Przejdź do treści
Źródło artykułu

Sebastian Kawa: Lody zamiast wody

Wiatr halny nie przychodzi, więc trzeba się zbratać z wysłannikami Królowej Śniegu.

W poniedziałek w nocy werbel gradu i grzmoty spóźnionej burzy frontowej ogłosiły definitywny koniec cieplejszej pory roku. Świeży śnieg prowokował do spaceru bosymi stopami po białej kołderce i pierwszych zimowych zabaw. Chmurki były pracowite. Cały dzień kryły ziemię kolejnymi dostawami puchu, a gdy wieczorem dotarł mróz, program radiowy zdominowały informacje o wypadkach i nieprzejezdnych drogach. – Co to za idiota w tych warunkach wybiera się z szybowcem przez góry? – pomyślała Ania, mijając się podczas powrotu z pracy z samochodem holującym charakterystyczną przyczepę. Sprawa wyjaśniła się wkrótce, bo gdy z kolei ja przekroczyłem próg domu Sebastian przekazał mi telefonicznie, że z powodu śliskiej jezdni utknął na drodze kilkaset metrów przed grzbietem granicznej przełęczy w Korbielowie. Szybka mobilizacja. Łańcuchy na koła, linki holownicze, piasek, popiół, łopata, kryzysowa aprowizacja i ruszyliśmy z Krzyśkiem w drogę. Jednak akcja ratownicza okazała się zbędna. Sebastian jest uparty jak wójt z Wołkowyji, więc poradził sobie z problemem w międzyczasie.

Jeżeli na drodze nie ma przeszkód to znaczy, że wiedzie do nikąd ( zasłyszane z Trójki, gdy stałem zakopany w śniegu na drodze). Dziękuję pani Aniu.

Jakże to prawdziwe. We wtorek wieczorem podpiąłem przyczepkę z szybowcem Krzyśka Trześniowskiego i ruszyłem do Popradu. W czasie, gdy wkracza zima i na lotnisku dzieci lepią bałwany, większość ludzi szuka ciepłego miejsca przy kominku, a nie wybiera się latać szybowcem.

Pojechałem najkrótszą drogą. Niestety nie przewidziałem, że akcja odśnieżania dróg na Ziemi Żywieckiej zacznie się według kalendarza, a nie wtedy, gdy spadnie śnieg. „Renówka” spisywała się dobrze na lodzie, ale 200 m przed przełęczą w Korbielowie poddała się. Cóż, odwróciłem ręcznie przyczepę, aby zjechać w dół. Już miałem się poddać, ale po podpięciu do samochodu przyszedł mi do głowy dziwny pomysł. Spróbowałem cofnąć i… pojechało. Wycofałem te 300m do szczytu, odwróciłem się znowu i mogłem pojechać dalej.

Poczekałem jeszcze na odwiedziny ekipy z domu, która dowiozła kanapki i łańcuchy na dalszą drogę, ale to okazało się już zbędne, bo Słowacy znacznie lepiej zorganizowali odśnieżanie. Wybrałem też drogę okrężną, by ominąć podjazd w Orawskim Podzamku.

Widok gór oświetlonych o świcie różem wschodu wynagrodził mi nocne zmagania. Warto było. Z transponderem pohasałem po znacznej części słowackich gór wykorzystując falę od Wysokich i Niskich Tatr. Bratislava Radar i Poprad Wieża dbali, by nikt mi nie przeszkadzał. Zmarzłem straszliwie, zapomniałem śniadania i kanapek na prawie 6 godzin lotu.

Woda do picia zamarzła, ale zapamiętane widoki wynagrodzą wszystko. Przyczółek zdobyty. Jeśli powtórzą się takie warunki i prognoza wskaże, że można spróbować polecieć do stratosfery – wiemy, gdzie się udać. W Popradzie mamy asfaltowy pas, ruch komunikacyjny jest niewielki. Wszystko gotowe do próby.

W Popradzie gościny udzielił Sebastianowi miejscowy aeroklub. Mają na obszarze portu lotniczego swój hangar, budyneczek administracyjny z miejscami noclegowymi i wyodrębniony pas startowy. Ranek po naszej stronie gór był ponury. Snuły się ciągle niskie śniegowe chmury, ale nie przekraczały Tatr.

Wiatr przyziemny był bardzo słaby, powietrze rześkie, więc „Dynamic” bez problemu wyciągnął w błękit ciężkiego JS1 z afrykańskim świadectwem urodzenia.

Po wstępnej rozgrzewce w rotorach Sebastian szybko wyszukał zafalowanie kryjące się w bezchmurnym powietrzu i maleńka ikonka szybowca ze znakami ZS – GPS zaczęła majestatycznie przesuwać się po ekranie radarowym upstrzonym sylwetkami komunikacyjnych kolosów.

Lot na wschód ograniczała obok Krynicy potężna ławica chmur warstwowych, ale fala za Tatrami fundowała wznoszenia jak w Kaukazie, 4-5 m/sek a trafiła się nawet „szóstka”. Przeskok z wiatrem nad Liptowem w Niżne Tatry zabrał parę chwil zaledwie 300m wysokości. Za to powrót pod prąd chłodnych strug z północy zwalniał przemieszczanie się względem ziemi o 70 km/h i kosztował utratę 1700 m.

W szybowcu było minus 50°C, bo w przeciwieństwie do lotów po naszej stronie Tatr i nad Kaukazem tutaj pod chmury falowe rzucające cień od tyłu nie zagląda słoneczko łagodzące działanie mroźnego powietrza.

Zimno sprawiło, że nasz pilot wykonał jeszcze jedną paradę wzdłuż Tatr w kierunku Prievidzy, a potem wypuścił się na zachęcający rekonesans wzdłuż pasma prowadzącego przez Złoty Stół w Gorgany i skrzypiąc stawami spłynął na lotnisko wyjściowe. Nie dziwię się, że Maros Divok nie dał się wyciągnąć z przytulnej gawry w Spiskiej Nowej Wsi. Śnieg wyniesiony nad przeszkodę przez chmury muru „halnikowego” łączył się z opadem soczewek wieńczących zafalowania, dlatego nie było przyjaznej pilotom szczeliny fenowej. Trzeba było przebijać się przez chmury. Sebastian będzie musiał kupić sobie suszarkę, aby stopić warstwę lodu na skrzydłach. Mimo wszystko zebrało się chyba ponad 600 km przelotu. Z pewnością obliczy to dokładnie wnikliwy Andrzej Czop. Nie zdziwię się też, jeśli ktoś zgłosi się z roszczeniami do Sebastiana, bo wielu ludzi śledziło na monitorach jego lot zamiast pracować.

Parę lat temu przecieraliśmy szlaki do przyjaznej Nitry. Niedawnym odkryciem dla polskich pilotów jest gościnna Prievidza. Teraz jest więcej niż pewne, że nasze tabory ciągnąć będą na Liptów, gdy lotniska w Beskidach pokryją błota, lub zwały śniegu.

Sebastian i Tomasz

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony