"Ziemia i niebo" lotnicze wspomnienia Władysława Poniżnika - cz. V
Kiedyś jakiś stary lotnik powiedział mi, że w lotnictwie wiedza i umiejętności to tylko 10% - trzeba jeszcze mieć 90% szczęścia. I ja to szczęście miałem. Te notatki to tylko zlepek migawek i zdarzeń, ułożonych mniej więcej chronologicznie, które zachowały się w mojej pamięci.
część I
część II
część III
część IV
Czas pędzi nieubłaganie naprzód. W lotnictwie cywilnym również coraz więcej nowości. Na Okęcie przylatują już nie tylko DC-3, Li-2, DC-6, Convair`y czy czterosilnikowy Super Constellation. Pojawiają się samoloty z napędem turbośmigłowym i odrzutowym. Samoloty zachodnie są dużo, dużo cichsze od samolotów radzieckich - taka czterosilnikowa, turbośmigłowa Electra wydaje zaledwie cichy gwizd swoimi śmigłami o krótkich ale szerokich łopatach. A radziecki IŁ-18 huczy i warczy jak super ciężki czołg tak, że w naszych pomieszczeniach nic nie słychać dopóki nie wyłączy silników...
Największy podziw wzbudza jednakże francuska Caravelle! Dość dziwnie jak na dotychczasowe doświadczenia, Caravelle ma dwa odrzutowe silniki umieszczone w samym ogonie samolotu. Dzięki takiemu umieszczeniu silników skrzydło jest "czyste" i, jak żaden do tej pory samolot, Caravelle ma doskonałość około 30 (co w uproszczeniu oznacza, że z wysokości 1 kilometra może przelecieć lotem ślizgowym, a więc bez silników, około 30 kilometrów!), to jest ewenement na skalę światową. Dzięki tak wspaniałym osiągom Caravelle startuje z bardzo dużym kątem wchodzenia. Na nas, nawykłych do oglądania samolotów ledwo, ledwo "czołgających" się nad ziemią po starcie, start Caravelle to erupcja emocji - startujący samolot tak niesamowicie "zadziera", że z naszej Wieży oglądamy go jakbyśmy patrzyli na niego z góry!
Chyba najwięcej kłopotu sprawiały radzieckie wojskowe samoloty transportowe, startujące z różnych "tajnych" lotnisk w naszym kraju. Zjawiały się w drodze lotniczej bez żadnego uprzedzenia, zgłaszały jedynie meldunek pozycyjny i więcej nic ich nie obchodziło - "Moskwa zezwoliła"... Trzeba było rozganiać inne samoloty żeby nie doszło do kolizji... Jakby tego zamieszania było mało to samoloty te prowadziły korespondencję wyłącznie po rosyjsku. Z naszej zaś strony ten język wcale nie należał do ulubionych, toteż czasem dochodziło do zabawnych wręcz zdarzeń: nasze drogi były już wyposażone nie tylko w popularne w ZSRR średniofalowe pomoce nawigacyjne typu NDB, ale i w nowoczesne, pracujące w zakresie fal ultrakrótkich, pomoce nawgacyjne typu VOR, do wykorzystania których samolot musiał być wyposażony w odpowiedni odbiornik. Pewnego razu kontroler chciał się upewnić, czy samolot jest w taki odbiornik wyposażony więc kalecząc rosyjski język zapytał spolszczając nazwę VOR: "jest li u was VOR?" Po dłuższej chwili zdenerwowany głos odpowiedział: "u nas na bortu nikakogo wora niet!" (nie mamy na pokładzie żadnego ZŁODZIEJA), bowiem polska transkrypcja angielskiego określenia VOR została przez rosjanina zrozumiana jako rosyjskie "wor" czyli "złodziej"...
Z Rosjanami były i inne przygody: dla potwierdzenia, że polecenie jest zrozumiałe używa się słówka "roger"; któregoś razu krasnoarmiejec, chcąc uchodzić za światowca, pokwitował polecenie: "roger, roger, powtoritie" (zrozumiałem, zrozumiałem, powtórzcie)! Innym razem prowadzący korespondencję po angielsku radiooperator coś pomylił i samolot nie wykonał nakazanego manewru. Na zwróconą przez kontrolera uwagę zapadła cisza, aż po chwili inny głos podpowiedział: "skaży jemu sorry!" (powiedz mu przepraszam). Jeszcze inny delikwent nie usłuchał polecenia utrzymywania kursu i wysokości tylko zaczął podchodzić do lądowania "pod włos" prosto na startujący właśnie samolot. Udało mi się w porę zapanować nad sytuacją, poprosiłem jednak, aby kapitan po lądowaniu zadzwonił na Kontrolę Zbliżania. Po pewnym czasie zadzwonił przedstawiciel "Aerofłotu", zresztą polak tam zatrudniony, pytając o co chodzi. Nie chciałem nikogo postronnego wtajemniczać bowiem zdawałem sobie sprawę, że załoga może ponieść surowe konsekwencje służbowe, a ja nie chciałem nikogo skrzywdzić. Jednakże albo kapitan rzeczywiście bał się ze mną rozmawiać (tak stwierdził przedstawiciel), albo ktoś z przedstawicielstwa nie chciał dopuścić do niekontrolowanej rozmowy, w każdym razie zmuszony byłem opowiedzieć przedstawicielowi przebieg kolizyjnego zdarzenia. Przedstawiciel porozmawiał z załogą i oświadczył, że załoga pokazała dokumenty wydane w Moskwie, według których miała polecenie wykonać manewr lądowania tak, jak to zaczęła robić zanim w tym nie przeszkodziłem... Przekazał też pytanie kapitana czy będę na ten temat pisać raport. Odparłem, że żadnego raportu nie będę pisał i że chciałem tylko zwrócić uwagę, iż w Polsce, w Warszawie, na Okęciu obowiązuje wykonywanie poleceń POLSKIEJ kontroli ruchu lotniczego a nie moskiewskiej... Jakiś czas później zadzwonił do mnie sam dyrektor placówki "Aerofłotu" z prośbą, abym się zgłosił do niego do biura. Okazało się że czeka tam na mnie prezent od owego kapitana: butelka koniaku z podziękowaniem za dyskrecję...
Swego czasu nasz kraj był truskawkowym zagłębiem Europy, toteż ich export był niezwykle opłacalny. W sezonie co noc zjeżdżały się na Okęcie ciężarówki wypełnione skrzynkami świeżo zebranych truskawek. Szybko przeładowywano towar na samoloty "LOT-u", które natychmiast startowały do Szwecji. Eksport widocznie był opłacalny, więc w pewnym momencie ZSRR (w ramach RWPG) "udzielił nam bratniej pomocy" zdejmując z nas ciężar exportu... Żeby jednak sprawa nie rzucała się w oczy i nie nabierała rozgłosu - radzieckie samoloty transportowe miały zabierać truskawki z lotniska wojskowego w Radomiu i wieźć je do Moskwy (tak przynajmniej mówiły przesłane nam plany lotu, jako że samoloty te były samolotami Aerofłotu i wykonywały lot w przestrzeniach cywilnych drogami lotniczymi; dokąd jednak leciały po opuszczeniu polskiej przestrzeni tego już nie wiadomo...). I oto leci pierwsza fala "bratniej pomocy". Wlatują w nasz rejon w rejonie Siedlec a my mamy ich skierować bezpośrednio do Radomia. Nie wykonują jednak naszych poleceń zmiany kursu tylko lecą w kierunku Warszawy... Po dłuższych indagacjach kwitują polecenie z niedowierzaniem w głosie i zawracają na podany kurs do Radomia, a jeden z nich, tłumacząc brak reakcji na nasze polecenia, oświadcza: "Nam w Moskwie powiedzieli, że to jest koło Łodzi" (!!!)... Cóż, przyrównując obszar Polski do bezkresnych czeluści ówczesnego ZSRR, można by powiedzieć, że Polska istotnie leży koło Hiszpanii... Jeśli obecnie ich rakiety są równie precyzyjnie nakierowane na nasze terytorium, to możemy spać spokojnie - one pewnie spadną do Pacyfiku...
Lotnisko Okęcie położone było poza miastem, otoczone rozległymi polami uprawnymi. Posiadało trzy pasy startowe ułożone w formie trójkąta. Niestety, na przedłużeniu jednego z nich z jednej strony stanął maszt radiostacji „Warszawa I” w Łazach a z drugiej dar ZSRR – Pałac Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Przeszkody na tyle wysokie że wykluczyły użytkowanie tego pasa jako pasa startowego. Do dziś służy jedynie jako droga kołowania.
Gdzieś na przełomie lat 60-70 ubiegłego wieku lotnisko otrzymało jedyną w swych dziejach i niepowtarzalną, szansę sensownej rozbudowy. Powstał oto ambitny plan rozbudowy: nowy pas, równoległy do pasa 15/33 po drugiej stronie ul. Na skraju, Al. Krakowska miała iść w wykopie i częściowo w tunelu, port lotniczy miał się znajdować pomiędzy pasami w miejscu obecnego OBI, pętla tramwajowa i autobusowa w podziemiach portu… Okęcie mogło zostać kluczowym lotniskiem w tej części Europy na długo przed runięciem muru berlińskiego, rozbudową lotnisk w Budapeszcie, Pradze czy Berlinie oraz pomysłami na różne „huby”. Inwestycja nie byłaby zbyt kosztowna jako że lotnisko otoczone było terenami rolnymi a wzdłuż ul. Na Skraju znajdowały się może ze cztery zabudowania uprawiających tę ziemię rolników. No i jednostka wojskowa na Paluchu. Kiedy tylko ujawniono te plany to pola zamieniły się w mikrodziałki budowlane; wzdłuż ul. Na Skraju w pośpiechu budowano domki niemal jeden na drugim – można było odnieść wrażenie, że gdyby okna otwierały się na zewnątrz to uderzałyby w sąsiednie zabudowania…
Ostatnimi czasy decydenci „wbili ostatni gwóźdź do trumny” lotniska otaczając je obwodnicą dokładnie w miejscu planowanego niegdyś drugiego pasa, przez co lotnisko utraciło jakąkolwiek możliwość rozbudowy… Niestety, projekt nie został zrealizowany (ponoć jednostka wojskowa okazała się nie do ruszenia). Jedynym odczuwalnym efektem tego projektu są komitety protestacyjne zakładane przez inwestorów i właścicieli pobudowanych w owym czasie domeczków, którym teraz przeszkadza hałas. Ciekawe, że kiedy budowali swe domki to im hałas lotniska nie przeszkadzał…
Władysław Poniżnik
kontroler ruchu lotniczego, pilot, krótkofalowiec
www.kontrola-ruchu-lotniczego.com
Komentarze