Przejdź do treści
Falowy widok. fot. B. Dorożko. źródło: http://www.aeroklub.olsztyn.pl
Źródło artykułu

Olsztyńskie wędrówki na szczyt fali

Wiadomo, że gdy nadchodzi jesień to na nizinach szybownicy markotnieją, bo latać niby można – ale co to za latanie? Tylko ślizgi w dół, poza tym zimno, mokro i … w ogóle do chrzanu. Lepiej już pogadać przy piwku o letnich przelotach, co latem myśmy je zrobiliśmy.

Inaczej jest w górach, gdzie nadejście jesieni oznacza wycie wiatru w kominach, a ten dźwięk przyspiesza bicie serca każdego szybownika. Bo jeśli ten wiatr jest silny, a dodatkowo z kierunków południowych, względnie zachodnich oznaczać może tylko jedno – FALĘ. Zjawisko magiczne, ale już zbadane i dobrze opisane. Wiadomo jedno, tylko dzięki fali górskiej i chmurom burzowym szybownicy mogą myśleć o lotach wysokościowych pow. 5 tys. m. O ile chmury burzowe budzą powszechnie słuszny respekt, tak fala wydaje się być szybownikom bardzo przyjazna. Lot w laminarnym wznoszeniu na szczyt fali to dla każdego, kto pierwszy raz tego doświadcza, stanowi duże przeżycie. Problem tylko jak na tą falę się dostać i jak pokonać te piekielne rotory na dole.

Na fali można latać aby zdobyć diament wysokościowy za przewyższenie 5 tys. m. Można również wykonywać przeloty wykorzystując wznoszenia falowe. Naszą wyobraźnię pobudzają wyczyny pilotów w Andach, w tym rekordowy lot Klaus’a Ohlmana na odległość powyżej 3 tysięcy Kilometrów(!!!). Jednak znacznie bliżej - bo w Polsko-Czeskich Karkonoszach piloci wykonują przeloty bliskie 1000 km. Zatem jesień to żaden koniec latania szybowcowego. Trzeba tylko zaopatrzyć się w dodatkowy sprzęt: tlen, wkładki elektryczne do butów (ogrzewające), ewentualnie transponder (do przelotów) i obserwować prognozy pogody.

Przymiarki

Z Tomkiem Osowskim już we wrześniu umawialiśmy się na latanie falowe, że będziemy trzymać rękę na pulsie sytuacji falowej i jakby co to jeden drugiemu da znać. Jako miejsce skąd mielibyśmy latać wybraliśmy Żar i ew. Jesenik w Czechach. Tomek chciał zrobić diament i polatać na fali, zgłębiając jej tajniki, mnie interesowało latanie poziome. Pierwszy sygnał o możliwości wystąpienia fali dotarł do nas pod koniec września. Ja jednak pracowałem w ten weekend, Tomkowi też nie pasowało. Na kolejny przyszło nam czekać aż do listopada. Co prawda pojechaliśmy w październiku na Żar, ale lataliśmy tylko na silnej termice. Na ostatnie dni października prognozowany był układ zapewniający przez kilka dni występowanie silnych wiatrów z kierunków południowo-zachodnich. Mnie znowu uziemiły obowiązki zawodowe, ale Tomek nie zmarnował szansy i 30 października zdobył diament za przewyższenie 5 tys. m. Fala wg jego relacji była bardzo przyjazna, wchodziło się na nią bezpośrednio z żagla na Żarze (czyli 1-wsza fala od Magury), uzyskiwało wysokość ok. 3 tys. m. Jest to duża zaleta Żaru, że hole trwają krótko, ze względu na koszty, ale także na możliwość niskiego wyczepienia, co przy przewyższeniach jest nie bez znaczenia. Wysokość 3 tys. nad Żar daje już duże możliwości przeskoku na kolejne pola falowe. Przy południowym kierunku wiatru fali można szukać na południe od Żywca (2-ga fala od Pilska) lub bezpośrednio przy Pilsku lub Babiej Górze, oczywiście jeśli wiatr nie jest zbyt silny i uda nam się tam dolecieć. Tego dnia występowała fala wyżowa (sucha) o dużej sile i zasięgu noszeń. Od kolegów wiem, że latali na fali Tatrzańskiej we wznoszeniu 7 m/s. Z Tomkiem tego dnia latał jego syn Marcin, który uzyskał przewyższenie 3 tys. m. Na Żar wybrał się również Grzesiek Hyrkowski, ale były to jego pierwsze loty w tym miejscu, zatem musiał uzyskać uprawnienia do lotów żaglowych (obowiązkowe) i zdać rejon. To zajęło mu tyle czasu, że nie zdążył załapać się na lot na przewyższenie, ale ziarno zostało zasiane…

Bardzo zazdrościłem kolegom tego wyjazdu i latania na fali, która nie dość, że oferowała piękne widoki to dodatkowo umożliwiała przeskok w Tatry. Wojtek Kos tego dnia wykonał je kilkakrotnie przelatując ok. 600 km. Sebastian Kawa holując do godz. 11.00 mógł wystartować dopiero przed 12.00. Poleciał najpierw w Tatry, po czym wrócił nad Żar i poleciał do Jesenika. Tam wyszedł na falę, ale ze względu na późną porę musiał lądować w Rybniku aby zdążyć przed zachodem słońca. Te informacje uruchamiały wyobraźnię i zaostrzały apetyt na przeloty falowe.

Pierwszy wyjazd 2010

W pracy w końcu względnie się uspokoiło i jak na życzenie prognozy na kolejny listopadowy weekend były bardzo obiecujące. Co prawda układ był niżowy, ale miał wiać wiatr do 100 km/h z kierunków zachodnich. Szybka decyzja, że jadę jeszcze w środę wieczorem, w czwartek (4 list.) miała być fala i miała trwać aż do soboty. De facto fala była od 28.10, czyli od poprzedniego weekendu, układ trochę się przebudował i o wszystkim decydował potężny niż nad zachodnią Europą. Latałem trzy dni, każdego dnia fala umożliwiała uzyskanie diamentu 5 tys. z zasięgiem noszeń pow. 6 tys. m. Niestety zachodni kierunek przy dużym zachmurzeniu niżowym nie jest sprzyjający do latania przelotowego. Co prawda starałem się latać w poziomie, ale były to odskoki max. 50 km od głównego pola falowego. Ten kierunek wiatru jest niesprzyjający dla Tatr, pozostają słowacka Fatra i czeski Jesenik. Jednak kwestią kluczową jest zachmurzenie. W piątek skuszony piękną soczewką nad Tatrami poleciałem tam. Lecąc z wiatrem z prędkością IAS 90 km/h, GPS pokazywał GS 250 km/h. Lot zajął kilkanaście minut. W Tatrach znalazłem tylko mniejsze opadanie, szanse dawał lot E, tam widać było pole falowe, ale w TMA Poprad, którego nie wolno mi było naruszać. Zdecydowałem się wracać. Na wysokości Zakopanego miałem 3 800 m nad Żar, od którego dzieliło mnie 80 km. Wiatr wiał jednak 110 km/h w nos i wiedziałem, że nie mam szans na dolot. Chciałem dolecieć na wysokości pow. 1000 m nad J. Oravskie (35 km), gdzie lecąc na E zostawiłem pole falowe (2 m/s). To mi się prawie udało, jednak sytuacja gdy tam doleciałem właśnie się zmieniała. Jeszcze załapałem się na rotory, ale pole zaczęło się zamykać i po krótkiej walce w rotorach wylądowałem przy Namestovie. Na lotnisko wracałem na tarczy, ale bogatszy o nowe doświadczenia, no i w widoki jak zawsze pięknych Tatr. W sobotę znów wysoka fala, tym razem próbowałem szczęścia pod wiatr (kierunek 300st). W słabych polach falowych udawało się dolatywać w okolice Rybnika, ale dalej silne zachmurzenie średnie i niskie bez szans przeskoku na W do Jesenika. Przez te trzy dni wylatałem prawie 18 godz. i ponad 500 km OLC. Fajnie, ale wciąż brakowało satysfakcji z prawdziwego przelotu falowego.

Święto Niepodległości

11 listopada to wiadomo święto narodowe Odzyskania Niepodległości, dzień wolny od pracy, który w tym roku wypadł w czwartek, a to oznacza długi weekend. Jak na zawołanie na zachodzie Europy stanął kolejny głęboki niż powodując w Belgii i północnych Niemczech ulewy i powodzie, a w Polsce porywiste wiatry z kierunku zachodniego. Taka sytuacja oznaczała tylko jedno – fala, a to z kolei jedną decyzję – jedziemy. Przyjazd potwierdził Tomek z Marcinem, z którymi zabrał się Grzesiek, a na miejscu był już latający od wtorku Andrzej Majewski. Zatem silna ekipa olsztyniaków była gotowa na zdobywanie szczytu fali.

Ja przyjechałem w czwartek rano. Pierwsze szybowce już startowały, ale woziły się tylko nisko na żaglu nad Żarem. Prognozy mówiły o przejściu frontu w ciągu dnia, po którym wiatr miał znacznie przyspieszać - tak też było. Startując po południu wyczepiłem się trochę za nisko (300 m), żagla nie było ze względu na oddziaływanie opadającej części rotora. Powalczyłem z turbulentnym rotorze i za chwilę w absolutnej ciszy wznosiłem się 3 m/s w regularnym wznoszeniu falowym do wysokości 4 tys. m. Andrzej też był na tej fali, ale dał się zepchnąć z wiatrem i nie trafił już później we wznoszenie, które dałoby mu przewyższenie 3 tys. m. Polatałem po okolicy, ale noszenia były bardzo słabe. Czekaliśmy na następny dzień, który zapowiadał się obiecująco. Wieczorem dojechała pozostała część ekipy olsztyńskiej, czyli: Tomek, Marcin i Grzesiek.

Grzesiek miał dokończyć żagiel instruktorski i samodzielny, po czym mógł już latać samodzielnie. Miał przewyższenie do złotej, brakowało mu diamentu. Podobnie Marcinowi. Andrzej walczył o obydwa trofea. My z Tomkiem wszystkie warunki już mieliśmy, poza tym dysponując swoimi szybowcami mieliśmy ten komfort, że rankiem nie musieliśmy uczestniczyć w walkach hangarowych. A te zaczynały się już o piątej, a nawet wcześniej, gdyż ze względu na długi weekend zjechało się liczne bractwo z całej Polski. Wstaliśmy rankiem, żeby być o 7.00 pod hangarem. Na niebie było 8/8 średniego i trochę niskiego zachmurzenia. W nocy przeszedł kolejny front, przed którym wiało tak, że myślałem że hotel odleci. Teraz było w miarę spokojnie, na dodatek szedł wtórny front z silnym opadem. Plany na latanie musieliśmy odłożyć na czas jego przejścia, a to nastąpiło po 10.00. Wystartowałem jako pierwszy holowany na południowe zbocze Żaru. Wyczepienie na wysokości 200 m. w silnym noszeniu żaglowym. Po chwili byłem na wysokości szczytu. Chmur tymczasem ubywało, ale też w powietrzu zaczynał się robić coraz większy kibel. W jakimś rotorze wyszedłem na wysokość 700 m i postanowiłem zaatakować Magurę. Nie udało mi się jednak dolecieć do jej nawietrznego zbocza. Duszenia rotorowe kazały wrócić z powrotem nad Żar, a właściwie nad jego zbocze. Tymczasem żagiel gdzieś wyparował, dominowały duszenia rotorowe i turbulencja. W międzyczasie wyholowane szybowce latały nisko i coraz niżej. Widać było, że zaraz będzie tłok na prostej do lądowania - tak też było. Gdy wylądowałem zobaczyłem, że Lak Tomka ma wystawiony silnik i zabłocone klapki podwozia. Okazało się, że Tomek opadając przy zboczu postanowił odlecieć nad zalew aby uruchomić silnik i nabrać wysokości. W tym miejscu stał jednak opadający rotor, którego opadanie plus opadanie własne szybowca z wyciągniętym masztem silnika spowodowały że Tomek expressowo tracił wysokość. Musiał gwałtownie zawinąć w stronę lotniska aby bezpiecznie wylądować. W ferworze walki zapomniał otworzyć podwozie i lądował na brzuchu. Na szczęście nic się nie stało, szybowiec i pilot wyszli z przygody bez szwanku.Grzesiek tymczasem pędzlował z instruktorem na żaglu, Marcin poleciał Jantarem ale również zaraz wylądował, Andrzej czekał na rozwój wydarzeń. Zachmurzenia szybko ubywało, coraz więcej słońca i chmur kłębiastych, wiatr się rozdmuchiwał, nic tylko fala jest, ale jaja sobie z nas robi. Postanowiłem polecieć na Magurę. Sebastian holował jednak nie na zbocze, ale tam gdzie wydawało się, że jest okno falowe. Granica rotorów, dalej czysto – klasyczne okno, tylko po wyczepieniu rotory nie chciały dać zdecydowanego noszenia. Leciałem do przodu licząc najpierw, że od razu wejdę na falę, a potem gdy to się nie stało czekałem na noszenie rotorowe. Z tych dwojga dostałem duszenie i to w tym momencie gdy zdecydowałem się na powrót. Szybka utrata 100 m i już wysokości było tyle, że musiałem wracać na Żar. Przyleciałem na 300 m i powtórka z rozrywki: walka w rotorach i za chwilę na ziemi. A miało być tak fajnie: przygotowany tlen, transponder, ogrzewanie butów a ja po 20 min. już drugi raz na ziemi. Wkurzyłem się bo wiedziałem, że ta fala musi być tylko że … no właśnie. Zawziąłem się, pomyślałem, że tej … nie odpuszczę. Wystartowałem trzeci raz, tym razem hol na zbocze Magury. Pędzlowałem tam dobrą godzinę w kiblu rotorów. W końcu w jednym z rotorów wyjechałem na 1 100 m. i jest! Wylazłem na 2 000 m w jakimś nędznym noszeniu, ale triumfowałem, że holerę pokonałem.

Obfite diamentowe żniwo

No cóż - jak się okazuje fala to panna bardzo kapryśna. Był wiatr, silny jak trzeba, kierunek też ok., ale zabrakło jednego. Równowagi stałej, albo wartwy inwersyjnej, która odzielałaby górną warstwę od tego kibla na dole. Równowaga stała jest niezbędna aby impuls falowy mógł zainicjować ruch falowy. Gdy masy są wymieszane ten impuls szybko jest gaszony lub znoszony innym ruchem i tak właśnie było tego dnia. Dzień ten był dużym rozczarowaniem i przynajmniej dla mnie był powodem, że następnego dnia pod hangarem byłem dopiero o 8.00. Tymczasem szybowce stały już na płycie. Mój odstawiony na bok, ale gorzej miał Zbyszek Nieradka, z którym miałem lecieć na przelot. Jego LS 8 (MP) stał zastawiony na samym końcu.

Grzesiek i Marcin wstali o 5.00 aby zarezerwować szybowiec i lecieli w pierwszej turze na Jantarach. W końcu udało mi się wypchnąć do startu i po włączeniu tlenu, okablowaniu się instalacją grzewczą byłem gotów. Szybki hol na Magurę, gdzie już wysoko latały szybowce. W momencie startu wyglądało to średnio. Właśnie zamknęło się okno falowe nad Żywcem, od Skrzycznego szło niskie, ale jak minęliśmy na holu wlot na zachodnie pasmo Magury zobaczyłem piękne okno na południe od Bielska w stronę Żywca. Po wyczepieniu (500m) przejechałem po zboczu. Ale żagla nie było z przyczyn oczywistych. Odleciałem od zbocza na W i od razu znalazłem wznoszenie rotorowe, które po chwili zamieniło się w spokojne 3 m/s. Po wczorajszej walce wydawało się to nieprawdopodobne, ale szybko kręcąca się w prawo wskazówka wysokościomierza potwierdzała silne noszenie uzyskiem wysokości. Pięknie wyglądały mijane w pionie poszczególne frakcje zachmurzenia. Za chwilę trzeba było włączyć tlen, gdyż wysokościomierz pokazał 4 000 m. Wszyscy: Grzesiek, Marcin, Tomek i Andrzej latali w okolicy na podobnej wysokości. Po chwili gdy miałem 6 tys. m. było jasne, że dziś zdobędą swoje diamenty. Trzeba było się zastanowić co ja mam zrobić z tą wysokością. Jedyne okno było nad doliną między Bielskiem i Żywcem. Na W i N dużo zachmurzenia średniego, którego górna wartwa zaczynała się pow. 4 tys. m. Zdecydowałem się polecieć na SW, gdzie wydawało mi się, że widzę okno falowe. Rzeczywiście było, ale noszenie rzędy 0,2 m/s. Tymczasem okno zaczęło się szybko zamykać i zobaczyłem, że zaraz będę w chmurach. Na dodatek z powodu zimna padł mi główny akumulator. Miałem sztuczny horyzont, ale bez zasilania. Pozostała busola, GPS, lusterko. Na szczęście nie było turbulencji i spokojnie przebiłem się do okna przy Żywcu. Skrzydła miałem jednak strasznie zalodzone. Znów nabrałem wysokości 5 400 m i wspólnie ze Zbyszkiem Nieradką zdecydowaliśmy się polecieć na W, gdzie w okolicach Skoczowa widać było jakieś okno falowe z zachmurzeniem a’la soczewka. Z tym lodem, pod wiatr traciłem wysokość błyskawicznie. Gdy Zbyszek zameldował, że nie ma noszenia zawróciłem w obawie przed utratą zasięgu do lotniska. On zdecydował się lecieć dalej na W. Gdy ponownie nabrałem wysokości w tym samym miejscu co poprzednio Zbyszek był już na 90 km i zgłosił, że walczy w parterze w rotorach w okolicy Głuchołaz.

Tymczasem w okolicy Rybnika pokazały się chmury typu soczewki. Zdecydowałem się to sprawdzić. Z wysokości 5 500 m doleciałem do Rybnika (50 km) na wysokości 2 000 m - to daje doskonałość 14. Niestety lekki szybowiec pod wiatr (110 km/h) nie chce lecieć. Zbyszek wyszedł na fali na 2 tys. m ale po chwili zgłosił, że będzie siadał w polu koło Głuchołaz. W związku z czym nie ryzykowałem drugiego pola, zwłaszcza że na początku tych chmur nie znalazłem nic poza zmniejszonym opadaniem. Na Żar wróciłem w tempie expressowym, tracąc tylko 600 m (doskonałość 83). Gdy byłem już z powrotem w okolicy Żaru zobaczyłem, że całe południe się odsłoniło, a w kierunku Słowacji powstał piękny system soczewek. Było już jednak za późno aby tam lecieć, zwłaszcza że trzeba było jechać w pole po Zbyszka. Szybko wylądowałem i jak się okazało był to koniec latania w ten weekend bo następnego dnia wiatr osłabł. A szkoda bo dzień był bez jednej chmurki, błękit aż kłuło w oczy, a termometr pokazywał jakieś szalone wartości nie przejmując się że to połowa listopada. Wiało z południową odchyłką i gdyby była fala polecielibyśmy w Tatry podziwiać już ośnieżone szczyty. No cóż nie tym razem, ale i tak nie ma powodu żeby narzekać. Polataliśmy tak jakby to była pełnia sezonu. Koledzy wrócili bogatsi o wartościowe kamyki, my wszyscy o bezcenne doświadczenia latania falowego i widoki, o które trudno na nizinach.

Tatry nie uciekną, tak jak inne góry. To czego nie udało się tym razem stanowi tylko motywację do następnych wyjazdów, do planowania przelotów falowych. Sezon falowy w tym roku rozpoczął się niesamowicie, ciekawe co przyniosą kolejne miesiące. Latać można całą zimę o ile śniegu nie ma za dużo. I za nim się człowiek obejrzy już będzie początek kwietnia...

Bogdan "Mały" Dorożko

Czytaj całość wraz z fotorelacją, na stronie Aeroklubu Warmińsko-Mazurskiego.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony