Przejdź do treści
Źródło artykułu

Bluebirds w Annecy

Niektórych od paralotniarstwa odciągnąć się nie da, a jeszcze inni chwytają się go coraz mocniej. O wspaniałej paralotniowej przygodzie, planowaniu, realizacji i przepięknej scenerii francuskich Alp, a przede wszystkim o życiowej pasji pisze Michał Piotrowski, opowiadając o wyprawie dwóch paralotniowych zapaleńców do Annecy we Francji.

Sami zachwyceni tym jak wspaniale można realizować swoje zamiłowanie do paralotniarstwa, zapraszamy do lektury części pierwszej tej opowieści:

Bluebirds w Annecy cz. I

Data wyjazdu zaplanowana: 24 czerwca – 3 lipca, Marecki nalega na Bassano, ja się waham – o tej porze roku warunki tam są średnie, a chcemy porobić swoje pierwsze przeloty. Robimy wywiad: Kaktus doradza Austrię lub Słowenię, ja przypominam sobie o Annecy, które wygląda na zdjęciach i filmach przepięknie, Marek Mastalerz kusi Wogezami. Drążymy dalej i okazuje się, że Austriacy wymagają kosmicznego OC, nasze są dużo niższe, więc odpada, a w Wogezach raczej nie polatamy przelotowo. Sprawdzamy na Xcglobe, jak latają w tym czasie w Annecy i okazuje się, że całkiem przyzwoicie, więc ustalamy następujące priorytety: Francja, Słowenia, Włochy. Czekamy na prognozy pogody i szukamy chętnych do zapełnienia samochodu.

W dniu wyjazdu ostatnia weryfikacja: Windfinder i NATO twierdzą, że we francuskich Alpach będzie super. Świeżo po zimnym froncie z następnym przechodzącym w połowie tygodnia a poza tym doskonała pogoda do latania. Decyzja zapada: jedziemy do Annecy. Wykorzystujemy namiar na kemping od kolegi z grupy pl.rec.paralotnie, który chciał z nami pojechać (ale się w ostatniej chwili rozchorował) i w szybkiej porannej akcji rezerwujemy za okazyjne 500 pln za tydzień wypasiony, 6-cio osobowy namiot z trzema sypialniami, prądem, gazem, lodówką i wszystkim, co tylko może być potrzebne podczas pobytu. Niech żyją last minute! Późnym popołudniem pakujemy samochód - i w drogę. Przed nami 1700 km.

W Polsce, jak zwykle, roboty drogowe i korki, do tego pojechaliśmy dość okrężną drogą, żeby uniknąć przeciskania się przez Warszawę w godzinach popołudniowego szczytu. Za to w Niemczech sprawdzamy spalanie przy prędkościach ponad 150 km/h i okazuje się, że nie jest tak źle, więc ciśniemy całą noc. Rankiem dojeżdżamy do Szwajcarii, gdzie witają nas autostrady z pedantycznie przestrzeganymi ograniczeniami prędkości. Na niektórych odcinkach limity absurdalne: 60 km/h na autostradzie! Okazuje się, że można jechać i tak wolno. Na granicy celnik wlepia nam jeszcze na szybę winietę i jazda dalej. Granicę z Francją przekraczamy przed południem i po chwili dojeżdżamy do Annecy, skąd już parę kroków do kempingu w Lathuile. No i tu się okazało, że w weekend to każdy chce nad jezioro, więc jechaliśmy dłużej niż od granicy. Za to z drogi widzimy pierwsze glajty startujące z Col de la Forclaz i zazdrościmy.

Kemping okazał się być prawdziwy, tylko trafiliśmy na przerwę w pracy biura, więc postanawiamy objechać kontrolnie oficjalne lądowisko w Doussard i startowiska na Col de la Forclaz i Planfait. Lądowisko wielkie, z równe gigantycznym parkingiem zapowiada niezłą infrastrukturę na górze, ale też budzi obawy o tłok w powietrzu. Lokalizujemy busa, który wywozi codziennie na górę, sprawdzamy o której wyjeżdża pierwszy i jedziemy na Col de la Forclaz. Od parkingu czekało nas jeszcze 15-minutowe podejście, ale to co zobaczyliśmy na miejscu, przerosło wszelkie wyobrażenia: wielka polana wyłożona równiutkim dywanem z miejscami do przygotowywania sprzętu i amfiteatrem dla gapiów. Tłok na starcie obecny, ale wszystko idzie wyjątkowo sprawnie, bo prawie jednocześnie mogą startować nawet trzy glajty. Podziwiamy termikę wyrywającą z butów na starcie i rosnącą ilość paralotni w powietrzu. Zbyt zmęczeni podróżą nie decydujemy się na latanie w akwarium.

Jedziemy zobaczyć Planfait, ale nie znamy drogi, a TomTom nie zna takiej lokalizacji. Mapka wręczona nam na kempingu jest za mało dokładna, więc lądujemy na jakimś zadupiu, gdzie sympatyczna francuska młodzież próbuje nam wytłumaczyć łamaną angielszczyzną, że nie wie jak tam dojechać, ale to nie tędy. Wracamy na główną drogę i próbujemy kolejnego zjazdu – tym razem trafiony. Znów wielki parking, bo na miejscu jest też park linowy, który w weekend zapełnia się ludźmi, ale startowisko dużo mniejsze i niższe, chociaż równie dobrze przygotowane. Nasz typ na starty, to Col de la Forclaz.

Wracamy na kemping, gdzie skończyła się przerwa. Sympatyczny holender z obsługi częstuje nas piwem lub colą na koszt firmy, wypytuje o podróż, zabiera voucher i inkasuje opłatę klimatyczną. Idziemy do namiotu, który okazuje się być, o miła niespodzianko, dokładnie taki jak w katalogu, ze wszystkim co trzeba. Na parkingu zauważyliśmy wcześniej polską rejestrację, więc pytamy naszego przewodnika, czy to może też ktoś latający. Okazuje się, że nie, więc nadzieje na przewodnika po kominach rozwiewają się. Za to okazuje się, że kemping ma tuż za płotem swoje lądowisko i górkę do ćwiczenia na ziemi i krótkich zlotów.

Po rozpakowaniu bagaży idziemy się na niej zabawić i pouczyć alpejki, żeby jutro nie wstydzić się naszego klasyka, jako podstawowej metody startu. Tym bardziej, że w tak silnej termice mogłoby być ciężko. Słońce już od dłuższego czasu nie oświetlało skał nad kempingiem, więc ćwiczenia przyszło nam robić w spływie. Ponieważ nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, więc mamy szansę ćwiczyć równe podnoszenie i delikatne korekty nad ziemią, tuż po napełnieniu się skrzydła. Przyda się to bardzo, gdy po drugim froncie nadejdą bardzo silne wiatry. Idzie nam coraz lepiej, więc postanawiamy dokończyć ćwiczenia rankiem, gdy wiatr będzie sprzyjający i pozwoli ćwiczyć pełne starty. Tymczasem zmęczenie podróżą daje o sobie znać, więc wczesną porą sprawdzamy komfort łóżek w namiocie.
Rano wstajemy wcześnie i wędrujemy na górkę, która okazuje się być uczęszczanym miejscem ćwiczeń, więc działamy w towarzystwie. Ruchy wyćwiczone poprzedniego dnia nie poszły w zapomnienie i pozostaje nam poćwiczyć dociąganie skrzydła nad głowę i obracanie się w taśmach. Wbrew pozorom nie jest to takie proste i pierwsze próby kończą się odkręcaniem w złą stronę lub upadkiem glajta za głowę. Ponieważ ćwiczenie czyni mistrza, więc po godzinie udaje nam się wykonać po trzy perfekcyjne starty zakończone krótkim lotem. Słońce zaczyna nas przypiekać, więc uznajemy, że dość tego dobrego, pakujemy się i zbieramy do drogi na lądowisko.

Dwadzieścia minut spaceru doprowadza nas na przystanek Navette przy lądowisku, kupujemy karnet na wjazdy i przekonujemy tym kierowcę, że jedna nadmiarowa osoba w busie, to nie grzech. Wjeżdżamy. Ku naszej radości okazuje się, że nie musimy podchodzić ostatniego odcinka, bo Navette podjeżdża pod samo startowisko. Układamy plecaki na brzegu dywanu i rozglądamy się po okolicy. Naszą uwagę przykuwa odprawa zawodników przed drugim taskiem zawodów i wyjaśnia przyczynę wczorajszego tłoku w powietrzu. Na szczęście nie ograniczało to w żaden sposób startów rekreacyjnych, więc po rozpoznaniu kierunków odlotów zabieramy się do szpejenia. Nastrój nam trochę psuje zdecydowanie słabsza termika, ale ma to też swoje zalety: będzie nam świeżakom łatwiej startować.
Serce bije trochę mocniej, bo to przecież pierwsza poważna alpejka, do tego w Alpach. Udało się! Skrzydło wstaje perfekcyjnie, ładny rozbieg z torpedą i jesteśmy w powietrzu! Wspaniały widok na jezioro, delikatna bryza przy zboczu – idealne warunki na rozgrzewkę. Bujanie się przy zboczu nie było naszym celem, więc po piętnastu minutach próbujemy przebić się dalej. Dolatujemy na zbocze przy Planfait ale jesteśmy na tyle nisko, że nie udaje nam się dołączyć do akwarium nad nami. Lądujemy na oficjalnym lądowisku w Talloires w nadziei na znalezienie transportu na górę. Niestety okazuje się, że jeździ tylko autobus komunikacji miejskiej, ale robi to na tyle rzadko, że nie ma sensu czekać. Idziemy na stopa.

No i tu się okazało, że Francuzi to nie Włosi i nie lubią zabierać do swoich samochodów autostopowiczów. I nie chodziło tylko o nasze spore plecaki, bo gościu bez bagażu po drugiej stronie drogi też nie miał lekko. Po godzinie zatrzymuje się wreszcie jakiś sympatyczny człowiek, który okazuje się być lokalnym glajciarzem w sile wieku. Jedzie na Planfait, więc my razem z nim. Po drodze namawia nas na poranne podejście pod Dents de Lanfon, gdzie podobno jest piękne miejsce do startu. Sprawa kusząca, ale nie decydujemy się na wyprawę ze względu na przypominającą nadal o sobie kontuzję kolana Mareckiego z marcowego Monako.

 

Startujemy z Planfait i po godzinie z kawałkiem znów jesteśmy na skrzyżowaniu i próbujemy łapać stopa. I znów z podobnym jak wczesniej skutkiem. Marecki nie daje za wygraną i miną kota ze Shreka łamie psychikę kierowcy Peugeota Coupe, który zgadza się zabrać jednego z nas na Col de la Forclaz. Ponieważ glajt Mareckiego jakoś się wcisnął do bagażnika, przekonuję pana, że drugi trzymany na kolanach też wejdzie i jedziemy razem. Po drodze prowadzimy sympatyczną rozmowę o swoich hobby, lataniu i pływaniu – kierowca o dziwo dobrze mówi po angielsku. Ja ze swoją zapomnianą francuszczyzną jeszcze się nie wychylam – zostanie na czarną godzinę. Przed dojechaniem na miejsce pan ma już w głowie sumienne postanowienie przelecenia się przynajmniej w tandemie, zatem obowiązki misyjne wypełnione.

Tym razem nie ominęło nas podejście z parkingu, więc docieramy na start mokrzy i zgrzani silnym popołudniowym słońcem. Po odpoczynku startujemy, ale warun osłabł zupełnie i nie udaje nam się nawet utrzymać na poziomie startu. W poszukiwaniu noszeń kręciliśmy się za długo i za daleko na zboczu, więc obaj zaliczamy lądowanie w polach koniczyny przed lądowiskiem. Na szczęście nie mieszka tu sokolnik z Bassano i nikt do nas nie wyszedł z widłami. Wieczorem oglądamy filmy i postanawiamy pracować intensywnie nad nietrzymaniem się taśm podczas lotu. Szkoda, że na kursach nas mniej z tym gonili, bo teraz nie trzeba by było się oduczać.

(...)

Michał Piotrowski

Część druga

Tymczasem zapraszamy do obejrzenia filmu:

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony