silniejszym wiatrem i wielkim cumulusem rozbudowanym nad La Tournette – szczytem powyżej Col de la Forclaz. Wyruszyliśmy w stronę busa niepewni, czy uda się polatać, ponieważ po pierwsze chmura przejawiała zadatki na cumulonimbusa, a po drugie silny wiatr w dolinie nie dodawał otuchy. Mimo to, wjechaliśmy na górę.

Na startowisku wiało niesamowicie, podrywając niekontrolowanie rozkładane glajty, obracając startujących w taśmach w powietrzu, wyrywając z butów nawet tandemy. Miny nam zrzedły na myśl o końcu dobrej passy zgrabnych alpejek, ale udane mimo wszystko starty innych natchnęły otuchą. Ujawniła się też kolejna doskonałość lokalnej infrastruktury i organizacji latania: pojawił się kierownik startu, który cały dzień informował pilotów o trudnych warunkach i pomagał działając jako balast przytrzymujący na ziemi przed obrotem, lub pomagając okiełznać poderwane przez wiatr skrzydło. I to wszystko w kraju, w którym się nie płaci za korzystanie ze startowisk!

Mój lekki Swift oczywiście powędrował po rozłożeniu jak żywa gąsienica do góry ale czujny kierownik pomógł ją spacyfikować. Trening na łączce za kempingiem zaowocował i pierwsze podejście do startu było dla obu udane. Bardzo mnie to ucieszyło i podniosło morale, bo jeszcze wiosną musiałem się męczyć w Bassano klasykiem, przeczekując silniejsze podmuchy wiatru. W powietrzu wiatr już tak nie przeszkadzał, wystarczyło tylko uważać, by nie dać się przewiać za krawędź zbocza. Niestety można było zapomnieć o przelocie w okolicach jeziora, a na wlot z wiatrem między góry nie starczyło nam odwagi i doświadczenia. Dzień skończył się więc dla mnie na dwóch lotach po ok. 2 godziny z przewyższeniami 762 i 647 metrów. Mógłby to być jeden lot, niestety za lekko się ubrałem i musiałem lądować, żeby uzupełnić warstwy pod kurtką.

(...)

Michał Piotrowski

Część czwarta ...

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony