Sebastian Kawa: Ścigani przez Anakondę
...i w pogoni za cumulusami.
Obserwatorom z boku może się to wydawać dziwne, ale w swojej karierze zawodnika nie miałem sytuacji, by dysponować wyczynowym szybowcem do polatania. Ot tak dla treningu w lecie, czy do próby pobicia rekordu. Nasze szybowce kadrowe wciąż latają na zawodach więc mam okazję jedynie wsiąść do ciepłego jeszcze siedziska po poprzednim pilocie i przekazać sprzęt kolejnemu zawodnikowi tuż po swojej ostatniej konkurencji. Swojego szybowca nie mam i nie zanosi się, bo to kosztuje tyle co super samochód. Ucieszyłem się więc z możliwości polatania Arcusem w dobrym czerwcowym terminie z Olivierem z Niemiec, który zaproponował wspólny trening. Dla mnie – nie lada gratka – dla niego możliwość poprawienia swojego lotniczego warsztatu zawodniczego.
Planowaliśmy loty w Niemczech z lotniska Rotshroja, gdzie w hangarach wciąż pełno Wilg i Piratów. By latać musiały dostać rejestrację rosyjską, bo taki sprzęt niestety coraz trudniej utrzymać legalnie jako latający w Europie. Jednak ambitny klub organizuje regularnie lokalne zawody, które są kwalifikacjami do mistrzostw Niemiec.
Rok temu lataliśmy z Olivierem ze Stendahl i trafiliśmy na kilka dni dobrej pogody. Tym razem miało być lepiej, ale z pogodą, jak z kobietą: zmienną jest i plany szybko musiały ulec weryfikacji. Pierwszy dzień pozwolił nam na pokonanie popołudniowym spacerkiem ponad 400 km, gdzie polecieliśmy przez granicę do Polski.
Pogoda była średnia, ale gdy nie czuć oddechu innych zawodników można sobie pozwolić na celebrowanie słabych kominów. Przecierpiałem powrót z tej trasy okrutnie, bo niestety podciekający z przelewu zapas paliwa podtruł mnie w tylnej kabinie pomimo wentylacji miałem zawroty głowy. Kolejnego dnia rzuciliśmy się ambitnie w wir współzawodnictwa OLC i planowaliśmy przez dwie i pół godziny osiągnąć jak najlepszą prędkość. Wzdłuż Puszczy Noteckiej, ponownie w Polsce szukaliśmy pięknych warunków. Nasz punkt startu okazał się niezbyt korzystny, bo pogoda najlepiej układała się centralnie przez kontrolowane strefy TMA Wrocławia i Poznania, a tam nie wolno nam było wlecieć. Do tego loty w poprzek szlaków nigdy nie są tak szybkie jak wzdłuż nich i my musieliśmy korzystać ze znacznie mniejszego uporządkowania chmur wzdłuż południowych krawędzi lasów. Lepsza pogoda była gdzieś indziej, bo pod koniec dnia wyniki w tabeli pokazały, że inni zawodnicy latali szybciej niż my.
Po tych dwóch dniach na zachodnią Europę, w tym na Niemcy, napłynęło znacznie wilgotniejsze powietrze z oceanu i popsuło pogodę. Postanowiliśmy rano uciec spod tego parasola i przemieścić się do Polski na kołach.
Lubin, z obozem przelotowym wydawał się idealnym miejscem na kontynuację. Bez żalu odjechaliśmy pod porannym altocumulusem A4 by po 4 godzinach zmontować Arcusa bezpośrednio na pasie startowym i poderwać bezzwłocznie w górę. Spieszyliśmy się by odlecieć jak najprędzej ale przygotowanie lotu mnie tak zaabsorbowały, że nie zaplanowałem co dalej. W powietrzu, stało się jasne, że zachód będzie pod coraz większym wpływem złej pogody w następnych dniach i najlepszym rozwiązaniem będzie dalsza ucieczka na wschód. Koledzy postraszyli też anakondą, która jutro miała zająć całą przestrzeń w okolicy. Poleciałem bez przysłowiowej szczoteczki do zębów, gdzie oczy poniosą na wschód.
W rejonie Piotrkowa Trybunalskiego i Częstochowy dopadliśmy cumulusowych autostrad tak gładkich, że chciałbym zawsze takie trafiać na przelocie. Lot przyspieszył. Po Łysej Górze i Kielcach mieliśmy niewielki kryzys, ale kuszeni stale piękną pogodą na wschodzie dotarliśmy za Stalową Wolę do Lasów Janowskich. Z powietrza pozdrowiliśmy Adama Czeladzkiego i zachęceni przez kolegów postanowiliśmy polecieć jeszcze tylko trochę na wschód i wrócić do Turbii. Pogoda już się popsuła, nie nosiło, choć niebo wyglądało bardzo ładnie. Wiatr, podsyłał chłodne powietrze ze wschodu i tłumił termikę na małej wysokości.
Każdy klub powinien mieć taki ładny szyld. Na pamiątkę, dobrze to wygląda na zdjęciach.
Nie udało się dolecieć do samej granicy i pod wieczór pacnęliśmy na wyludnionym już lotnisku. Tego dnia, samochodem i szybowcem pokonałem około 900km znad Lipska, do Biłgoraja i Stalowej.
Wpadliśmy. Wydawało się, że z gościnności klubu będziemy musieli skorzystać przez następne kilka dni, bo Anaconda z wojskowych manewrów nad Polska również i tu zjadła nam przestrzeń. Uciekaliśmy spod jej uścisku nad Lubinem, gdzie planowano zajęcie najciekawszych połaci Nieba, ale tu okazało się że ta bestia specjalną dodatkową strefą zamyka obszar nad samym lotniskiem i to do ziemi !!! Nie ma innego wyjścia, musimy wystartować przed 9:30, o której to planowane są pierwsze ataki. O tej porze nie zawsze jest pogoda do latania, ale wyposażeni w silnik, możemy spróbować szczęścia. By oszczędzić paliwo na ewentualne okoliczności pod wieczór startujemy za Wilgą. Najkrótsza droga ucieczki prowadzi w stronę stref Mieleckich, które też są zarezerwowane, do jakichś celów. Być może oblotów, czy testów nowo wyprodukowanego samolotu. Ale to lotnisko cywilne i normalnie możemy tam wlecieć. Wilga słabo się wznosi, wyczepiamy więc dużo poniżej planu, ale czasu jest w końcu tak mało, że mam obawy, czy pilot dotrze do lotniska zanim odrzutowce przedefilują po niebie. Dosłownie, przed nosem holówki wyskakują pierwsze anemiczne cumulusy do których od razu lecimy. Jest na tyle dobrze, że utrzymujemy nawet 500m wysokość nad teren i nie musimy lądować, ani używać silnika. Po pewnym czasie przyzwyczailiśmy się do niskiego pułapu na tyle, że powoli zaczynamy przesuwać się na wschód. Wygląda na to, że pogoda najpierw zaczyna działać w tę stronę bo zachód od Sandomierza nad Wisłą wygląda słabiutko. Ciągnie nas też opcja wydłużenia lotu do samej granicy, by w ten sposób przeciąć Polskę na pół szybowcem. Jak nam się spodoba, to polecimy na Litwę…
Kiedyś, historycznie, takie loty były wykonywane, ale dzisiaj, ściaganie się przez cały kraj za samolotem nie wchodzi w grę i trudno namówić kogoś, by poświęcił 2-3 dni na przejazd do drugiego końca Polski samochodem z przyczepą. Po doświadczeniach w Niemczech, wiem, że gdyby połączyć cumulostradę ze Stendahl, Lusse pod Berlinem przez Cottbus, z naszą, przez Zieloną górę, Lasy Milickie, Orle Gniazda, Włoszczową i Lasy Janowskie mamy ponad 900km trasy, a może i 1000 po prostej. Dzisiaj jest jeden problem: Anaconda. Ta bestia zajęła najciekawsze rejony wolnej normalnie przestrzeni. Nic to. Czołgamy się pod TMA Rzeszowskim do samej granicy z Ukrainą. Dychawiczne poranne cumulusy nabierają wigoru i w końcu, po około godzinie łapiemy ponad 3m/s i podnosimy się powyżej magicznej bariery 900m nad ziemią. Powrót nadal nie jest tak ciekawy, bo niestety, bułgarskie gorące i wilgotne powietrze dociera wyrzucane do nas przez niewielkie cyklony znad Bałkanów. Robi się niemal ciemno pod rozlanymi Cumulusami. Ale koordynując z Mielcem i Rzeszowem a także Krakowem wracamy do trawersu Nowej Dęby. Dymy pożarów z poligonu świadczą, że chyba jednak coś się działo, ale wtedy gdy nie mamy już możliwości przeskoczyć na północna stronę poligonu Kraków informuje, że strefa nad Stalowa Wolą nie została aktywowana i wojsko zrezygnowało z jej użycia. Życie. Latając nad Stalową zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu i nerwów. Startując później, mogliśmy latać od razu w dobrej termice, a nie parkować nad nie nadającym się do lądowania terenem w niepewnych noszeniach.
Lubaczów
Nieco więcej wilgoci z Bułgarii zaimportował burzowy cyklon nad Bałkanami.
Ćwiczenia, ale najbardziej poćwiczyli szybownicy.
Lasy Janowskie, po północnej stronie Poligonu Nowa Dęba od rana wyglądały znacznie lepiej. Nie musielibyśmy czołgać się pod TMA uciekając na południe od poligonów, które są zawsze zakazane dla lotnictwa i używane przynajmniej do przestrzeliwania haubic produkowanych tu, na miejscu. Co ciekawsze, chwilę później widzimy samoloty latające nad poligonem. Ale, samoloty latają podejrzanie wolno, nie szybciej, niż my, szybowcem. Okazało się, że to Dromadery cywilnej straży pożarnej muszą też poćwiczyć na poligonie by ugasić wojskowe pożary. Ćwiczenia były bardzo ciekawe i wymagające. Ok, lecimy na Zachód. Południe od Kielc jak zwykle jest słabsze i w kurzach wyrobisk koło Połańca odbijamy się z parteru 300m nad ziemią. Olivier jest zaskoczony moim spokojem, ale po tych porannych kłopotach łapanie konina tuż nad polem nie robi na mnie wrażenia. Spadliśmy tak nisko, bo omijając ostatni narożnik poligonu lecieliśmy bardzo długo obok szlaku, który ulokował się tuż za granicą niedostępnej przestrzeni. Od teraz leci się już lepiej, tylko dokąd? Anaconda zajmuje całą przestrzeń na południe od Łasku, nawet nad lotniskiem w Częstochowie są zaplanowane strefy zakazane. Z porannej rozpiski wynikało, że nie można będzie tam przelecieć. TMA Kraków i Katowice jest zbyt aktywne, by zajmowali się tam jeszcze szybowcami. Planujemy więc Piotrków Trybunalski, który jakby nie mierzyć jest bliżej Lubina niż Kielce. A i autostrada przez Łódź pozwoli na szybszy dojazd. Ale, gdy wybiła 10:20 okazało się kolejny raz, że zamówiona przestrzeń nie była potrzebna na małej wysokości i wojsko lata powyżej FL 140. Lecimy dalej. Pogoda zmienia się czwarty raz tego dnia, tłuste cumulusy zastępuje suche niebo z piórkami cirrusów na dużej wysokości.
Trzecia zmiana pogody. Po tłustych cumulusach w Rzeszowie ładne szlaki nad Sandomierzem.
Nasze przygody stały się już chyba dość sławne, latamy już pół dnia i pytamy wszystkich dookoła o drogę. Nie ma innego wyjścia, skoro plan rozmija się w ciągu dnia z aktualnym wykorzystaniem przestrzeni, to skąd mamy wiedzieć. Pytamy. Informator z Krakowa sam dopytuje się w pewnym momencie o dalsze nasze plany i poleca swojemu koledze z Poznania. Poznańskie niebo nie ma już ograniczeń ruchowych, bo pełznące znad gór burze rozwiązały sprawę. No, dla nas to też problem, ale nieraz widziałem sytuację, gdy samoloty omijały burzę a szybowce tam lecą, bo najlepiej nosi. Byle nie lało zbyt mocno.
Przesuwamy się na oślep, bo widzialność spada, widać 2 cumulusy wprzód i po krótkim odcinku, gdy planujemy dolecieć do Ostrowa Wielkopolskiego mamy już bardzo dobry zasięg do Oleśnicy, a potem do Wrocławia. Piąta zmiana pogody, zasnuła całe niebo burzami i chmury zaczynają siąpić.
Latamy kilka razy w mżawce. Poznań informuje, że samo lotnisko komunikacyjne we Wrocławiu jest już po burzy i opady przesunęły się na północ, ale my mamy lotnisko sportowe właśnie tam. Aktywny ostatnio Aeroklub Wrocławski, pod wodzą nowego dyrektora (Marek Jóźwicki) wyciął kawałek przestrzeni z lotniska komunikacyjnego więc do Szymanowa możemy lecieć bezpiecznie i wysoko.
Południowy skraj burzy daje się wykorzystać do nabrania wysokości. Mam plan, by nad bezpieczną murawą odpalić silnik, który po trzech dniach wożenia jako balast mógłby pokazać po co klub Oliviera wydał 50tyś. Euro ekstra na szybowiec i dlaczego ja muszę tak cierpieć wdychając przez kilka godzin dziennie opary benzyny. Dolatujemy na 500m, ale pada dość intensywnie i… no cóż, instrukcja tego szybowca nie przewiduje latania na silniku w deszczu więc nie dotykamy włącznika instalacji. Lądujemy 60 km przed Lubinem i moją szczoteczką do zębów, po 630km przelotu. Do zachodu słońca zostało 4 godziny i chłopaki z Wrocławia chwalą się Arcusem który pięknie prezentuje się w świeżo wyremontowanym hangarze.
Oj przydał by się, przydał…
W końcu rozpadało się na dobre i do czwartku mamy przerwę. Niech Anaconda sobie hasa. Tylko czy zmiennocieplne gady lubią taki chłodny deszcz?
SK
Komentarze