Związani z lotnictwem na zawsze
Jeśli ktoś w Świdniku nie jest jeszcze zaszczepiony lotnictwem, niech przyjdzie na takie spotkanie jak to, które odbyło się 19 listopada br. Klub Seniorów Lotnictwa zorganizował je dla uczniów Powiatowego Centrum Edukacji Zawodowej. Po co? No właśnie, żeby swoimi, czasem nieprawdopodobnymi opowieściami z dawnych lat, przekonać chłopaków do związania się z lotnictwem na zawsze. Tylko, że tych akurat przekonywać nie trzeba.
– Chodziło o to, żeby przekazać im trochę doświadczeń pilotów i mechaników PZL-Świdnik i Lotniczego Przedsiębiorstwa Usługowego Heliseco, ale w taki sposób, żeby nie pozasypiali. Na szczęście „prelegenci” wykazali się talentem ogniskowych opowiadaczy, a ja na koniec zaproponowałem konkurs wiedzy o historii świdnickiego lotnictwa – mówi Kazimierz Patrzała, prezes KSL, prywatnie wybitnie utalentowany konferansjer wszelkiego rodzaju uroczystości niewymuszonych.
– Nazywam się Mariusz Prandota. Niemal czterdzieści pięć lat temu siedziałem na Waszym miejscu. Szybko zrobiłem licencję szybowcową. Następnie, w aeroklubie miałem możliwość przejścia szkolenia śmigłowcowego. Pod przewodnictwem obecnego tu prezesa Wojciecha Jabłońskiego pracowałem w firmie Heliseco, świadczącej śmigłowcami Mi-2 w Państwowych Gospodarstwach Rolnych usługi agrolotnicze, czyli, jak to kolokwialnie mówiono latającej z gnojem, a tak naprawdę, ze środkami ochrony roślin i nawozami. Później firma podpisała kontrakt na gaszenie pożarów lasów w Hiszpanii i przesiadła się na Sokoły. Lataliśmy tam dobrych kilkanaście lat. Dorobiłem się hiszpańskiej emerytury, ale moja przygoda z lataniem trwa. Latam śmigłowcem MD 500. Do czego zmierzam? Polecam pracę w lotnictwie, czy to jako mechanik, czy pilot. Przy tej okazji można zwiedzić różne kraje i zarobić niezłe pieniądze, bo w lotnictwie zarabia się nieźle. Jesteście młodzi, macie możliwość wyboru, w jakim kierunku pójść. I musicie wiedzieć, że żeby zaistnieć w tej branży trzeba być wytrwałym i trzeba mieć zacięcie, bo przed wami wiele nauki, również języków…
– … Właściwie to jednego, angielskiego – wtrącił Wojciech Jabłoński. – Chociaż miałem anegdotyczną przygodę z Polakiem stale mieszkającym w Anglii, który zapytał mnie o moją znajomość języków obcych. Odpowiedziałem, że przecież wszystko załatwia angielski. Angielski? – Zapytał kolega. Przecież angielski to język ojczysty. Wy jesteście innym pokoleniem. Różni Was minimalny dystans do świata i konieczność a nie chęć kontaktowania się w różnych językach. W tym dzieli nas przepaść, którą, mam nadzieję, wypełniacie.
Michał Piłat, nauczyciel przedmiotów lotniczych, zapewnił, że starsze pokolenie nie musi obawiać się o młodzież.
– Podstawa programowa zapewnia im naukę języka angielskiego i są świadomi wagi jego opanowania dla swojej zawodowej przyszłości. Grupa, z którą się dzisiaj Państwo spotykacie kształci się na profilu mechanik lotniczy. Niektórzy z nich kontynuują naukę w kierunku mechanicznym, konstruktorskim czy też pilotażu, niejednokrotnie dużych samolotów pasażerskich. Myślę, że to co Panowie mówicie jest dla nich pożywką utwierdzającą w przekonaniu o dokonaniu właściwego wyboru.
Ryszard Kochanowski, były dyrektor Zakładu Badawczo-Rozwojowego PZL-Świdnik, opowiedział przygodę z niefortunnym chwyceniem za drążek przy wsiadaniu do kabiny śmigłowca. Sytuację i prawdopodobnie śmigłowiec uratował Tadeusz Góra, świetny pilot, zdobywca pierwszego medalu Lilienthala za przelot szybowcem z Bezmiechowej do Solecznik Małych w 1938 roku. Po krótkim, zespołowym zastanowieniu, uczniowie odgadli jego nazwisko.
– Byłem świadkiem historii, która się pewnie nie powtórzy. Śmigłowce Mi-2 dokonały bezpośredniego przelotu nad Morzem Śródziemnym, z wyspy Rodos, do Aleksandrii w Egipcie. Ze względu na ich zasięg było to teoretycznie niemożliwe, ponieważ dystans wynosił 560 km, a Mi-2 był w normalnej konfiguracji w stanie przelecieć 400 km. A jednak znalazł się sposób na to, żeby 24 śmigłowce, w kilku grupach, pokonały tę odległość, żeby rozpocząć realizację kontraktu po 5 latach nieobecności w Egipcie. Co to oznacza? Jeśli ludzie, napotykając poważne wyzwanie, zjednoczą się, uruchomią wszystkie swoje zdolności, odwagę i chęć podjęcia ryzyka, potrafią je pokonać. A jak to zrobili? Ktoś przypomniał sobie o wersji śmigłowca z dwoma dodatkowymi zbiornikami z 400-litrami paliwa i dodatkowym systemem zasilającym, montowanymi w kabinie śmigłowca. Byłem świadkiem przylotu pierwszej grupy śmigłowców lądujących na lotnisku w Aleksandrii. Wysiadający ze śmigłowców ludzie bardzo głęboko kłaniali się ziemi – wspominał Wojciech Jabłoński.
Były też opowieści o tym, że z Rodos trzeba było wystartować przed południem, najlepiej około 7.00 rano, bo potem zmieniał się kierunek wiatru i paliwa wystarczyłoby do połowy drogi. Piloci musieli bardzo uważać na to czy błękit, który widzą przed sobą to jeszcze niebo czy już woda. Śmigłowce eskortował samolot An-2, który do dzisiaj jest własnością Aeroklubu Świdnik. Wiózł na pokładzie łodzie ratunkowe, na wszelki wypadek. Chyba też tylko dla podniesienia morale, ostatni śmigłowiec w grupie miał drabinkę, z zadaniem podniesienia z wody pływających po powierzchni morza członków którejś z załóg, po przymusowym wodowaniu.
Do konkursu wiedzy o lotniczych tradycjach Świdnika wystartowało trzech śmiałków: Kamil Madeja, Bogdan Makogon i Igor Siekierda. Triumfatorem okazał się ten pierwszy, który odebrał z rąk Kazimierza Patrzały główną nagrodę, książkę „Wiropłaty nad polami”.
Komentarze