Przejdź do treści
Źródło artykułu

Blog Sebastiana Kawy: Himalaje zdobyte

Nasz wyjazd, to jedno wielkie pasmo problemów w którym po rozwiązaniu jednego pojawiało się kilka innych. Po załatwieniu jednego zezwolenia pojawiała się potrzeba uzyskania kolejnego. Po zapłaceniu jednego rachunku tworzono następne i tak w kółko. Przewoźnik za swoją nieudolność chce nas obciążyć wygenerowanymi z własnej winy dodatkowymi kosztami. Na dodatek trafiliśmy na okres w który z powodu walki politycznej, na okres pierwszych wolnych wyborów w praktyce przestało funkcjonować państwo. Było kilka wybuchów i wojsko na ulicy. Gdyby ktoś spośród nas podejrzewał skalę trudności prawdopodobnie nie pojechalibyśmy do Nepalu. Przede wszystkim transportu ślimaczył się w niewyobrażalny sposób i to na każdym etapie. Do europejskiej świadomości nie docierają  już fakty, że 700 km przez Indie trzeba jechać tydzień a pokonanie drogi od granicy, które zajmuje 5-6 godzin w wykonaniu hinduskiego kierowcy musi trwać dwie doby, ani dlaczego załatwianie prostych formalności celnych musi trwać 2 tygodnie. Przeszliśmy wszyscy ciężką szkołę cierpliwości. Jakby dla dopełnienia tego splotu przeciwności, gdy szybowiec dotarł wreszcie do Pokhary skończyła się dobra pogoda i zaczęło padać. Czyżby złośliwy los usiłował nam zabrać także te ostanie dni?

Pionierski lot w Himalajach

Pada, nie pada, trzeba latać. Jest 19 grudnia 2013 r. Szybowiec zmontowany i gotowy do lotu. Z jednej strony radość , a z drugiej żal, iż tak wiele trzeba było walczyć, aby do tego doszło. Na koniec jeszcze ta katastrofa pogodowa. Z czym my wrócimy do Polski jeśli się nawet nie oderwiemy od ziemi? Już widzę twarze,wypowiedzi i wpisy różnych złośliwców. Choć pogoda absolutnie się do tego nie nadaje to na przekór przeciwnościom trzeba się wznieść do historycznego lotu. Odbyłem go z ojcem, który przez cały czas towarzyszył mi i cierpliwie wspierał na lotniczej drodze. Niemal we mgle wykonaliśmy lot nad górą Sarangkot, która jest bazą paralotniarzy. Udało się polatać tylko kilkadziesiąt minut, ale było to bardzo potrzebne doświadczenie na kolejne dni. Przy tej  uroczystej okoliczności  tato złożył hołd ofiarom Himalajów rozsypując z szybowca płatki kwiatów, aby wiatr rozniósł je po górach.

ASH 25 wśród ATR-ów 

Szybowiec na lotnisku komunikacyjnym to spory kłopot, zwłaszcza gdy zbiegają się  loty komunikacyjne i ATR-y lądują co 5 minut. Wieża stara się utrzymać separację jak w lotach IFR , choć nie ma do tego warunków, ani wyposażenia. Także od nas oczekują bardzo sprawnego kołowania, według tych samych reguł, choć nie mamy takich możliwości. Szefowa wieży zastrzega, że wolno nam wykonać tylko jeden lot dziennie.

Przy kołowaniu przed i po wylądowaniu trzeba korzystać z asysty przy skrzydle. Lądujemy na dywaniku u kierownika lotniska.

Szef stwierdza kategorycznie, że na pas nie może wchodzić nikt i mam sam zakołować a po lądowaniu zjechać drogą kołowania do stojanek. Znów negocjacje… Ja wolałem latać w Tumlingtar, ale dostałem zgodę tylko tutaj. Cóż mam zrobić. Pozostały tylko dwa dni, więc musimy to jakoś razem przetrwać.

Kolejny dzień wstawał także zimny i wilgotny, więc szybko zakryły niebo rozlane cumulusy. Tylko odrobinę poprawiła się widzialność i trochę wiało. Tym razem nad Sarangkot  latały roje kolorowych skrzydeł z nylonu. Łatwo ich ominąć, bo latają niemal wyłącznie w jednym kominie ( home thermal) w okolicy startowiska. Staraliśmy się trzymać z daleka, ale po krótkim czasie  dostajemy z wieży polecenie oddalenia się 10 mil dalej. Odlecieliśmy, ale  tam mgła. Kontroler czujnie pyta, więc wyjaśniam mu sytuację i znowu nas ustawiają. Porzucamy Sarangkot , przelatuję przez jezioro i parkuję nad górką ze stupą na szczycie. Gdy to zgłaszam dostaję „clear to land”. Nie ma dyskusji. Budzi się tęsknota za naszą przestrzenią G.

Nadal negocjacje. Prognoza pogody jest bardzo zła. Wydaje się, że nie polatamy także w ostatnim dniu pobytu. Trudno. Widząc tok spraw już dawno postanowiliśmy wrócić tu w lutym. Umawiamy się na rozmowy. Trzeba pracować nad uzyskaniem zezwoleń w przyszłym roku. Rano pobudka wcześniej, niż się spodziewaliśmy. Natasza  umówiła nas na spotkanie z przedstawicielami władz regionalnych, organizatorami turystyki, oraz na  konferencję prasową.

Wczesna pora spotkania wróży, że będziemy mieli do czynienia z bardzo konkretnymi i energicznymi ludźmi. Idziemy z ochotą i widać, że po omówieniu naszego projektu, pokazaniu kilku filmów,oraz zdjęć z imprez szybowcowych w różnych częściach świata będziemy mieli poparcie w przyszłości. Wspominam o potencjale jaki drzemie w Himalajach, które nie tylko są piękne, ale do tego nie ma nad nimi oficjalnie żadnych graniczeń przestrzeni do latania. Omawiamy możliwości drzemiące w niedokończonym pasie startowym. Wydają się bardzo zainteresowani. Po rozmowie w kawiarni przenosimy się na lotnisko i pokazujemy szybowiec. Pojawiają się dziennikarze i z nimi też trzeba spędzić trochę czasu. Powoli przygotowujemy szybowiec do latania w towarzystwie  Mikołajów w których wcielili się piloci z Avia Club Nepal.



Pojawiła się szansa na lot

Około południa słońce z trudem wydobyło z zamgleń najbliższe zbocza i wyzwoliło prądy termiczne, które uformowały anemiczne cumulusy opierające się o wierzchołki okolicznych górek. Elmer Joandi w swojej prognozie nie daje nam większych szans na przebicie się w górę do noszeń falowych. Ale jednocześnie prognozuje pola falowe na większych wysokościach na południe od Annapurny. Przedgórze gór będzie zakryte pełnym pokryciem do 4 tysięcy metrów.Dzieje się tak niemal codziennie, gdy jest więcej wilgoci. Nepal stanowi rozległą pochyłą płaszczyznę, która nagrzewając się powoduje przepływ z południa na północ w kierunku gór a to kończy się rozwojem dużego zachmurzenia na przedgórzu i dużą chwiejnością. Dopiero powyżej tego silne zachodnie wiatry związane z jet stream’em przynoszą suche powietrze w którym powstają nowe cumulusy i rotory na kilku tysiącach metrów. Wiatry na dole i na górze wieją dokładnie w przeciwnych kierunkach. Nad szczytami gór widać też zamglenia - chmury zwiewane ze szczytów wraz z tonami śniegu, które pokazują siłę żywiołu. Wieje niemal codziennie o tej porze roku.Jedyną zmianą jest siła i nieco większa składowa wiatru z południa czy północy. Nie wydaje się, że uda nam się na ASH wydostać nad chmury. Jego napęd nie pozwala na wznoszenie powyżej 2- 2,5 tyś metrów. Niemniej proszę Krzyśka, by zainstalował dzisiaj butle tlenowe, które po pierwszym dniu wyjęliśmy, by szybowiec do startu był choć trochę lżejszy. Składamy dziwaczny plan lotu i po krótkiej przerwie zgłaszamy się z szybowca z prośbą o przepchnięcie na plac postojowy. Uruchamiamy i starając się jak najmniej narażać wieży, w asyście jedynie 2 osób, kołujemy na silniku do pasa. Nie trwa to nawet 2 minut, do momentu startu. Znów upominają nas, by ominąć 10 mil Sarangkot, zgłaszam więc, że przelecę nad tym pasmem powyżej 7000 stóp, bo na zachód nie widać gór we mgle. Lecimy w kierunku Green Wall na silniku.

Te niskie w porównaniu do głównego pasma grzbiety chowają się w grubych na kilka tysięcy metrów chmurach pozostawiając nad rzeką niewielki prześwit. Niemal nic nie nosi, na dole nie ma wiatru a termika jest bardzo porwana. Wciąż na silniku wlatujemy na nawietrzną chmur i tu okazuje się, że możemy powolutku nabierać wysokości. Jest niewielki żagiel chmurowy i w końcu latamy samodzielnie. W dole widać już tylko fragment doliny rzeki a górą widzimy najwyższe szczyty Annapurny. Tylko tyle? Czy nie uda nam się zobaczyć Himalajów w całej okazałości? Wierzchołki cumulusów zwiewane wiatrem przechodzą cienkimi pasmami przez naszą lukę w zachmurzeniu. Muszę się bardzo pilnować by chmury nas nie zamknęły, bo latanie w tej dolinie bez widoczności byłoby bardzo niebezpieczne. Wyżej, będzie już bezpieczniej. W razie kłopotów mogli byśmy przelecieć na południe nad chmurami i tam nad niższymi górami  przebić się pod chmury. Gdy powoli zbliżamy się ku wierzchołkowi cumulusa okazuje się, że zaczyna to przypominać regularne zafalowanie. Cumulus zaokrąglony przez wiatr nosi po stronie zachodniej coraz lepiej. W końcu wynurzmy się na tyle wysoko, że roztacza się wspaniały widok nad białe morze chmur i wystające z niego pozostałe 4 tysiące metrów Himalajów. Wciąż nie mam jednak wysokości aby polecieć nad tą nieznaną płaszczyzną bez wyraźnych oznak zafalowania. 

Pod chmurami i w chmurach czają się zielone grzbiety. By polecieć w stronę  skalistych zboczy musimy być wyżej. Gdyby nie było noszenia wpadlibyśmy w chmury.

Przesuwamy się pod wiatr, gdzie wyższy wierzchołek cumulusa wyraźnie stoi w jednym miejscu co znaczy tylko jedno – rotor i noszenie. Tam dobijamy do około 4500m,  ale niestety noszenie znów ustaje. Jesteśmy jednak już tak blisko południowego zbocza Machhapuchhare, że można się tam przesunąć, korzystając z wypukłości w zachmurzeniu. Nie wzięło się z niczego i powinno to oznaczać zafalowanie.

Ostrożnie, bez utraty wysokości. Wreszcie oddech…Zamglenia na zawietrznej świętej góry wyglądają jak porywane w górę kłaczki rotorów. Nie ma wątpliwości , że potężny podmuch odrywa je w górę zasysając z zawietrznej zbocza. Fala wpasowała się tak idealnie, że nosi dokładnie na zachodnim zboczu świętej góry. Bardzo mocno. Wariometr opiera się na końcu skali.

Nie możemy liczyć na wskazania LX bo ten zaciął się na 3000m a u Krzyśka zgasł. Winter w przedniej kabinie zablokował się na wskazaniu 4000m.Nie zdarzało się to naszym PZL. Mnie już tutaj nic nie dziwi. Od samego początku wyjazdu wisi nad nami jakieś fatum, które dba o uatrakcyjnienie każdego momentu kolejnymi przeszkodami. Mam jednak w kieszeni dodatkową nawigację a poza tym nad chmurami jest krystalicznie czysto. Trudno się zgubić mając tak piękne punkty orientacyjne w postaci pasma Himalajów.

Na południu chmury się kończą w okolicy Pokhary 40 -50 km od pasma i tam można bez problemu dolecieć z widzialnością a potem zejść do lądowania. Marzyliśmy o tym locie od kilku miesięcy, więc póki można sobie poradzić bez części wyposażenia idziemy w górę.

Początkowo korzystam z bardzo silnego noszenia nad gałęzią świętej góry odchodzącą w stronę południową. Jest bardzo laminarnie i mocno. W końcu jednak noszenie słabnie i chciałbym zbliżyć się do głównego szczytu. Gdy tam wlatuję natychmiast zaczyna się nieprzyjemna turbulencja.Przed nami szczyt Annapurny Południowej i za nią powstają silne rotory zaznaczone kłaczkami na wysokości około 10 tysięcy metrów. Zbyt niebezpiecznie…

Wycofujemy się więc z powrotem na południowy skraj tego prądu, gdzie powietrze jest mniej wzburzone. Cykl jest bardzo typowy dla fali: rzuca, dusi i po kilkudziesięciu sekundach lotu pod wiatr kopniak od dołu porywa szybowiec o kilkaset metrów w górę. Dwa takie cykle i szczyt są na naszej wysokości. Potem jest już cisza. Próbuję przesunąć się pod wiatr, 140km/h na prędkościomierzu początkowo wystarcza, ale nieco wyżej stoimy już w miejscu. Oj, na tej wysokości oznacza to około 180 km/h a nawet więcej względem powietrza. Skoro stoimy to wiatr musi mieć mniej więcej taką siłę. Nie ma szans skierować dzioba gdziekolwiek indziej niż tylko na zachód, bo inaczej Buthan, albo Kalkuta…

Co jakiś czas wzywa kontroler z Pokhary upewniając się, że nie wejdziemy w drogę  jakiemuś komercyjnemu VFR. Niewiele słyszę z powodu otwartej na maksimum wentylacji,co nas chroni przed szronieniem owiewki, więc zakładam słuchawki.

Dobry pomysł. Chwalę je sobie jeszcze z innego powodu. Polecieliśmy nad chmury zupełnie nieprzygotowani. Zaraz po konferencji z prasą, w jeansach i półbutach, bo nikt nie spodziewał się, że przebicie się w górę będzie możliwe… Słuchawki, choć trochę spełniają rolę czapki. Mimo wentylacji kabina zupełnie zaparowała i potem zamarzła. Krzysiek ma trudności by zrobić zdjęcie gór.Wyskrobuje dziurki w lodzie. Pozbywamy się lodu dopiero po godzinie wietrzenia kabiny.

Na szczęście na skrzydle jest instalacja Jacka Witalińskiego z kamerą, którą możemy kierować w różne strony. I ta działa zaskakująco dobrze. Nawet w turbulencji i przy prędkości 200km/h  mimo ponad minus 30 stopni Celsjusza!  Widoki są niesamowite i nie mamy już wątpliwości, że było warto. Przypomina nam się po co tak uparcie pchaliśmy się w te wszystkie kłopoty.

Z wysokością szybowiec lata coraz szybciej, więc pomimo wiatru 170km/h możemy latać pod wiatr. Na prędkościomierzu 185km/h co na tej wysokości oznacza grubo ponad 250 i przesuwamy się wyraźnie do przodu. Obok gór przepływ jest bardzo laminarny. Nie próbuję sprawdzać co dzieje się między wierzchołkami po doświadczeniach z zawietrznej Annapurny. Natomiast po odwróceniu się z wiatrem prędkość względem ziemi natychmiast przekracza 400 km/godz. W tych warunkach lot do Everestu trwałby około 40 minut , ale stosujemy się do ustalonych ograniczeń. (...)

Powyżej opublikowaliśmy fragment tekstu, artykuł w całości przeczytasz na blogu Sebastiana Kawy

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony