Białe skrzydła nad Andami
Mało jest na świecie miejsc tak sprzyjających lataniu na szybowcach jak argentyńskie Andy. Potężne wiatry wiejące znad Pacyfiku umożliwiają wielogodzinne i bardzo dalekie loty. Dość powiedzieć, że to właśnie w argentyńskich Andach po raz pierwszy został pokonany szybowcem dystans 3000 km.
Zanim w Argentynie polityka wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem, z Europy organizowano wyprawy mające na celu bicie kolejnych rekordów. Między listopadem a lutym najlepsi światowi piloci (w tym Polacy) i najdoskonalsze szybowce odwiedzały rok rocznie andyjskie lotniska, nim biurokracja nie położyła kresu wyprawom.
Oczywiście podczas naszej wizyty w Bariloche nie mogłem liczyć na niewiadomo jakie osiągnięcia.
Po pierwsze, umiejętności nie te, po drugie do dyspozycji nie było wyczynowych szybowców, ale dzięki uprzejmości lokalnego aeroklubu kilka razy udało mi się oderwać od ziemi.
Aeroklub w Bariloche składa się z samych wolontariuszy. Tym bardziej cieszy tak miłe i ciepłe przyjęcie oraz zupełnie bezinteresowne umożliwienie mi latania. Choć pogoda była kapryśna, a czasami na przeszkodzie stawały obowiązki zawodowe członków klubu, udało dostać się na słynną andyjską falę i pooglądać okolicę z kilku tysięcy metrów.
Stary IS282B wyglądał trochę jak skrzyżowanie torpedy z samolotem. Dość toporna sylwetka i całkowicie metalowa, nitowana konstrukcja nie pozostawiała wątpliwości co do osiągów. Najważniejsze jednak, że szybowiec latał. Ciekawe było za to wyposażenie jakie członkowie klubu zabierają ze sobą do kabiny. Poza instalacją tlenową podróżowały z nami dwa GPSy, dwa ręczne radia, logger, nadajnik SPOT i parę mniejszych drobiazgów. Wszystko to właściwie tylko na loty nadlotniskowe bo na dalsze wycieczki w góry (jak się dowiedziałem) klub raczej nie lata. Brakuje awaryjnych lądowisk a dysponując tylko dwoma szybowcami nie piloci nie chcą ryzykować uszkodzenia sprzętu.
Lecimy! W końcu po 8 miesiącach znowu w powietrzu, nie licząc oczywiście lotów rejsowych. Szybowiec jest bardzo ociężały i leniwy ale cały czas nabieramy wysokości. Holuje Aero Boero (wygląda trochę jak argentyńska wersja Pipper Super Cub). Dzisiaj nie ma problemu, ale przy wiatrach powyżej 50 km/h samolot nie opuszcza hangaru. Trochę słabo jak na lotnisko falowe.
Wyczepienie i od razu 3 m/s do góry. Krótkie, dwukilometrowe zbocze daje solidne podparcie skrzydłom. Pod nami już suche góry i pampa, a przed nami rozległe jezioro i góry z wierzchołkami pokrytymi śniegiem. Zasięg noszeń to jedynie 900 m nad lotnisko, zwykły lot żaglowy, ale widoki są nieziemskie…
Następny lot omal nie zakończył się w „polu” czyli w pampie. Wiatr znacznie silniejszy niż poprzednio dawał nadzieję na falę, niestety jego kierunek nie był do końca taki jak powinien być. Zaraz po wyczepieniu wpadliśmy w dość mocne duszenia, które momentalnie sprowadziły nas poniżej bezpiecznej granicy 500 metrów. Chwilę walczyliśmy przy zboczu żeby odzyskać wysokość, ale szybko stało się jasne, że nic z tego nie będzie. Na 400 metrach Werner (lokalny pilot i instruktor, z którym w większości latałem) zgłosił zamiar lądowania na pasie awaryjnym i podnóża zbocza. Patrząc jednak na stan pasa, nie wiele różniący się od otaczającej go pampy, znacznie bezpieczniej byłoby lądować na pierwszej lepszej drodze. Na szczęście przestaliśmy tracić wysokość i Werner dał się przekonać do powrotu na lotnisko. Powrót był dość stresujący, lecąc 10 kilometrów pod wiatr starym szybowcem czas dłuży się w nieskończoność, a drogi jakoś nie chce ubywać. Na szczęście niewielkie wzniesienia mijane po drodze nie zawiodły podtrzymując szybowiec w jego leniwym locie do domu. Granicę lotniska osiągnęliśmy na 40 metrach, a próg pasa 20 metrów niżej…
Kolejnego dnia fala stała od samego rana, a soczewki zdobiły okolicę. Niestety, Werner nie mógł tego dnia ze mną latać, a inni członkowie klubu pochłonięci obowiązkami zawodowymi zjawili się na lotnisku dopiero koło 14 tej. Start godzinę później odbył się już przy zanikających soczewkach. Skończyło się na bardzo ładnym, trzygodzinnym ale jednak tylko locie żaglowym…
W końcu prawdziwa fala. Na kolejny lotny dzień trzeba było czekać tydzień i nic nie zapowiadało, że będzie tak dobrze. Przygotowując szybowiec do lotu instalację tlenową uzbroiliśmy bardziej z przyzwyczajenia niż z nadzieją, że na coś się przyda. Po półtorej godzinie lotu żaglowego wiatr wyraźnie przyspieszył i lekko zmienił kierunek. Chwilę później pojawiły się chmury rotorowe, a nad nimi zaczęły budować się soczewki. Starym ISem w Andach wchodzi się na falę dokładnie tak samo jak równie starym Piratem na Żarze. Albo noszenia falowe muszą zabierać bezpośrednio ze zbocza albo trzeba być w nie wholowanym. Osiągi szybowca po prostu nie pozwalają na dalekie poszukiwanie noszeń.
Tym razem mieliśmy szczęście. Będąc już nad rotorami bez problemu przeskoczyliśmy parę kilometrów do przodu i bez problemu złapaliśmy stabilne 2m do góry. Tego dnia i kontrolerzy z pobliskiego lotniska komunikacyjnego byli łaskawi i zezwolili na lot do FL110 (ok 2600 m nad poziom lotniska). Duże zachmurzenie powodowało, że kilka razy musieliśmy szybko wytracać wysokość żeby nie stracić ziemi z oczu, ale za każdym razem powrót nad chmury był bezproblemowy. W sumie lot bardzo udany, szkoda tylko, że przy takich warunkach nie można było spróbować gdzieś dalej odlecieć.
To miał być koniec przygody z szybowcami w Andach, wyprawa jednak tak się potoczyła, że dwa i pół miesiąca później znowu odwiedziłem Bariloche.
Pierwszy tydzień uraczył mnie przepiękną słoneczną pogodą i kompletnym brakiem wiatru. Drugi natomiast zafundował stosunkowo mocny zachodni wiatr przez pięć kolejnych dni z rzędu. W końcu warunki do latania falowego zawitały na dłużej nad jezioro Nahuel Huapi.
Z pięciu lotnych dni udało się wykorzystać cztery w tym trzy razy dostaliśmy się na falę, choć wejście na nią nie było oczywiste i każdego dnia wyglądało inaczej. Fala była dość niestabilna i nigdy nie trafiliśmy na nią w tym samym miejscu. Nie raz sporo męczyliśmy się w silnej turbulencji i dopiero oderwanie się od zbocza Cerro Villegas z kominem termicznym i przejście przez chmury pozwalało nawiązać kontakt z noszeniami falowymi. Z powodu silnego wiatru (na granicy możliwości samolotu holującego) kilka razy musieliśmy opóźniać starty, ale mimo to kilkugodzinne loty dawały niesamowitą radość. Szczęśliwie kontrolerzy z pobliskiego lotniska tym razem zupełnie nie robili problemów z zajmowaniem przestrzeni. Dzięki temu mogliśmy trochę pozwiedzać okolicę jeziora i przy okazji pomarznąć kilka godzin na FL162 J (ok 4100m nad poziom lotniska)
Tekst: Łukasz Kolek
Foto: Łukasz Kolek i Dorota Czerniakowska/www.viamundo.pl
Łukasz Kolek: Inżynier lotniczy, pilot szybowcowy i samolotowy z licencją zawodową, podróżnik. Aktualnie z partnerką w podróży dookoła świata. Losy wyprawy można śledzić na stronie www.viamundo.pl.
Komentarze