Bluebirds w Annecy cz. II
W poniedziałek pogoda bez zmian, więc skończyło się na relatywnie krótkim lataniu przy zboczu połączonym z pechowym czekaniem na busa. Tym razem kierowca skrupulatnie pilnował liczby pasażerów. Brak warunków do przelotów i koniec weekendu wypłoszył zawodników, więc wielkie startowisko prawie tylko dla nas. Po drugim locie wracamy na kemping z postanowieniem, że jeśli jutro pogoda będzie podobna, to południowy wjazd wykorzystamy na spirale i wingovery nad jeziorem a polatać postaramy się za drugim wjazdem. Wieczorna kontrola wideo pokazuje, że praca nad taśmami wymaga intensyfikacji.
Część pierwsza
Następnego dnia realizujemy plan. Śmigamy na pierwszego busa w południe i zabieramy się za spirale. Marecki bawił się już wcześniej, ale ja znałem sprawę tylko z teorii, więc poziom adrenaliny podniósł się już przed rozłożeniem glajta. Podpinamy się, startujemy znów zgrabnymi alpejkami i lecimy nad jezioro. Przydały się ćwiczenia na górce i nie przynosimy wstydu. Wreszcie woda pod stopami, więc Marecki kręci pierwszy a ja filmuję z góry. Robi trzy zwitki i kończy huśtawką na wyjściu. Nie mogę się doczekać swojej i wreszcie dostaję potwierdzenie, że Marecki ma mnie w kadrze. Wychylam mocno ciało w prawo, zaciągam sterówkę i po pierwszym spokojnym kółku przychodzi gwałtowne przyspieszenie. Przeciążenie tak duże, że odruchowo puszczam sterówkę parę sekund po rozpoczęciu pełnej zwitki. Skrzydło nie zwalnia, więc adrenalina skacze, a ja zaciągam delikatnie lewą sterówkę i z ulgą odnotowuję wytracanie prędkości. Wszystko działo się bardzo szybko, bo też zrobiłem tylko trzy zwitki, ale adrenalina spowolniła percepcję czasu, więc udaje się pomyśleć o przyhamowaniu skrzydła prawą sterówką na wyjściu. Nie eliminuje to całkiem skoku do góry, ale huśtawka jakby mniejsza.
Na teraz mam dość emocji, więc odlatuję nad lądowisko. Mareckiemu mało i próbuje robić wingovery nad wodą z postanowieniem lądowania na nieoficjalnej łączce z rękawem przy jeziorze. Podczas dolotu do Doussard adrenalina opada, więc próbuję się pobujać przed lądowaniem. Timing mam słaby, więc trudno to nazwać wingoverami. Tymczasem okazuje się, że lądowisko całkiem porządnie zaczęło nosić, więc podejście jak na zwolnionym fimie i mimo mocno hamowanego skrzydła zdarzają się drobne podnoszenia. Zastanawiam się nad uszami, ale wiatr utrzymuje mnie prawie w miejscu względem ziemi, więc postanawiam dalej opadać wolniutko. Lądowanie delikatne w miejscu, z elegancko złożonym skrzydłem. Marecki jednak postanawia wracać do Doussard, tylko robi to za późno i ląduje między zbożem a wałem ze ścieżką rowerową, wzbudzając niemałe zainteresowanie rowerzystów. Po kilkunastu minutach dociera do busa i wyjeżdżamy na górę.
Warunki się zdecydowanie poprawiają, glajty zaczynają robić przewyższenia, więc rośnie nam apetyt na pierwszy przelot po zaplanowanej wcześniej trasie: Col de la Forclaz – Lanfonnet – Dents de Lanfon – przeskok przez jezioro – Roc de Boeufs za dużą linię energetyczną – Doussard. Startujemy i faktycznie ciągnie od razu do góry. Chwilę się bujamy przy startowisku i lecimy w stronę kotliny oddzielającej od Lanfonnet. Byłem trochę wyżej, więc postanawiam skakać, Marecki zawraca, by nabrać wysokości. Jak się potem okazało, utyka na dłużej. Mam szczęście, bo po drodze tylko jedno duszenie, które przeskakuję szybko na pełnej belce speeda. Za mną wyruszył miejscowy tandem, więc poczułem się w tym przeskoku bezpieczniej. Dolatujemy do Lanfonnet, gdzie tandem zawraca a ja lecę dalej. Wzdłuż zbocza są stabilne noszenia, więc nie muszę kręcić i bardzo szybko dolatuję pod Dents de Lanfon (Zęby) podziwiając wspaniałe widoki na jezioro. Pod Zębami zaczyna się robić turbulentnie i trzeba zacząć szukać noszeń czasem tuż nad wierzchołkami drzew. Przekazuje przez radio raport Mareckiemu i chowam się za zboczem na końcu Zębów, gdzie wreszcie znajduję stabilne noszenia do wykręcenia się przed skokiem przez jezioro.
Marecki skuszony raportem wyrusza w trasę. Ma mniej szczęścia i musi ciągle kręcić, żeby się dostać pod Zęby. W tym czasie wykręcam komin nad skały (627 metrów nad start) i podziwiając panoramę Alp z Matterhornem jak na dłoni, czekam na Mareckiego, który w tym czasie doleciał do stóp Zębów. Wario daje pierwszy sygnał ostrzegawczy o wyczerpujących się bateriach. Zaliczam dziwne, solidne topienie, które sprowadza mnie prawie na sam dół skał. Byłem zdziwiony, bo lecąc z wiatrem nosiło, a pod wiatr w tym samym miejscu tylko jazda w dół i ucieczka na speedzie. Wracam w noszenia i wykręcam się trochę niżej niż wcześniej ale na tyle wysoko, że podejmuję decyzję o skoku za jezioro. Marecki zaliczył to samo dziwne topienie, więc musi się jeszcze podkręcić.
Przelot przez jezioro przynosi piękne widoki i spokój. Tylko dwa niewielkie topienia, szybko przeskoczone na speedzie a poza tym przez większość trasy na połowie speeda w opadaniu około 0,8 m/s. Wario ostrzega po raz drugi. Dolatuję na Roc de Boeufs (Żebra) dość wysoko i od razu zabieram się na żagiel. Żebra, to prosty, bardzo długi garb wznoszący się prawie do końca zaplanowanej trasy, w którego zbocze uderza wiatr z doliny a słońce grzeje lasy i skały. Niesamowite wrażenie wznoszenia się po prostej wzdłuż linii zbocza przypomina holowanie. Niestety wario przypomina po raz ostatni, że przed lataniem należy bezwzględnie sprawdzić poziom naładowania baterii. Wściekły na siebie dalsza część trasy odbędę na czuja. Po kilkuset metrach noszenie słabnie i zaczynam niebezpiecznie zbliżać się do drzew na szczycie garbu, więc postanawiam zawrócić dla nabrania wysokości. Po chwili znów jestem na tyle wysoko, że mogę kontynuować trasę. Znów się zabieram na „hol” i dolatuję bez kręcenia do linii energetycznej. Chwila zdziwionej radości, zakończona szybką oceną sytuacji wyprowadza mnie z błędu. To bliższa, mniejsza linia i słup, o których istnieniu wcześniej nie miałem pojęcia. Po jej przeskoczeniu znów muszę szukać noszeń pod garbem, a bez wario jest ciężko.
Marecki w tym czasie zabrał się do skoku przez jezioro ale zaczął z mniejszej wysokości i doleciał tuż nad początek żebra. Po chwili noszenia wpada w topienie, które zrzuca go nad las na płaskiej częścią zbocza. Nie poddaje się jednak i szuka czegokolwiek nad lasem, który trochę oddaje popołudniowego ciepła, co w połączeniu z delikatnym żaglem od wiatru pozwala mu długo krążyć tuż nad wierzchołkami drzew. Wiewiórki poczuły się zdecydowanie zagrożone i zaczęły w pośpiechu zbierać co smakowitsze szyszki. Obserwując poczynania Mareckiego myślałem, że podchodzi do lądowania i będę musiał go zbierać samochodem. Był w którymś momencie, co się potwierdziło później na filmie, kilkadziesiąt metrów od polany zaczynającej płaską część doliny. A jednak determinacja oraz dobre warunki pozwoliły mu się wygrzebać i po 20 minutach walki wrócił na zbocze, gdzie też się załapał na „hol”.
Brak wario uniemożliwił mi przeskoczenie przewyższenia za linią energetyczną oraz zmusił do poddania się i odlotu na kemping. Uznałem, że ryzyko jest za duże i lepiej nie skończyć planowanej trasy, lądując przy kempingu niż na drzewie w dolinie za długim zboczem, bez połączenia z Lathiule. Odlot na kemping też wymagał podjęcia poważnej decyzji, ponieważ wiązał się z koniecznością przeskoczenia nad zacienioną zawietrzną. Udało się dobrze ocenić sytuację i doleciałem bez przygód na lądowisko przy kempingu, kończąc swój niespełna dwugodzinny lot. Marecki też zrezygnował z dalszej trasy i wylądował kilka minut po mnie. Tradycyjnie dla siebie zrobił to z wiatrem. Nasze podejście do lądowania obserwowała polsko-holenderska para, która jak się okazało miała zaplanowany wkrótce lot tandemami. Zainteresowanie holendra było łatwym łupem, więc odszedł od nas zarażony pomysłem podjęcia szkolenia. Kolejna robota misyjna wykonana. Tylko jego polska dziewczyna nie miała za szczęśliwej miny.
Dzień bardzo dobry numer jeden dobiegł końca. Nie ma to jak skończyć swój pierwszy 22 kilometrowy przelot pod samym namiotem!
(...)
Michał Piotrowski
Część trzecia...
Komentarze