Przejdź do treści
Źródło artykułu

Bluebirds w Annecy cz. IV

Ostatni dzień latania był za to epicki. Dwa przeloty, przy czym drugi zapunktował na XCC jako 22km trójkąt FAI, a na deser zlot Mareckiego z Col de la Forclaz o godzinie 21ej. Mnie chwilę po jego starcie zatrzymał spływ. No i mieliśmy gości z Cloudbase, którzy po lataniu w Wogezach wybrali się w poszukiwaniu warunu na wycieczkę po Francji. Ale po kolei.

Część pierwsza
Część druga
Część trzecia

Po spakowaniu samochodu i oddaniu namiotu jedziemy jak paniska na lądowisko, parkujemy w cieniu na bocznym parkingu i siadamy w kolejce do Navette. Południowy wyjazd na Col de la Forclaz okazał się być naszym pożegnaniem z kierowcą busa. Startujemy z postanowieniem pokonania linii energetycznej na Roc de Boeufs. Ładne cumulusy tworzące się na bieżąco w stałych miejscach zapowiadają dobre noszenia. Szybko nabieramy wysokości i przeskakujemy zgrabnie pod Lanfonnet gdzie winda przy zboczu szybciutko wynosi nas nad skały. Szybki skok nad Zęby, gdzie zaczynamy się z zainteresowaniem przyglądać górom w głębi – w miejscach oznaczonych na dorwanej wcześniej mapie lokalnych kominów regularnie powstają cumulusy. Szybka konsultacja i zmieniamy wcześniejszy plan a ja próbuję przeskoczyć kotlinę do komina w głębi. Niestety topienia ponad -5m/s wyganiają mnie trzy razy z powrotem pod podstawę nad przełęczą między Lanfonnet a Dents de Lanfant.

Postanawiam spróbować wykręcić się pod chmurą nad Zębami, która wydaje się mieć wyższą podstawę. Podczas skoku zahaczam o topienie i wciskam belkę speeda, co kończy się gigantyczną klapą, po której sflaczałe skrzydło wyskakuje mi przed twarz i na dokładkę podwija się prawie całe krawędzią natarcia w moją stronę. Adrenalina strzela, myśli wędrują do klamki zapasu ale ręce jeszcze próbują wyciągnąć skrzydło. Po krótkiej chwili glajt wraca nad głowę i elegancko się wypełnia a ja dziękuję, że Ozone Swift jest w klasie 1-2. Szarpnięcie jest takie, że z głowy prawie spada mi kask obciążony kamerą – muszę go chyba jeszcze mocniej zapinać. Przeskoki przez kotlinkę wyparowały z mojej głowy i po wykręceniu się pod chmurą nad Zębami postanawiamy z Mareckim atakować Żebra.

Przed skokiem przez jezioro robię jeszcze dwa kółeczka w kominie przy brzegu i z solidnym zapasem wysokości docieram na Żebra. Tam cumulusów już nie ma, za to są stabilne noszenia wzdłuż garbu, mimo wczesnej jak na tę górę pory. Po prostej docieramy do pierwszego słupa ale nauczeni wcześniejszym niepowodzeniem, postanawiamy się podkręcić wyżej, żeby po minięciu linii energetycznej nie mieć problemów na przewyższeniu. Tym razem Marecki leci z przodu, więc to on farbuje kominy. Docieramy na odpowiedniej wysokości i kontynuujemy „hol” aż do właściwego słupa energetycznego.

Z wielkiej radości zapominamy o podkręceniu się przed skokiem nad słupem i atakujemy linię z marszu, odbijając trochę od zbocza. I to był nasz błąd. Za słupem było już tylko niżej i niżej. Po kilku minutach żebrania nad lasem i straszenia wiewiórek postanawiam lądować na pustym pastwisku. Wiatr jest tak silny, że momentami lecę do tyłu a po wylądowaniu nie zdążyłem się obrócić i zgasić skrzydła, więc kończę plecami na trawie. Całość obserwuje przejeżdżający po polnej drodze motorowerzysta, który znudzonym „bonjour” sugeruje, że takich to on tu widzi codziennie. Marecki coś jednak znalazł i przeskakuje kawałek dalej za wioskę, gdzie wpada w dyszę i topi na polu. Umawiamy się przez radio pod widoczną dla obu wieżą kościoła.

Marecki miał bliżej, więc zmienia lokalizację na taras kawiarni przy kościele. Docieram parę minut później, zastając go rozkoszującego się kawą. W kawiarni połączonej z małym sklepem spożywczym prawie pusto, na tarasie para turystów po 60-tce a przy barze para miejscowych. Zamawiając kawę pytam właścicielkę o możliwość powrotu do Doussard, które jest parę kilometrów od nas, tyle, że w innej dolinie. Zdziwona mina mówi mi wszystko a wypowiedź łamie ducha: żadnego autobusu, żadnego pociągu, miejscowi nie jeżdżą w tamtą stronę. Jedyna szansa to 6-cio kilometrowy spacer do większej drogi, gdzie czeka nas upojne łapanie stopa. Miejscowy przy barze oferuje się nas podrzucić swoją furgonetką do tej drogi. Idę z kawą do Mareckiego z radosnymi nowinami, gdzie ku zaskoczeniu dowiaduję się, że zawiezie nas do Doussard para holenderskich turystów z sąsiedniego stolika. Wracam podziękować uprzejmemu Francuzowi za chęć podwiezienia i w spokoju sączymy kawę ciesząc się przemiłą konwersacją z Holendrami.

W samochodzie nie zapominamy o misji nawracania na latanie, więc przy lądowisku w Doussard nasi wybawcy maszerują dzielnie do biura tandemów a my zostajemy na przystanku Navette. Dzwonimy do ekipy z Cloudbase i ustalamy, że będą u nas za kilkanaście minut i znajdą dla nas miejsce w samochodzie, tylko muszą przepakować część rzeczy do naszego. Po drodze na górę robimy za przewodników po objazdach, ustalamy wspólną częstotliwość i zachwalamy uroki latania w Annecy.

Na startowisku trening na łączce i doświadczenie w silnych wiatrach daje o sobie znać i mimo presji bacznych obserwatorów starujemy z Mareckim zgrabnymi alpejkami. Jadąc jeszcze z Holendrami, wypatrzyliśmy glajty nad La Tournette, więc postanawiamy zdobyć najwyższy szczyt w okolicy. Pierwsze podejście nie jest obiecujące, bo topienia w przełęczy zmuszają nas do odwrotu, ale chwilę później zauważamy dwa skrzydła podlatujące bez strachu pod zbocze upragnionej góry, gdzie 30 metrów nad ziemią czekała winda na górę. Skaczemy za nimi i wyciągamy się nad skały, skąd otwiera się widok na panoramę Alp z dominującym na horyzoncie Mont Blanc. Po drodze zaliczam małego fronta, który przed przygodą z kotliny pewnie by mnie wystraszył ale teraz tylko delikatnie podnosi ciśnienie. Szczytu La Tournette nie udaje się zdobyć, więc kusimy przez radio widokami ekipę z Cloudbase i ruszamy za parą przygodnych przewodników bezpośrednio na drugą stronę jeziora, omijając Zęby. Tam się rozstajemy, bo prowadzący polecieli na Le Semnoz a my pomni bagaży naszych gości w samochodzie, nie chcemy ryzykować lądowania w polu. Postanawiamy powtórzyć trasę wzdłuż Żeber ale tym razem z lądowaniem w Doussard. Nauczeni doświadczeniem szanujemy wysokość i z bezpiecznym zapasem wysokości kończymy Żebro. Postanawiamy nie wracać bezpośrednio na lądowisko, tylko poszukać jeszcze przy zboczu Mont Trelod komina oznaczonego na wspomnianej wcześniej mapce. Poszukiwania nie przynoszą efektu, więc po kilkunastu minutach żebrania przy skałach i nad lasem robimy odwrót na lądowisko. Lądujemy koło 20-ej po prawie dwóch godzinach lotu. Dokończona trasa sprawiła nam tyle radości i wprowadziła w stan takiego podekscytowania, że postanawiamy zabrać się mimo później pory z chłopakami z Cloudbase na ostatniego zlota.

Na startowisko docieramy później niż reszta, bo musieliśmy jeszcze spakować w plecaki skrzydła wrzucone do samochodu bez składania. Wszyscy już odlecieli, my jesteśmy ostatni. Słońce zaczyna się chować za horyzontem, wiatr od jeziora słabnie, więc szybko rozkładamy sprzęt. Startuję pierwszy, ale popełniam błąd próbując zrobić to alpejką – skrzydło mimo biegu na wstecznym odmówiło wstawania. Marecki obraca się do klasyka i po długim biegu startuje. Rękaw opada sflaczały a ja biegiem rozkładam skrzydło do klasyka. Rękaw się odgina w stronę jeziora – słońce zaszło, zaczął się spływ. Jeszcze delikatny, więc próbuję wystartować – niestety skrzydło robi mi motyla i nie chce wstawać. Przerywam start. Rozkładam się jeszcze raz ale już bez nadziei na powodzenie. Rękaw odgina się zdecydowanie od zbocza, więc rezygnuję. Marecki musi po mnie przyjechać na górę. W oczekiwaniu na odsiecz podziwiam piękne widoki nocnego krajobrazu – słońce zdążyło już całkiem zajść i zrobiło się ciemno.

Odsiecz przybywa i o godzinie 23ej dojeżdżamy na kolację w Annecy. Niestety wszystkie restauracje serwują jedzenie do 23ej, więc kończymy u otwartego chyba non-stop Turka. Kebab we Francji podają wykwintnie w plecionych koszyczkach, więc smakuje jeszcze lepiej. Najedzeni pakujemy się w samochód i ruszamy zmęczeni w 23 godzinną podróż do Polski przez bardzo deszczowe Niemcy. W drodze powrotnej postanawiamy z Mareckim powołać do życia nową grupę paralotniową Bluebirds.

Wyjazd do Annecy okazał się być najlepszym wyjazdem w naszej rocznej, intensywnej przygodzie z lataniem (świadectwa kwalifikacji zrobiliśmy w drugiej połowie zeszłego roku). Prawie 15 godzinami w powietrzu przekroczyłem 40 godzin nalotu, zrobiliśmy 4 przeloty ponad 20km (będą jak znalazł do IPPI5), nauczyliśmy się sprawnie startować alpejką i wyszukiwać bezpieczne miejsca do przygodnego lądowania, oduczyliśmy się trzymania za taśmy i poprawiliśmy kontrolę nad skrzydłem, przećwiczyliśmy spirale, próbowaliśmy wingoverów – tu jeszcze czeka nas praca nad timingiem, nabraliśmy zaufania do skrzydeł i siebie żebrząc udanie w zerkach, ja się ucieszyłem, że nie wpadłem w panikę podczas przygody przy kotlinie. No i te widoki niesamowite... Trzeba to będzie powtórzyć!

Michał Piotrowski

PS. Wiadomość do Mareckiego od holenderskich wybawców potwierdziła skuteczność naszej działalności misyjnej:

Last weekend we returned from France to our home. When we brought you and your friend back to Doussard in our car you made us so enthousiastic about paragliding that we made a wonderful tandem flight from the Col de Forclaz the day after we met: it was wonderful, that feeling of being free and we had breathtaking views on the lake and its surroundings.

It all went so fast that several days later we returned to Col de Forclaz to look at the paragliders, their preparations for setting off and their final jump into the air.

We are very glad that we met you on that remarkable day in Bellecombe-en-Bauges.


Marecki & Mrokacy in Annecy - part 3:

 

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony