Przejdź do treści
Źródło artykułu

Lazurowe latanie - cz. 2 (+ video)

Wracamy do zagranicznych lotniczych wojaży, opisywanych przez Tomasza Siembidę - dziś druga część wspomnień z podróży. 

Czytaj: Część pierwszą

(...)

My mieliśmy warunki może nie idealne, ale też niezbyt trudne, oczywiście dla kogoś, kto choć trochę polatał po górach. Warto przed wyprawą w Alpy, nawet te karłowate, poćwiczyć trochę na mniejszych górkach, i to najlepiej z góralami. Ja to robię na Podbeskidziu. W zeszłym roku urządziłem sobie na tydzień „hub”-a w Bielsko-Białej, i próbowałem się nieco nauczyć o nawietrznych, zawietrznych, sposobach wychodzenia z dociskania i wyciskania.

Pewna trudność była związana z poziomem chmur, które przepięknie wisiały tylko nieco wyżej od naszego poziomu, i trochę nami potrząsały. Najważniejsze było jednak trafić w dobrą dolinę, która powinna nas zaprowadzić do lotniska. Na stronie Bovec-u opublikowano sposoby i sposobiki na podejście do pasa (07/25). Kiedy już prawie na pewno wiedzieliśmy, że trafiliśmy w dobrą dolinę, mimo otaczających nas po obu stronach masywów trzeba było się przełamać i konsekwentnie zniżać, tak aby na ostatnim zakręcie dolinki, za którym wynurzało się lotnisko być odpowiednio nisko. Najczęściej z trasy dolatuje się na prostą 07, nie mniej przy niesprzyjającym wietrze trzeba wykonać ciasny krąg do 25 praktycznie po zboczu. Taki krąg przypadł nam w udziale, potrzebny był ześlizg, żeby się zmieścić na 850 metrowym pasie.




Uśmiechnęliśmy się szeroko kiedy po skołowaniu pojawił się przed nami follow w postaci motorowerka z pedałami, z napisem „Follow Me”, który odprowadził nas na miejsce parkowania. Follow z godnością odjechał po zgaszeniu przez nas silnika, a pojawił się przesympatyczny jegomość, który przywitał się z nami i zapytał czego nam trzeba.

Zamówiliśmy paliwo i ku naszemu zdziwieniu po 5 minutach koło samolotu pojawiła się furgonetka wypełniona dwudziesto-litrowymi karnistrami. Ze względu na przepisy i polisę lotniska musieliśmy fizycznie sami wlać paliwo do zbiorników, ale cóż to za kłopot w zestawieniu ze sposobem przyjęcia, prawnością działania i śmigającymi nam nad głowami przepięknymi szybowcami, które wszystkie robiły wrażenie jakby były pilotowane przez Sebastianów. Nie jestem fascynatem szybowców (choć podziwiam szybowników), ale to co te chłopaki tam wyrabiają robi wrażenie nawet na miłośniku avgasu.

Choć pierwotnie planowałem nocowanie w Bovecu, to ze względu na dwudniowe opóźnienie chcieliśmy po tankowaniu i chwili odpoczynku wyruszyć w dalszą drogę i przed 19, kiedy to zamykają lotnisko na Lido dotrzeć do Wenecji. Złożyłem plan lotu na 17, żeby jeszcze z pół godzinki polatać po górkach, i już o 18.30 ... kotwiczyliśmy samolot w Bovecu, gdyż nie udało nam się go uruchomić na ciepło.

SkyDemon otrzymał polecenie „Cancel FLP”, po czym wsiedliśmy do samochodu miejscowego policjanta bez munduru, który jak się okazało przepada za Polską, więc postanowił nam załatwić hotel ze specjalną ceną dla pilotów. Bovec to niewielka mieścinka, więc po chwili byliśmy w hotelu, który dysponował pokojem, ale tylko dla pilotów wojskowych, wielkości 1,5 m kw. i jednym piętrowym łóżkiem. Nie jestem super wygodnicki, chociaż może trochę, ale po irytującym heblowaniu rozrusznika chciałem się wygodnie wyspać.

Odpaliłem więc www.booking.com i po 10 minutowym spacerze wylądowaliśmy w hotelu, którego też nie będę reklamował. Niewątpliwie Bovec to przede wszystkim dobre miejsce na zimę, z fajnymi stokami i infrastrukturą narciarską. Latem przypomina raczej zespół domów wczasowych z lat 80-tych, typu Transportowiec, w których spędzałem upojne wakacje z rodzicami. Po naprawdę przemiłym przyjęciu na lotnisku muszę przyznać, że chłopaki z lotniska i policjant nieco odbiegają od normy. Przeciętnie już nie jest tak miło, i Słoweńcy to raczej mieszanina słowiańskiej przeciętności i niemieckiego dystansu. Więc, tak nie wiadomo jak. Rzecz jasna moje odczucia są subiektywne i oparte na jednodniowej familiaryzacji.

Ale góry mają piękne...


WENECJA LIDO

Niemożliwa do opanowania chęć pozostania gondolierem ściąga do Wenecji tłumy. Ale Ci co stoją twardo ziemi często nie wiedzą, że 10 min. kajakiem od Placu Św. Marka jest wysepka Lido, na której znajduje się gliniaste lotnisko Nicelli (LIPV), a widok przy podejściu na wenecką lagunę jest na tyle porażający, że trudno na nim wylądować.

Podczas śniadania z widokiem na Triglav usiadłem obok stolika dojrzałej Słowenki i poczułem się jak w domu. Odebrała telefon kiedy wbijałem widelec w jajecznicę z proszku, i kontynuowała rozmowę kiedy dopijałem pół godziny później wodnistą kawę.

O poranku samolot odpalił bez zarzutu i po paru minutach byliśmy w powietrzu 20 min przed planem lotu. Nieprzypadkowo.

Ponieważ nie czekała nas dzisiaj zbyt długa podróż postanowiliśmy poświęcić te 20 min na pobuszowanie po okolicznych górach, zboczach i dolinach. Po wcześniejszym zaciągnięciu języka u naszych pomocnych kolegów z lotniska wytyczyliśmy sobie krótką trasę z low passem w Bovecu, po którym zamierzaliśmy otworzyć plan lotu. To był mój leg, ale widziałem, że Wojtek nie może wytrzymać, więc musiałem się zlitować i oddałem mu stery na parę minut, żeby go zaspokoić.

Granicę włoską przekroczyliśmy w punkcie TIBRO oddalonym nie więcej niż 10 min lotu od Bovec, by potem wyłącznie się zniżać i począwszy od brzegu morza „wykonywać” już na 1500, a nawet 1000 stóp. Latałem tam już wcześniej, ale wyłącznie przy użyciu Google Earth, więc nic dziwnego, że moje oczy w dolocie do Wenecji wyszły na wierzch, a usta bezwiednie wypowiadały znane wszystkim pilotom i nie pilotom słowa.

Wojtek prowadził korespondencję, nie zawsze informując mnie o naciśnięciu PTT, więc musiałem zatykać sobie usta, a w końcu odsunąłem mikrofon, żeby kontroler nie pomyślał, że bez przerwy bierzemy jakiś zakręt, czego nie widzi na radarze. Lądowanie przebiegło gładko, ale muszę przyznać, że latanie w takie miejsca wiąże się z pewnym ryzykiem rozkojarzenia.

Dobrze, że nasz Warrior nie ma składanego podwozia, bo moglibyśmy o nim zapomnieć. Pas jest dostatecznie długi, ma prawie 1000 m i według AIP-u jest trawiasty. Ale faktycznie nie jest trawiasty, tylko raczej gliniasty, ładnie oznaczony, łącznie z drogami kołowania.

Lotnisko nie posiada świateł, i zasadniczo po godzinie 19-tej nie wolno na nim lądować. Posiada mały terminal, w którym mieści się wszystko czego może potrzebować pilot, od kwestii spożywczych, po bardzo przyjemny pokój dla pilotów, z komputerem, dużą mapą lotniczą najbliżej okolicy.





Jest oczywiście dostępne paliwo we wszelkiej postaci i miejsca postojowe. Lecąc tam byłem przekonany, że lotnisko będzie dość tłumnie wypełnione samolotami, ale tak nie było, może dlatego, że był czwartek. Nazajutrz, czyli przed weekendem zaczynało się nieco wypełniać, głównie Szwajcarami, którzy ze swoimi nabitymi frankami kieszeniami zwykli wpadać tam na romantyczny weekend z żoną lub kolegą.

Przed południem byliśmy zaparkowani, zatankowani i spakowani. Nieco lepszym ekonomicznie zwyczajem jest tankowanie z rana, kiedy paliwo jest chłodniejsze, ale ponieważ naszym zamiarem było wykonanie nazajutrz dwóch dość długich legów, woleliśmy mieć samolot gotowy do lotu, nawet kosztem litra lub dwóch mniej w baku, tak aby rano nie marnować już czasu.

Niezwykle usatysfakcjonowani udaliśmy się niezwłocznie do hotelu, który zarezerwowałem upewniając się, że silnik już pracuje, położonego przy samej przystani vaporetto, czyli tamtejszych autobusów wodnych, z jak się okazało pięknym widokiem na wenecką lagunę. Łóżko okazało się małżeńskie, więc czym prędzej odłożyliśmy temat nocowania na czas późniejszy, udając się w pierwszej kolejności do pobliskiej restauracji, w celu zaspokojenia głodu i pragnienia. Już docierając do Wenecji czułem się bardzo spełniony, więc nie zawahałem się ani chwili zamawiając parpadele z mięsem z osła i butelkę domowego rose. O to przecież w tej wyprawie (m.in.) chodziło. Brakowało tylko jednego elementu, ale on był jeszcze przed nami.

Wojtek z pewną rezerwą, ale w końcu również zdecydował się na zjedzenie uparciucha, i wcale nie żałował.

Odprężeni ruszyliśmy na przystań i jako wprawieni w czytaniu metar-ów, taf-ów i notamów szybko odnaleźliśmy właściwy peron, z którego co parę minut odpływał stateczek, który dowiózł nas na sam plac Świętego Marka. Łezka mi się zakręciła w oku, bo byłem tam ostatni raz w 1996 r. i kilka razy chciałem wrócić, bez powodzenia. Tym razem się udało, choć liczba turystów o tej porze roku jest nieprzyjemnie duża. Sytuację ratuje jedynie to, że część tych turystów to nie Japończycy, a śliczne kobiety z całego świata, w tym z Japonii. Udało nam się wykaraskać z największego tłumu i znaleźć to czego szukaliśmy, czyli gondoli z gondolierem! Za przyzwoitą opłatą obwiózł nas po zakamarkach weneckich kanałów, opowiadając przy tym o technice poruszania się przy pomocy jednego wiosła.

Katering dostępny na gondoli sprawił, że byliśmy gotowi wziąć pierwszą lekcję wiosłowania, ale niestety obowiązki domowe zmusiły naszego gondoliera do wysadzenia nas w przytulnym miejscu. Pospacerowaliśmy jeszcze trochę wybierając miejsca gdzie tłum wydawał się najmniejszy, przysiadając na espresso w pustej uliczce, przypominając sobie, że obowiązują nas przepisy dotyczące wypoczynku, przynajmniej te JAR-owskie.

Jak to Polacy postanowiliśmy jeszcze wykorzystać publiczną komunikację do zwiedzenia laguny Weneckiej i pobliskich wysepek. W tym celu wsiedliśmy w statek płynący w odwrotnym kierunku niż Lido, wychodząc z założenia, że przecież taki wodny tramwaj też musi mieć swoją pętlę. I nie pomyliliśmy się. Musieliśmy co prawda na tej pętli przesiąść się do innej łódki, ale na tych samych biletach opłynęliśmy wszystkie wyspy, by na koniec wylądować pod naszym hotelem. Usiedliśmy z Wojtkiem na tarasie i pod wpływem doskonale spędzonego dnia zdecydowaliśmy, że dopiero się rozkręcamy, w samolocie się już prawie dotarliśmy, mamy jeszcze kilka dni zapasu, więc jedziemy dalej na zachód. Pozostał jeszcze dylemat łoża małżeńskiego, ale jakoś sobie z nim poradziliśmy.


E’MPURIABRAVA (via Albenga)


Widoki na stadiony świata, takie jak San Remo, Monaco, Niceę i Cannes dają dużą satysfakcję, zwłaszcza jeżeli są to widoki z góry. Do tego można się przekonać na własne oczy, że nazwa Lazurowe Wybrzeże nie jest przypadkowa, choć logicznie niespójna. To nie wybrzeże jest lazurowe tylko woda - faktycznie jest lazurowa.

(...)

Koniec części drugiej

Tomasz Siembida


To nie koniec wyprawy dwóch pilotów na południe naszego kontynentu - czytaj trzecią część opowiadania:
Lazurowe latanie - cz. 3 - podsumowanie

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony