Szaleńczy lot między wieżowcami
"Żadnego byka!" zaczyna dziennik "Union Tribune" w amerykańskim San Diego relację z kolejnego, mrożącego krew w żyłach wyścigu samolotów w podniebnych mistrzostwach świata.
To gra słów. "Żadnego byka" - znaczy błędu. A zarazem to bycza impreza, której organizatorem jest czerwony byk. Producent Red Bulla.
Jesteśmy dziś w świecie sportu, choć nie każdy zdaje sobie jeszcze z tego sprawę, świadkami gigantycznej rywalizacji, choć nie każdy podejrzewałby o nią akurat wytwórców napojów gazowanych. Ale to fakt. Po tym, jak z marketingowego rynku sportu, wskutek różnorakich zakazów wyeliminowano alkohole, a potem papierosy, sport przejęła w swe władanie Coca-Cola. To ona sponsoruje igrzyska olimpijskie i piłkarskie mundiale. Podbierając gwiazdy rangi Roberto Carlosa czy Davida Beckhama, zaczęła wchodzić jej w paradę Pepsi. Ale dziś jedne i drugie "bąbelki" znalazły się w kłopocie. Bo w świat sportu zakradł się Red Bull. Tak, ten sam, który sponsoruje wciąż Adama Małysza.
W miniony weekend w kalifornijskim San Diego, gdzie dzieciom nie wolno nie tylko wchodzić do lokali z alkoholem, ale nawet jeździć na rowerkach bez kasku, pozwolono samolotom Red Bulla na podniebne wyczyny w środku milionowego miasta. W USA, gdzie żywa jest wciąż pamięć o terrorystycznych atakach z Nowego Jorku, gdzie blokuje się przestrzeń powietrzną dla chronienia obywateli. W San Diego samoloty ścigały się niemal między trzydziestopiętrowymi wieżowcami. A widok zwycięzcy, Francuza Nicolasa Ivanoffa, który w rundzie honorowej pędził ponad 400 kilometrów na godzinę ponad głowami pięćdziesięciotysięcznej publiczności, mówi sam za siebie.
Świat jednak chce ryzyka i godzi się na nie. Choć ryzyka dyskretnie ograniczonego: nad spokojem mieszkańców przez cały weekend czuwała flota przybrzeżna USA (z lotniskowcem i niszczycielem na czele), a nad zawodnikami (czy raczej śmiałkami, a najlepiej - szaleńcami!) krążyły dwa wojskowe śmigłowce. Ponoć ratunkowe, dały nawet pokaz szybkiej ewakuacji z wody, ale widzowie byli pewni - kto wyłamie się ze sportowych reguł, fruwając nad zatoką, zostanie zestrzelony.
Bo reguły są najważniejsze. Dopuszczalny kierunek nalotów i odlotów, minimalna i maksymalna wysokość. Dla zawodników z kilkunastu krajów nie było to nowością. Bo w trzyletnim już cyklu Air Race do niebezpieczeństw nie dochodzi.
Podniebne wyścigi to sport ekstremalny, jak Formuła 1, wspinanie się po skałkach, lotnie, deskorolki i sto innych. I co ciekawe: w tych imprezach Coli i Pepsi jakoś nie widać. Jest za to Red Bull Cola. Czyżby intruz chciał wejść na tereny zastrzeżone dla Ameryki i do tego jeszcze w Ameryce? Odpowiedź wcale nie jest złożona: dokładnie na to właśnie wygląda!
Mistrzostwa świata, w których piloci wykonują slalomy pomiędzy nylonowymi przeszkodami, kręcą beczki i korkociągi, a z widzialnych spalin tworzą zachwycające znaki na niebie, to dopiero początek. W cyklu Air Race startuje pierwsza generacja ekstremalnych pilotów, która z wyglądu przypomina raczej pilotów z pierwszej wojny światowej, latających na dwupłatowych myśliwcach. Albo pilotów z bitwy o Anglię. Wiekowo zresztą mogliby chyba nimi być - choćby czwarty w San Diego Peter Besenyei, 54-letni Węgier, łudząco podobny do Gustlika z "Czterech pancernych".
To walka na razie dla weteranów. Są Amerykanie, mistrzem świata jest Austriak (znakomity Hannes Arch), jest Anglik, jest Rosjanin i Japończyk. Latają na jednoosobowych maszynach typu Edge bądź MXS-R, których charakterystyki są podobne. Moc silnika 340 koni, maksymalna prędkość 426 km/h, przeciążenia pilotów 12 G! Takich maszyn jest na świecie zaledwie kilkadziesiąt. Co w nich najbardziej urzeka? Że slalomową trasę, pokonywaną w około półtorej minuty przelatują na pełny gaz i do tego, hm, na jednym skrzydle. I wiadomo, że każdy błąd to czyjaś śmierć. Stąd zresztą ten początkowy tytuł z "San Diego Union Tribune": "Żadnych byków!".
Całość artykułu na stronie Polska the Times
Komentarze