200 km nad Alpami – relacja członka kadry narodowej
Mistrzostwa Świata to najważniejsze zawody w lotniarstwie, które odbywają się co dwa lata i decydują o tym, kto zdobędzie tytuł w podziale na rywalizację indywidulną i drużynową. Są to oficjalne zawody uznane przez Międzynarodową Federację Lotniczą (FAI) i włoski NAC (Aer1o Club d'Italia).
W mistrzostwach oczywiście biorą udział również polscy reprezentanci. O tym jak wygląda zawodnicza codzienność i jak piloci radzą sobie podczas zmagań opowiada w relacji Mikołaj Przeździak, który w kadrze jako reprezentant Polski lata od 2018 r. (a pilotem lotni jest od 2013 r). Zapraszamy do lektury:)
„Dziwny i niespodziewany zwrot nastąpił w moim długofalowym planie zawodniczym. Wszystko miało doprowadzić do wykorzystania wspaniałej okazji, która nadarzyła się w 2019 roku. Po wielu latach mistrzostwa świata w lotniarstwie miały odbyć się w Europie. Tymczasem o przedmistrzostwach z 2018 roku wolałbym zapomnieć. Seria błędnych decyzji organizatora kosztowała zdrowie kilku pilotów. Od tego czasu ostrzeżenie o "śmigle na lądowisku", a więc lądowaniu śmigłowca ratunkowego, wypełniło się dla mnie ładunkiem emocjonalnym. Kolejne błędy omal nie doprowadziły do tragedii, a mnie wystawiły na najgorsze warunki w powietrzu z jakimi kiedykolwiek zmierzyłem się w życiu. Pierwszy raz na zawodach byłem świadkiem buntu pilotów i skarg płynących od mistrzów. Dlatego do ostatniej chwili byłem przekonany o tym, że odpuszczę udział w XXII Lotniowych Mistrzostwach Świata w Tolmezzo. Wieści, które napłynęły z wiosennego walnego zebrania komitetu lotniowego CIVL przy FAI były uspokajające. Podjęte miały być poważne kroki w celu niedopuszczenia do powtórzenia katastrofy. Dopiero jednak zmiana osoby organizatora i rozmowa z kierownikiem kadry Pawłem Kumorkiem uspokoiły mnie na tyle, że zdecydowałem się startować. Niestety moje wahanie kosztowało mnie wiele. Nie przygotowywałem się i pojechałem mając na koncie w sezonie tylko jeden lot w Beskidach.
Ciekawość miesza mi się z zawstydzeniem, gdy wjeżdżam na kemping nad jeziorem Cavazzo. Liczę na to, że tak jak w ubiegłym roku, podczas niesławnych zawodów będzie się tu zatrzymywać spora grupa zawodników. Cóż za pomyłka! Spotykam tam tylko dwóch Gwatemalczyków. “Team Poland!” wołają widząc mnie w biało czerwonym drużynowym speedarmie, a w ich głosie miesza się rozbawienie i lekceważenie. “Team Guatemala!” odpowiadam zastanawiając się za każdym razem, który z nich właściwie startuje, a który jest kierowcą i aniołem stróżem na ziemi. Po dwóch dniach lotów treningowych wchodzę w komitywę z Ukraińcami i do końca zawodów stanowimy całkiem zgrany zespół. Jest nas trzech. Projektant i konstruktor lotni Sergey, pilot oblatywacz i weteran zawodów. Doświadczony Evgen, pilot pewnie trzymający się w pierwszej dwudziestce na świecie, a przy tym niezwykle pomocny, harcerski wręcz typ. Razem z nimi ja, żółtodziób bez przygotowania, próbujący znaleźć swoje miejsce w świecie mistrzów lotniowych szachów.
W dniu otwarcia mistrzostw z mojego hamaka widzę wtaczający się na sąsiednią działkę znajomy samochód z przyczepą kempingową . Moim sąsiadem został Primoz Gricar, słoweński mistrz trójkątnego skrzydła, latający tak dobrze, że Niemcy podkupili go do swojego zespołu. Znamy się już od kilku lat. To niezwykle barwna postać. Jeden z najlepszych zawodników na świecie, instruktor, pilot oblatywacz i mechanik, a do tego pilny wyznawca religii Hare Krishny. Na zawodach często towarzyszy mu rodzina - żona i trójka dzieciaków w tym dwójka maluchów. Jedyny zawodnik, który w udany sposób połączył pasję i życie rodzinne. Pomaga mu w tym jego bóstwo, to pewne. Przed każdym lotem medytuje i zachęca do tej praktyki swoich uczniów. Bardzo cieszę się z towarzystwa tej rodziny. Primoz i jego żona odwzajemnili moją radość i spędzamy razem kilka wieczorów.
Podczas ceremonii otwarcia w Tolmezzo nawiązuję kilka ciekawych znajomości. Oto Felix Cantensanu startujący w barwach Rumunii, mieszkający w Kanadzie i jego siostra łącząca funkcje kierowcy, kucharza i kierownika zespołu. “Mamy wreszcie okazję nadrobić rodzinne zaległości.” mówi tłumacząc swoje poświęcenie. Dalej Kanadyjczyk Evan ze swoją urodziwą partnerką o urodzie metyski, młodzi, piękni i niezwykle wysportowani. “Po powrocie do Kanady odpuszczam starty w dużych zawodach. Będę budował dom dla rodziny” zwierza się kilka dni później, gdy czekamy na poprawę pogody przed startem.
W trakcie przemarszu przez rynek z tłumu gapiów rzuca się do mnie Małgorzata. “Muszę ci dotrzymać towarzystwa w takiej chwili”, od tego momentu dumnie dzierży polską flagę. Mieszka w regionie Friuli Venezia ponad dziesięć lat, prowadzi piękną winiarnię. Ujmuje mnie prawdziwie polską gościnnością.
Zawody idą mi nieźle. Dolatuję do mety w co trzecim locie. To i tak niezły wynik, jak na początkującego bez przygotowania. Poznaję swoje możliwości, krok po kroku nabieram pewności siebie. Region Friuli Venezia oferuje mnóstwo możliwości dla pilotów o wszystkich poziomach umiejętności. Są tu niziny, wzgórza na przedgórzach Alp, Alpy Julijskie łączące Słowenię i Włochy, Alpy Karnickie - małe Dolomity, z których można lecieć do Austrii a może i dalej. Organizatorzy maksymalnie wykorzystują dostępne warunki. Doskonale rozpoznana pogoda pozwala planować zadania, które łączą nawigowanie nad nizinami i wysokimi górami. Właśnie łączenie tych regionów stanowi o trudności lotów ale też daje pilotom niesamowite wrażenia. Poziom zawodów jest wysoki, jednocześnie czuję się bezpiecznie.
Chciałbym opisać Wam trzy loty. Pierwszy to zadanie, w którym mamy dolecieć do Słowenii, zaliczyć cylinder nad Vrh Slop, wrócić do Włoch, przeskoczyć dolinę nad miastem Gemona, zlecieć na przedgórza na południowym wschodzie i wrócić do doliny stanowiącej bramę Alp Karnickich. Podczas tego lotu po raz pierwszy siła mojej woli zostaje poddana wielkiej próbie. Wracając ze Słowenii ślizgając się po zboczu znanego polskim pilotom paralotniowym masywu Stol natrafiam na rozlane cumulusy blokujące promieniom słonecznym dostęp do ziemi. Brakuje mi może stu metrów by wrócić nad Gemonę. Utykam w pułapce otoczony wysokimi górami ze wszystkich stron. Przez godzinę walczę o utrzymanie się w powietrzu. Motywację zapewnia mi jedyne lądowisko w Priadelis - mała łąka, niezbyt nadająca się do bezpiecznego posadzenia lotni na ziemi. Nie dość, że krótka, bo zaledwie pięćdziesięciometrowa to jeszcze ogrodzona linią niskiego napięcia. Z góry widzę kilka nieudanych prób lądowania, szczęśliwie bez tragedii. Nie mam zamiaru wystawiać mojego szczęścia na próbę. Zachęcony przez parę kruków bawiących się nad osuwiskiem skalnym przetrzymuję kryzys. Gdy wraca słońce wywalczam wysokość i kontynuuję lot po trasie. Niestety kończy się dzień a do celu brakuje mi zaledwie kilkunastu kilometrów. Ląduję przygodnie na wielkim polu. To doświadczenie bardzo wzmacnia moją wiarę w moc cierpliwości i we własne możliwości utrzymania się w powietrzu pomimo niesprzyjających warunków. To więcej warte niż punkty w klasyfikacji.
Trzy dni później znowu startujemy z Gemony. Przed otwarciem zadania jestem na bardzo dobrej pozycji startowej. W niewielkiej, jak na te zawody, grupie krążymy nad Velikim Karmanem, dla Włochów to Monte Chiampon. Gdy otwiera się brama startowa ruszam z czołówką na trasę. Cumulus, pod którym krążyliśmy, mimo że lecę po prostej wciąż dodaje mi wysokości. Po kilkuset metrach w ciągłym wznoszeniu przekraczam pułap 2400 metrów. W ten sposób nie dość, że jestem jednym z pierwszych, to jeszcze mam przewagę wysokości. Wreszcie mam okazję brać udział w prawdziwym lotniowym sprincie na najwyższym poziomie! Chociaż w te rejony zapuszczam się pierwszy raz w życiu to mam w sobie niesamowitą pewność siebie, której dodaje mi towarzystwo najlepszych pilotów. Wyciskam ze skrzydła maksimum doskonałości. Pierwszy przeskok liczy aż 12 kilometrów. Mój wyczynowy Combat nie ustępuje innym lotniom.
Lecąc w czołówce osiąga się bardzo wysoką średnią prędkość. Dzieje się tak ponieważ popełnianych jest najmniej błędów. Szczególnie jest to widoczne podczas wykręcania kominów. Piloci nie tylko nie przeszkadzają sobie ale wręcz przeciwnie - stanowią dla siebie oparcie. Współpracując bardzo szybko mapują niebo co skraca czas potrzebny na wznoszenie. Pojedynczy pilot prawie nie ma szans z grupą. Dlatego gdy dolatuję do majestatycznej Monte Amariana górującej nad Tolmezzo błyskawicznie odzyskuję wysokość i rzucam się dalej, jak pies gończy w sforze. Mam wrażenie, że pomiędzy pilotami lecącymi w czołówce zawiązuje się specjalny rodzaj porozumienia. Miejsce w zawodach traci jakby na znaczeniu. Ważne jest by być jak najszybszym, dla samej przyjemności gonitwy.
Udziela mi się to wspaniałe uczucie. Znowu wykonuję wielki, jak poprzednio skok. Grupa liderów zaczyna się rozpadać. Niektórzy wyrywają do przodu licząc na mocne noszenia i zmuszeni są zawracać, przeliczywszy się. Pamiętam z ubiegłego roku miejsce na Monte Paularo, gdzie zlokalizowany był najmocniejszy komin i pewnie steruję w tym kierunku. Jest! Wario ćwierka jak oszalałe, wznoszenie jest tak potężne, że ciśnienie strzela mi w uszach. Jak w szybkobieżnej windzie.
Trasa wiedzie dalej na zachód, a tam nad masywem Monte Crostis unosi się ogromna chmura. Podstawa cumulusa jest na tyle nisko, że szczyt góry jest w niej ukryty. Przychodzi otrzeźwienie. Nie wiem, gdzie jest granica cylindra i muszę być ostrożny by w tym pędzie nie wlecieć w chmurę i w niewidoczne zbocze. Co więcej - podobna czapa unosi się nad masywem Monte Zoncolan i dalej na południu. Dobieram więc wysokości i zwalniam. Okazuje się, że łatwo docieram do najdalej na północ wysuniętego cylindra, robię zwrot na południe i w tym momencie zauważam zabawne zjawisko. Otóż pode mną, z tyłu leci orszak dawnego Króla Lotniarzy, Manfreda Ruhmera, z nim na czele i całą świtą naśladowców tuż za nim. Skrzydło Austriaka wyróżnia się barwami narodowymi Austrii i odbijającymi światło krawędziami natarcia.
Ekstrawagancja, zdawać by się mogło. To jednak nie jest tylko kwestia folgowania gustom, to przede wszystkim dbałość o to, aby być widocznym w powietrzu. To bardzo ważne, wiele współczesnych lotni ma poszycia z półprzezroczystych materiałów, bardzo słabo widocznych nawet z niewielkiej odległości.
Z zapobiegliwości mądrego Austriaka korzysta wielu ścigantów, którzy podążają tuż za nim jak kilkanaście cieni. Tymczasem kolejne kominy, na które natrafiam są przynajmniej dwa razy słabsze od tych z początkowej fazy lotu. Dobrze, że zwolniłem, myślę widząc jak kilku pilotów poniżej nieubłagana grawitacja ściąga niżej i niżej ku ziemi. Zakładam, że dolecę pod gigantyczną chmurą najdalej na południe, jak to będzie możliwe. W ten sposób jeśli zdecyduję się na powrót nad Tolmezzo to będę miał najkrótszą do pokonania drogę i maksimum wysokości. Ewentualnie polecę na skróty, dalej na południe.
Wybieram pierwszą opcję pamiętając przestrogi Felixa o trudnych warunkach nad moim kempingiem. Wykonuję bardzo długi skok na wschód, ponad czternaście kilometrów. Dolatuję mając zaledwie 1360 metrów wysokości ale to wystarcza. Najpierw powoli, później coraz szybciej zyskuję wysokość. W końcu mam jej wystarczająco dużo, by dostać się do najlepszego miejsca na zboczu Monte Amariana. Tu wario znowu śpiewa swoją szaloną piosenkę. Uwielbiam to! Cały czas mam wrażenie, że jestem w czołówce. Widzę jak niewielka grupa pilotów odrywa się od zbocza i kieruje na ostatni punkt zwrotny. Ruszam za nimi, markują mi dobry komin. Mam dużo wysokości ale przede mną jest teren, którego nie rozgryzłem. Te cholerne, zalesione pagórki z niewieloma, jak mi się zdaje miejscami do lądowania nie wzbudzają mojego zaufania. Przegrywam walkę ze sobą. Wybieram “bezpieczną” drogę nad nizinami. A tu wszędzie czapy chmur i mnóstwo cienia. I tak od bohatera zjechałem do zera. Mój strach zawiódł mnie do przygodnego lądowania gdzieś w polu.
Następnego dnia rano dostaję wiadomość na oficjalnej grupie Whatsapp, że dziś jedziemy do Ravascletto. Oznacza to bardzo dobrą prognozę pozwalająca na długi lot w najwyższych partiach gór. Entuzjazm miesza mi się z dreszczykiem strachu, czuję się jak dziecko przed wyprawą do parku rozrywki z kolejkami górskimi.
Na startowisku Val Secca w Alpach Karnickich odczuć można zdenerwowanie. Perspektywa długiego lotu odbiera niektórym odwagę. Inni obawiają się trudnego startu ze względu na obracający się wiatr. Kilku zastanawia przeskok do Austrii. Aby przekroczyć granicę na północy należy przelecieć 10 kilometrów bez możliwości lądowania. Czy to bezpieczne? – pytają stojąc pod wielką mapą Alp, na której zaznaczona jest trasa 200-kilometrowego przelotu. Chwilami udziela mi się niepewność. Spycham wspomnienie tragicznych wydarzeń z ubiegłego roku. Uspokaja mnie pogoda z bardzo słabym wiatrem i widok stromych szczytów. Pytam Primoza o trasę nad Gailltaler Alpen obok Lienz. Przelot tam jest możliwy, mówi choć wiele zależy od warunków. Tam nie ma gdzie lądować, więc ta droga jest obarczona sporym ryzykiem. Później dowiedziałem się, że Gricar był trzeci tego dnia i że poleciał dłuższą drogą omijając wątpliwy teren.
Składam skrzydło i żartuję z sąsiadami. Widzę, że i oni są spięci. Mimo wszystko stres nie ustępuje. Robię rozgrzewkę. Ruch pobudza moje ciało i dodaje animuszu. Nabieram pewności siebie, w końcu latałem już tutaj i wiem, że sobie poradzę. Niespiesznie szykuję się do startu.
Jestem w środku stawki, to daje mi dobrą pozycję. Nie będę przecierał szlaku. Przede mną startują najlepsi i najbardziej zdeterminowani. Najsłabsi piloci są na końcu. Ich wahanie nie zablokuje mi drogi w powietrze. I co ważne, nie podzielą się też ze mną swoim strachem.
W końcu chaos, który panował na linii startowej, ucicha. Włosi z dbałością i troską pomagają ustawić skrzydło na początku rozbiegu. Wielu z nich jest pilotami i czują majestat sytuacji. Na mistrzostwach świata rzadko zdarzają się tak długie trasy. Kierownik linii startowej dostaje zgodę na wypuszczenie mnie w powietrze. Jestem gotowy. Biegnę w słabym podmuchu wiatru, szybko rozpędzam się na skarpie, kontruję lekki zwis na skrzydło. Osiągam dużą prędkość. Czuję się bezpieczny. Lecę.
Nabieram wysokości. Rozglądam się i przypominam sobie, że jestem przecież na zawodach. Gdzie są inni? Gdzie najlepsi piloci? Prę do góry.
Oceniam budowę cumulusa i szukam noszeń. Każda chmura ma swój specjalny smak i zapach. Przelatuję przez strzępki pary, czuję wilgoć na twarzy. Już po chwili krążę na jej brzegu z innymi pilotami-ptakami. Obłok powoli przekształca się, rozrasta. Teraz lecimy pod nim wielką chmarą 50, a może 80 lotniarzy. Wszyscy są na tym samym pułapie, więc jedynym sposobem na utrzymanie porządku, jest lot po okręgu o promieniu kilkuset metrów. Tworzą się dwa skupiska lotniarzy. Choć zatopieni w żywiole, jesteśmy w gotowości do startu. Tak naprawdę tylko niewielką część mózgu zaprząta wyścig. Odtąd kieruje mną instynkt. Walczę o najlepszą pozycję do startu. Modulowany pisk wario oznacza początek gonitwy. Krąg lotni rozpada się i układa teraz w długi sznur ciągnący się na wschód.
Przeskakuję dolinę i pierwszy komin na trasie wyrywa mnie na 2800 metrów. Patrzę za siebie. Rozpoznaję miejsce startu, które z tej perspektywy, to po prostu jeden z dziesiątków szczytów górskich. Wydaje mi się ono nieistotne, jak i te wszystkie przygotowania i rozgorączkowany tłumek. W sekundę o tym zapominam. Pęd powietrza wywiewa myśli. Dawno temu wierzono, że po śmierci człowieka o wielkiej duszy przychodzi silny, wielodniowy wiatr i pomaga jej odejść. To musi być prawda. Gdy lecę, wiatr towarzyszy mi nieustannie. Czasami ma siłę huraganu. Żadna myśl mu nie sprosta, nie oprze mu się dłużej niż kilka chwil. Tylko wola pozwala lecieć daleko i tam dokąd chcę. Sprawność fizyczna, doskonałość sprzętu i technika pilotażu mają drugorzędne znaczenie. Każdy przelot zaczyna się od powziętej w powietrzu decyzji – oto odrywam się od pępowiny lądowiska i rzucam w nieznane. Długotrwały przelot zaś to seria wyzwań i wielokrotna próba woli. Tym trudniejsza, im ciało staje się słabsze z upływem czasu.
W kominie, w którym krążę z innymi pilotami, panuje napięcie. Pomagamy sobie wskazując najlepsze noszenia, a zarazem nieustannie walczymy o pozycję. Grupa rozciągnęła się na długości kilku kilometrów. Decyduje skuteczność wykręcania kominów termicznych. Piloci, którym zabiera to więcej czasu zostają z tyłu. Jestem tuż przed przeskokiem nad granicą włosko-austriacką. Dobieram wysokości. To pierwszy trudny odcinek trasy. Pod nami tylko góry, żadnych lądowisk. Na chwilę dościgają mnie ci, których zostawiłem gdzieś za sobą, są jednak niżej. Rzucam się na północ. Szybko przebywam niegościnny teren. Przede mną otwiera się Gailtal. Dobijam na drugą stronę doliny, nad zasypane odłamkami skalnymi, zbocze przełęczy. Jej zachodnia strona prowadzi do serii szczytów, które wyglądają jak zęby piły. Znad nasłonecznionego zbocza unoszą się potężne bąble gorącego powietrza. Robi się zamieszanie. W turbulentnym powietrzu piloci krążą na przecinających się trajektoriach. Muszę się stąd szybko wyrwać, bo czuję, że mogę zderzyć się z innym lotniarzem.
Uciekam w górę. Gdy zyskuję zapas wysokości, przeskakuję nad siodłem przełęczy, przelatuję kilkaset metrów na północ. Zauważyłem już wcześniej, że krążący tu piloci wznoszą się znacznie szybciej ode mnie. Trafiam na mocny komin odchodzący od zbocza najbliższego górskiego zęba. Jest tak duży, że gdy po kilku okrążeniach prostuję kurs dalej na północ jeszcze kilkaset metrów lecę we wznoszeniu. Pode mną otwiera się dolina Drawy z gościnnym dla pilotów Fliegercamp w Greifenburgu. Kolejny skok do przodu, wypatruję znajomego kempingu i jeziora w żwirowni. Z tej wysokości jezioro ma wielkość paznokcia i wygląda jak kawałeczek pomarszczonego lodu. A lądowisko to malutka litera L, która rozbawia mnie i dodaje sił bo droga długa przede mną.
Nadlatuję nad startowisko Amberger Alm. Rozpoczynam wyścig po zboczu masywu, długimi skokami zaliczam punkt zwrotny na wschodzie i zaraz jestem już przy Lienz. Oddaję się instynktowi stadnemu i lecę najkrótszą drogą w kierunku Silltal. W grupie rozpoznaję Joerga Bajewskiego. Musi się tu czuć jak w domu, ponieważ w Greifenburgu często odbywają się mistrzostwa Niemiec.
Wlatuję nad nieznany mi teren, z niewieloma lądowiskami, więc trzymam wysokość i nie pozwalam sobie na dalekie przeskoki. Kilkanaście kilometrów na zachód i dwa kominy później odhaczam kolejny cylinder i zawracam. Pode mną mienią się oczka jezior górskich w odcieniach lazuru. Gdzieniegdzie leżą łachy śniegu i lodu, nie poddające się letnim upałom. W moje ciało wkrada się zmęczenie. Lotnia w żywym górskim powietrzu ma tendencję do zakręcania, a ciągłe kontry kosztują mnie sporo wysiłku. Może to skumulowane zmęczenie z całych zawodów? Wmuszam w siebie baton i przez najbliższe 20 minut powstrzymuję wymioty. Muszę wytrzymać. Inaczej stracę siłę i nie dolecę do celu. Mija czwarta godzina lotu. Zaczyna się walka z własną słabością.
Nad Zettersfeld dobieram maksimum wysokości. 3300 metrów musi wystarczyć do powrotu nad Schmasskofel w drodze na wschód. Teraz mam do pokonania drugiego przeciwnika. Z wąskiej doliny Drawy, potężnym, ale niewidocznym strumieniem, wlewa się nad Lienz rwąca rzeka powietrza. Wiatr dolinowy, pod który jestem zmuszony lecieć jest odczuwalny już na 3000 metrów! Objawia się duszeniem - wario pokazuje mi opadanie z prędkością 3 metrów na sekundę. W końcu docieram na drugą stronę. Powietrze jest tu niezwykle turbulentne. Po kilku próbach wyrywam się z matni. Co za ulga! Nie dość, że lądowałbym przedwcześnie to jeszcze w bardzo mocnym i turbulentnym wietrze dolinowym.
Mam w pamięci opowieść Edzika z Moskwy o lądowaniu w tym miejscu - gdy udało mu się w końcu posadzić skrzydło i siebie w jednym kawałku to z radości, ulgi i wdzięczności całował ziemię.
Czuję, że jestem wyczerpany a przede mną jeszcze pięćdziesiąt sześć kilometrów. Gdzie są inni? Jestem tu sam i doskwiera samotność. Rozlane chmury spowalniają tempo mojego lotu i dobrze, bo mam czas odpocząć. Zaczynam wątpić w możliwość dotarcia do mety. Powoli zbliżam się do Emberger Alm. Przede mną trudny odcinek trasy w Geiltal, pod silny wiatr z niewieloma możliwościami złapania mocnego komina. Wszystko wokół jest zacienione a ja potrzebuję dużo wysokości.
W ubiegłym roku przy podobnym scenariuszu nie doleciałem do mety - musiałem zawrócić nad jeziorem Weisensee. Rozglądam się po okolicy krążąc w leniwym noszeniu. Dostrzegam – jak objawienie – jedyną w okolicy plamę światła słonecznego. Spowija szczyt kilka kilometrów na wschód ode mnie. Natychmiast podejmuję decyzję i kiedy docieram na miejsce, wlatuję w idealny komin. Piękna nagroda dla strudzonego człowieka-ptaka. Wario krzyczy a ja śpiewam na cały głos pieśń karpackich górali! Znowu jestem w grze. Błyskawicznie nabieram wysokości. Za mną, jakby znikąd, pojawia kilka lotni i korzysta z tego ostatniego tchnienia słońca.
Znowu czuję pewność siebie. Nade mną rozpościera się wielka chmura. Jej podstawa jest na ponad trzech tysiącach metrów. Niemal pozwalam chmurze wessać mnie, gdy kieruję się ku jej brzegowi. Obieram taki kurs, by maksymalnie wykorzystać prąd wznoszący. Urywam się spod krawędzi w najlepszym punkcie na trasie do mety. Zaczyna się wielki final glide. Najdłuższy w moim życiu.
Przez dwadzieścia kilometrów powietrze jest bardzo spokojne. Komputer zapewnia o naddatku wysokości nad celem. Nie ufam mu. Kiedy w końcu zlatuję nad szczyty niewielkich gór, łapię słaby komin i wyciskam go, obserwując wysokościomierz. Naddatek wysokości zwiększa się do 650 metrów, ale wiem, że będę cały czas leciał pod wiatr. Do celu osiemnaście kilometrów. Teraz zadecyduje aerodynamika. I moja precyzja. Obniżam kąt natarcia uprzęży, opuszczam głowę, łokcie układam blisko ciała. Zostawiam za sobą kilka lotni i stawiam wszystko na jedną kartę. Teraz albo nigdy!
Wlatuję w wiatr dolinowy. Nie jest tak silny jak pod Lienz ale odczuwam go wyraźnie. Komputer zaczyna zmniejszać deklarowaną rezerwę wysokości. Czy dolecę? Teraz nie mogę zwątpić. Zresztą jestem w takim stanie zmęczenia, że decyduje ptasi instynkt. Zlatuję poniżej szczytów, zaczynam wyraźnie widzieć ludzi, zwierzęta. W końcu – daleko przed sobą – rozpoznaję lotnisko szybowcowe. Tam mam dolecieć. Szacuję, że to będzie trudne, ale możliwe. Mijają minuty, wciąż napieram pod wiatr. Szczęśliwie dzień już się kończy, więc niemal nie ma błyskawicznie ściągających na ziemię duszeń. Przede mną ostatnia przeszkoda – miasteczko. Daję radę, choć o włos! Osada jest na wzniesieniu, a mój cel poniżej. Przelatuję 30 metrów nad dachami. Zerkam na spokojne uliczki poniżej. To co robię to szaleństwo…
Dolatuję w pobliże lotniska ale brak mi wysokości by przelecieć nad hangarami. Tuż nad ziemią ustawiam lotnię pod wiatr i natychmiast ląduję na łące. Padam ze zmęczenia. Leciałem pięć i pół godziny. I doleciałem! Zataczając się wykrzykuję słowa radości i tryumfu.
Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Wypinam się ze skrzydła i rozmawiam z dwoma pilotami, Włochem i Niemcem. Poznaję ich, to czołówka, są w pierwszej piętnastce Mistrzostw. Tłumaczą mi, że choć zaliczyliśmy metę, to nie mamy jak dostać się na lotnisko, bo oddziela nas od niego rzeka. Rzeczywiście, w głębokim rowie o stromych ścianach, płynie woda. Głęboka gdzieś po kolana i brudna. Przebycie tej przeszkody z lotnią na plecach nie wydaje się dobrym pomysłem. Najbliższy most jest kilometr stąd. Zimnego piwka, dla tych u celu, dzisiaj nie będzie…
Nagle z drugiej strony słyszę głos Jara Sojki. „You are a hero!” wykrzykuje. Przyjechał tu przed chwilą ze Słowacji. Widział mój lot na livetrackingu, a później z lotniska obserwował szalony przeskok nad miastem. Radość ze spotkania jest ogromna i obustronna, ale zakłócona płynącą leniwie rzeczką. Nie mamy nawet jak podać sobie ręki.
Dopiero później dowiedziałem się, że na mecie byłem 33 wyprzedzając nawet sławnego Manfreda Ruhmera i miejscowego mistrza, Suana Selenatiego. Do celu dociera około 40 pilotów - jedna trzecia całości. Choć skromny ten mój wynik, ma słodki smak. Pobiłem swój rekord życiowy w długości lotu i pokonanej odległości.
Na kempingu wieczorem spotykam jednego z Gwatemalczyków. Pyta jak mi poszło, widzę po jego minie, że Team Gwatemala nie odniosła sukcesu tego dnia. “I made goal” odpowiadam, a jego oczy rozszerzają się ze zdumienia. Od tego momentu jego “Team Poland!” brzmi już zupełnie inaczej…
Mikołaj Przeździak
Korekta: Natalia, Paweł
Komentarze