Urządzeniem Latającym do Vulki
Kategoria urządzeń latających (UL) najczęściej kojarzy się nam z lataniem dookoła komina, w pobliżu macierzystego lotniska lub do małych wiosek, na których znajdują się urokliwe niecertyfikowane lądowiska i lądowiska. Szukając ciekawego miejsca na kolejną lotniczą wyprawę do przysłowiowej okolicznej Koziej Wólki zdałem się na pomoc aplikacji do nawigacji lotniczej i znalazłem punkt VULKA. Brzmiał trochę bardziej światowo, ale w dalszym ciągu miał dużo wspólnego z lokalną Wólką, czyli w sam raz dla urządzenia latającego.
W poszukiwaniu lotniczego spokoju, miejsc gdzie czas płynie wolniej postanowiliśmy lotniczo wybrać się zatem na południe Włoch.. a dokładniej, na samo południe.
Jako, że jestem stadnym zwierzęciem i lubię dzielić się lotniczymi wrażeniami z innymi, tak było i tym razem. Kilka telefonów i zebrany został kameralny skład trzech samolotów, którym parę dni później rozpoczęliśmy wyprawę z kursem na punkt VULKA.
Plan jak zwykle zakładał poranny wylot, ale niskie podstawy chmur w Bielsku-Białej kazały nam czekać prawie do 9.30 na warunki VFR. Chwilę po starcie z Bielska wlecieliśmy w czeską przestrzeń powietrzną i wykonywaliśmy lot wzdłuż granicy słowackiej. Po 45 minutach lotu zameldowaliśmy się na słowackiej częstotliwości Stefanik Radar, gdzie znudzony kontroler podał, że mamy wykonywać bezpośrednio na punkt graniczny z Węgrami, zlokalizowany na rzece Dunaj. Lot w węgierskiej przestrzeni powietrznej odbywał się bez większych komplikacji, prosto na punkt graniczny z Chorwacją. Po drodze minęliśmy Balaton i pobliskie lotnisko Heviz, gdzie jeszcze początkiem ubiegłego roku większość pilotów latających do Chorwacji lądowała w celu wykonania oprawy paszportowej. Dzisiaj, to w dalszym ciągu dobry punkt wypadowy nad Balaton lub lotnisko, gdzie można zatankować, ale już zdecydowanie z mniejszym ruchem niż wcześniej.
Snując się po niebie lecimy dalej w kierunku granicy z Chorwacją, gdzie niedługo później wita nas służba Zagreb Radar. Dalej tranzytem mijamy Bośnię i Herzegowinę i przez punkt REMPI ponownie wlatujemy w chorwacką przestrzeń powietrzną. W międzyczasie sprawdzam METAR na lotnisku na wyspie Brac, gdzie mamy zaplanowany pierwszy postój i tankowanie.
Pogoda wygląda dobrze, ale temperatura na ziemi o wartości 31’C jednoznacznie potwierdza, że zbliżamy się na południe Europy. Zniżamy się do lotniska docelowego. Dopiero co minęliśmy punkt REMPI i zaczęliśmy schodzić niżej, a ja zaczynam się zastanawiać, czy nie powinien on mieć nazwy RZUCA. Temperatura otoczenia zaczęła rosnąć, a termika wraz ze zmiennym wiatrem pokazały, że lekkim samolotem o niewielkim MTOM 600kg może mocno rzucać. Wieża na lotnisku Brac daje nam zgodę na lądowanie w zespole. Na miejscu tankowanie, opłaty, kawa w lotniskowej kawiarence połączona z wewnętrzną odprawą przed następnym odcinkiem i po 2 godzinach ponownie jesteśmy w powietrzu. Tym razem załogi przyodziały kamizelki ratunkowe, bo przelatujemy Adriatyk.
Nabieramy wysokości do poziomu FL80 i temperatura w kabinie zaczyna być znacznie przyjemniejsza. Po pół godzinie lotu żegnamy się ze Split Radar i w słuchawkach od Roma Information słyszymy radosne pozdrowienie Buongiorno z charakterystycznym włoskim akcentem.
GPS pokazuje, że do celu zostaje nam ok. godziny czasu, a na horyzoncie widać już zarys Półwyspu Apenińskiego. Kolejno mijamy ruchliwe Bari, następnie przelatujemy nad Monopoli stanowiącym serce włoskiej Apulii. Rozpoczynamy zniżanie do lotniska docelowego Fondone, posiadającego ciekawy kod ICAO: LINK. Na miejscu czeka na nas Francesco, który przygotował dla nas paliwo oraz miejsca hangarowe na najbliższą noc oraz pomógł zorganizować taksówkę do pobliskiego Lecce.
Warto wspomnieć, że to i każde następne lotnisko we Włoszech, gdzie lądowaliśmy wymagało od nas wcześniejszej PPR (Prior Permission Required) z przynajmniej 12-godzinnym wyprzedzeniem. Wieczór spędziliśmy na szybkim zwiedzaniu starego miasta, a potem w akompaniamencie kieliszka bezalkoholowego Prosecco przy oglądaniu finału piłkarskich mistrzostw Europy.
Drugi dzień rozpoczęliśmy od śniadania składającego się z capuccini z cornetti al pistacchio oraz wspólnej odprawy na rynku starego miasta. Po tak dobrze rozpoczętym dniu ruszyliśmy w kierunku lotniska, gdzie czekał na nas Francesco z zimną wodą na dalszy lot. Szybko podzielił się z nami kilkoma radami nt. latania po okolicy i dzięki temu bez większych problemów udało się nam oblecieć dookoła malowniczy Półwysep Salentyński pozostając na łączności z Lecce Approach. Poranne temperatury nie były zbyt wysokie, dlatego zdecydowaliśmy, że kolejny odcinek wykonamy w trybie low and slow.
Dzięki temu przecięliśmy Zatokę Tarencką w kierunku Kalabrii na wysokości 1500ft AMSL. Rzeczywistym powodem lotu nad wodą na takiej wysokości były strefy R obejmujące obszar większości Zatoki, które aktywne były od 1500ft AMSL do FL145.. Jedynym pocieszeniem, że w przypadku wystąpienia jakichkolwiek problemów z naszymi urządzeniami latającymi było to, że w zatoce odbywał się dość duży ruch morski i ktoś by nas pewnie znalazł. Po ok. 20min lotu nad wodą na horyzoncie zaczął ponownie majaczyć Półwysep Apeniński, co znacznie podniosło morale załóg lecących w zespole.
Kontynuowaliśmy lot wzdłuż linii brzegowej, aż do Cieśniny Mesyńskiej, gdzie kontroler z lotniska Reggio pozwolił nam na przelot nad słynnymi pylonami mesyńskimi, jednocześnie przytrzymując start innego samolotu liniowego. Kolejnego dnia w tym samym rejonie pojawiła się strefa R uniemożliwiająca kolejny taki przelot. Przypadek? Nie sądzę.. Nie mniej jednak w chwili pisania tego reportażu strefy R już nie ma i serdecznie polecam wykonanie przelotu w tej okolicy. Dolatujemy do wybrzeża Sycylii, skąd nasza VULKA jest już niedaleko.
Jednak póki co, obieramy kurs na południe. Po drodze mijamy perełkę wschodniego wybrzeża Sycylii, a mianowicie Taorminę - pięknie położone miasto na wzgórzu z wykutym w skale amfiteatrem. Dalej pod nami turystyczne Giardini Naxos, gdzie jak się później okazało stacjonował chwilowo jeden z najdroższych i największych jachtów motorowych na świecie należący do emira Abu Dhabi.
Koniec zachwytu nad wybrzeżem, ponieważ nadeszła chwila aby zacząć podziwiać i oddać hołd najważniejszemu elementowi tutejszego krajobrazu. Naturalny element, który decyduje o tym, czy samoloty będą latać, czy też nie.. Mowa oczywiście o aktywnym wulkanie Etna. Tu po raz pierwszy w mojej lotniczej historii, przy porannej kawie sprawdzałem stronę francuskiego VAAC (Volcanic Ash Advisory Centre) wraz z depeszami dotyczącymi aktywności wulkanicznej oraz aktualnych pozycji chmur składających się z pyłu wulkanicznego i dwutlenku siarki.
Po wykonanej analizie wiedzieliśmy, że dolecimy na południe Sycylii, niestety nie tak jak zaplanowaliśmy wzdłuż jej wschodniego wybrzeża, ale trzeba będzie lecieć przez centralną część wyspy. Region na wschód i południe od Catanii zajmowała chmura pyłu, która co prawda przesuwała się na południe, ale woleliśmy nie ryzykować i podnosić prawdopodobieństwa wystąpienia ewentualnych problemów z naszymi samolotami.
Ominęliśmy CTR Catanii od strony północnej, a następnie nad sztucznym zbiornikiem Lago di Ogliastro zmieniliśmy kurs lotu na południowy. Temperatura w kokpicie na niewielkiej wysokości 3000ft AMSL wynosiła ponad 30’C, także z niecierpliwością czekaliśmy na moment kiedy będzie nam dane odpocząć po locie i wykąpać się w Morzu Śródziemnym. Kontroler z Catanii delikatnie zwrócił nam uwagę, że w locie VFR powinniśmy nawigować po punktach VFR, a nie IFR jak zamieściliśmy w planie lotu. Włosi w lotach VFR podają punkty jako nazwy miejsc lub miejscowości jak np. Vizzini i każą je zgłaszać.
Tylko będąc pierwszy raz w tej okolicy można poczuć się jak Włoch lecący w Polsce, który otrzymuje od FIS Kraków prośbę o zgłoszenie trawersu Przedborza. Biedny Włoch nie dość, że nie będzie w stanie powtórzyć słowa Przedbórz to dodatkowo ma nikłe szanse żeby zlokalizować to miejsce na mapie. Na całe szczęście Włosi rozwiązali ten problem i w przypadku jeśli słyszą, że ciężko nam powtórzyć nazwę miejsca, które mamy zgłosić jako naszą pozycję, dodatkowo do nazwy miejscowości dopisują oznaczenie literowo-numeryczne jak np. Vizzini (CZS1). Nie muszę dodawać, że w kolejnych lotach podawaliśmy oznaczenia literowo-numeryczne.
Mijamy po drodze słynne z czekolady urocze historyczne miasto Modica i rozpoczynamy podejście do lądowania na pobliskim lądowisku Marina di Modica. Dla porządku dodam, że PPR również było wymagane. Na miejscu czekał na nas Giovianni z butelkami zimnej wody oraz paliwem do napędu naszych ultralajtów. Po odtworzeniu gotowości do lotu samolotów chcieliśmy udać się spacerem na pobliską plażę, ale Giovianni miał jednak lepszy pomysł. Wręczył nam kluczyki od Fiata Panda pierwszej generacji (pewnie będzie służyć dłużej niż aktualnie produkowane samochody), którym udaliśmy się na włoską lasagne w pobliskiej restauracji, a potem na plażę żeby schłodzić się w wodach Morza Śródziemnego.
W kawiarni, przy szybkim espresso al banco (przy barze) uzgadniamy kolejny odcinek lotu na koniec dzisiejszego dnia. Po kilku godzinach odpoczynku i chłonięcia włoskiego klimatu wracamy na lotnisko i ponownie uruchamiamy 3 rasowo brzmiące Rotax’y. Tym razem godzinę przed zachodem słońca ponownie byliśmy w powietrzu i wzdłuż południowego wybrzeża wyspy kierowaliśmy się na wschód oblatując najbardziej wysunięty na południe punkt Sycylii, Capo Passero.
Lecąc na niewielkiej wysokości delektowaliśmy się widokiem jachtów żaglowych i motorowych oraz okolicznych piaszczystych plaż. Po pół godzinnym relaksującym przelocie dolecieliśmy na małe prywatne lotnisko Gallina położone w pobliżu miejscowości Avola. Ponad 600m pasa położonego pod górkę jest dość łatwo znaleźć z powietrza. Wszędzie dookoła lotniska widać wypaloną suchą ziemię, natomiast pas o dziwo jest świetnie widoczny. I to wcale nie za sprawą oświetlenia, czy oznaczeń pasa, a… systemu nawadniania. Trawiasty pas lotniska jest regularnie podlewany, przez co rosnąca na nim trawa ma bogaty zielony kolor dzięki czemu świetnie kontrastuje z otoczeniem. Gospodarz Renato pomaga nam zorganizować taksówkę do miasta, gdzie podczas kolacji, przy szumie morskich fal ustaliliśmy plan na dzień kolejny.. Osiągniemy cel wyprawy- punkt VULKA.
Dzień tradycyjnie rozpoczęliśmy od pachnącego włoskiego… no niestety nie… Dzień rozpoczęliśmy od spóźnionej taksówki, która w ostatniej chwili podrzuciła nas na lotnisko Renato. Na miejscu formalności, przygotowanie samolotów, uzupełnienie oleju, plan lotu i trzy silniki naszych urządzeń latających o łącznej pojemności niespełna jednego poważnego lotniczego silnika na literę „L”, napędzały radosne kompozytowe śmigiełka. Po starcie planowaliśmy przelot nad wodą w okolice Taorminy jednocześnie omijając CTR Catania, ale zostaliśmy poproszeni o przecięcie CTRu wg lokalnej trasy VFR.
Lokalna trasa VFR zakłada przelot przez CTR prawie nad środkiem lotniska, ale my zostaliśmy pokierowani tak, że przelecieliśmy nad progiem pasa 26. Grazie mille dla kontrolera, dla którego nasz przelot nie stanowił żadnego problemu i nie trzymał nas w holdingu, a jednocześnie musiał go skoordynować z odlotem zniecierpliwionego Rajanera. Po opuszczeniu przestrzeni kontrolowanej mogliśmy kontynuować nasz lot do zaplanowanego celu.
Obraliśmy kurs na Wyspy Liparyjskie i po kilkunastu minutach naszym oczom ukazał się mały Wulkan Porto, a potem kolejno wyspy Lipari i Salina, po których minięciu na urządzeniu nawigacyjnym pojawiła się informacja Next Waypoint: VULKA – główna destynacja naszej wyprawy. W oddali rysuje się majestatyczny, dymiący, wznoszący się z wód Morza Tyrreńskiego wulkan Stromboli - jedno z najbardziej spektakularnych zjawisk przyrodniczych Europy. Gdy przelatujemy nisko przy jego zboczach widok zapiera dech w piersiach. Wyspa wulkaniczna ma kształt niemalże idealnego stożka, co sprawia, że już z daleka jego sylwetka wywołuje respekt i podziw. Z wnętrza wulkanu nieustannie wydobywają się kłęby dymu i gazów wulkanicznych, tworząc wrażenie, jakby Stromboli ospale oddychał, jednocześnie dając nam do zrozumienia, że powinniśmy od niego trzymać bezpieczny dystans.
Widok tego nieokiełznanego żywiołu z tak bliskiej odległości, połączony z surowym pięknem natury, na długo pozostanie w naszej w pamięci. Każdy z członków naszej wyprawy miał dla siebie chwilę, aby z różnych odległości i wysokości niezależnie podziwiać ten cud natury. Umówiliśmy ponowne zgrupowanie szyku nad wdzięcznie brzmiącym punktem BUDIN. W moim nakolanniku mam zapisaną luźną notatkę, aby w radosny sposób odnieść się do nazwy tego punktu i dalszej części naszego lotu, ale ciężko mi połączyć VULKę z BUDIniem jednocześnie utrzymując wzniosłą atmosferę, która jeszcze kilka minut temu ogarniała nas wszystkich.
Po niespełna pół godzinie lotu przed nami pojawia się kolejny majestatyczny stożek – Etna, wulkan, który dominuje nad okolicą niczym władca życia i śmierci. Góruje nad miejscowościami u swoich stóp, wpływając na codzienny rytm życia mieszkańców tego regionu Sycylii. Po jej ostatniej aktywności oraz sugestii lokalnych pilotów z niedalekiego lotniska Calatabiano nie decydujemy się jednak na nadlot nad krater i pozostajemy w bezpiecznej odległości po jej północnej stronie. Tu doskonale widać jak wulkaniczne zbocza Etny schodzą w dół, przenikając w gęste lasy i rozległe pola. Strumienie zastygłej lawy, niczym czarne blizny, przecinają zieloną mozaikę roślinności, świadcząc o potędze erupcji, które miały tu kiedyś miejsce.
W tej wzniosłej atmosferze zadumy rozpoczynamy podejście do lotniska Calatabiano. Na naszej wewnętrznej częstotliwości radiowej, która w ostatnich dniach pełna była mniej lub bardziej sensownych uwag dotyczących naszego lotu.. teraz panuje zupełna cisza.. Przechodzimy na łączność z Calatabiano Radio, gdzie sympatyczny Włoch daje nam precyzyjne instrukcje dotyczące lądowania na kierunku 03. Na ziemi czeka na nas uśmiechnięty Tano określający się jako Help Guest. To właśnie z nim konsultowałem nasze PPR oraz koordynowałem paliwo, wynajęcie samochodu i nocleg w pobliskiej agroturystyce.
Człowiek orkiestra miał dla nas przygotowane absolutnie wszystko – dokładnie tak jak mówili moi znajomi z Nowego Targu, których Tano gościł kilka tygodni wcześniej. Tano proponuje nam hangar na noc na wypadek złej pogody. Ja zwyczajowo patrzę w aplikację pogodową i widzę, że nie będzie ani wiało i deszczu też nie będzie. Rezygnujemy i… w oczach Tano pojawia się politowanie wraz z wyjaśnieniem, że tej złej pogody, którą on ma na myśli w aplikacji pogodowej raczej nie zobaczę.. Miał na myśli deszcz, ale pyłu wulkanicznego, który potencjalnie mógłby uszkodzić nasze ultralekkie samoloty.
Nie muszę chyba dodawać, że 10min później nasze ultralajty zostały bezpiecznie zaparkowane w hangarze. 300m od lotniska wita nas Tino (teoretycznie podobieństwo imion przypadkowe, ale jakoś w to nie wierzę) w swojej rustykalnej, niedawno odremontowanej agroturystyce. Popołudnie postanawiamy spędzić w Giardini Naxos, gdzie kolacja z owoców morza przy szumie fal, obserwacji pięknych jachtów motorowych i planowaniu lotów na kolejny dzień, była fenomenalna. Nie znając włoskiego udaje mi się uniknąć mandatu od Carabinieri za parkowanie wynajętego samochodu w niedozwolonym miejscu – w końcu zakazy i nakazy na Sycylii są uznawane wyłącznie jako sugestie (podobnie jest ponoć z wytycznymi Prezesa ULC) i w praktyce nie stanowią twardych przepisów. Tym pozytywnym akcentem zakończyliśmy kolejny dzień lotny.
Nadchodzi dzień, w którym zaczynamy powoli wracać w kierunku domu. Dzień tradycyjnie zaczynamy od zbawiennej włoskiej kawy, po czym udajemy się na lotnisko. Tano przekazał nam instrukcje pochodzące rodem ze skomplikowanych pokojów typu Escape Room jak wjechać na teren lotniska, jak otworzyć drzwi hangaru i dostać się do naszych urządzeń latających. Misja ta w rozsądnym czasie zakończyła się sukcesem i bez zbędnych przeszkód wystartowaliśmy z lotniska Calatabiano kierując się z kursem północnym. Dolatując do wybrzeża morza Tyreńskiego na wysokości 1500ft AMSL zmieniamy kurs na wschodni. W planie mamy lot wzdłuż wybrzeża półwyspu Apenińskiego na niewielkiej wysokości w kierunku wyspy Capri.
Z dość dużą uwagą obserwujemy budujące się chmury CB w centralnej części półwyspu. Było to dla nas o tyle istotne, że w planie lotu zaplanowaliśmy lądowanie po jego wschodniej części. Przywykłem już do tego, że w takiej sytuacji trzeba mieć przygotowany inny, alternatywny plan, bo przecież w lataniu VFR chodzi o to, żeby lecieć w dobrych warunkach… a zaplanowana destynacja przecież zawsze może ulec zmianie. Na całe szczęście dolatując do wybrzeża Amalfitańskiego pogoda nad półwyspem uległa zdecydowanej poprawie i prawdopodobieństwo powodzenia dolotu do zaplanowanego lotniska urosło niemal do 100%.
Zgodnie z prośbą kontrolera zgłaszamy punkt RNS1 (Capri) starając się jednocześnie policzyć ilość jachtów na wodzie pływających w okolicy tej pięknej wapiennej wyspy. To drugie zadanie jednak okazuje się niemożliwe do wykonania, ponieważ chyba wszystkie okoliczne jachty postanowiły pojawić się dzisiaj w tym rejonie. Zaczynamy nabierać wysokość do 5000ft AMSL i… po naszej lewej stronie ukazuje się uśpiony, ale w dalszym ciągu czynny i również monitorowany przez VAAC wulkan Wezuwiusz.
Ostatni raport z VAAC pochodzi jednak z 2019r., także bez większych obaw przelatujemy w jego okolicy kierując się dalej. Tym symbolicznym akcentem kończymy wulkaniczną część naszej wyprawy i lecimy dalej w kierunku Adriatyku. W międzyczasie dostaję sms od Antonio z lądowiska Fermano (LINF), który pyta o planowaną godzinę naszego przylotu. Zgodnie z przyjętą włoską konwencją dzień wcześniej wysłaliśmy PPR, a Antonio potwierdził, że zapewni nam możliwość tankowania oraz pożywienie w lotniskowej restauracji. Po godzinie lotu zniżamy się i wlatujemy nad Adriatyk.
Po punktach VFR bezproblemowo przecinamy CTR Pescary i dolatujemy do Fermano, lądowiska położonego pośrodku okolicznych pól kukurydzy, w pobliżu pięknych piaszczystych włoskich plaż. Na miejscu uśmiechnięty Antonio wraz z rodziną witają nas symbolicznym, znanym już nam, gestem zimnej butelki wody mineralnej zanim jeszcze oficjalnie się przywitaliśmy. Szybko potwierdzamy ilość potrzebnego paliwa i idziemy na obiad do restauracji prowadzonej przez żonę Antonio. Poziom kulinarny na tym małym lokalnym lotnisku niczym nie ustępuje szykownym, wysoko ocenianym restauracjom.
Świetna włoska kuchnia w miłej atmosferze zdecydowanie utrzymuje nas w dobrym humorze podczas briefingu do następnego odcinka. Dojadając ostatnie kawałki foccaci, której towarzyszy włoska oliwa, podchodzi do nas Antonio zgłaszając gotowość do tankowania. Kilkanaście minut później wszystkie zbiorniki trzech samolotów również zostają napełnione dawką świeżego paliwa. Z przyjemnością możemy polecić to lądowisko jako punkt przystankowy podczas lotów po Włoszech. Dodatkowo okazało się także, że na paliwie zatankowanym w Fermano dolecimy już do domu.
Po oderwaniu się z lotniska Antonio polecieliśmy ponownie w trybie low and slow wzdłuż wybrzeża, w kierunku Wenecji tnąc CTR Ancony, a następnie omijając strefę kontrolowaną Rimini od strony morza. Po osiągnięciu Ravenny ustawiliśmy na autopilotach kurs w kierunku Wenecji. Padova Information poinformowała nas, że lotnisko Venezia/Lido już nie pracuje i nie ma możliwości lądowania, ale jak najbardziej możemy przelecieć przez ich strefę prowadząc korespondencję na ślepo.
Zbliżyliśmy się do granicy CTRu Wenecji ciesząc oko widokiem historycznej potęgi handlowej pociętej licznymi wodnymi kanałami zatłoczonymi setkami łódek, gdzie na wyciągnięcie ręki widać było Canale Grande. Glass-cockpity w naszych samolotach pokazały, że do lotniska w Caorle (LIKE) zostało jedynie 15min lotu. Ten odcinek to nieskończone plaże zastawione parasolami, leżakami oraz wczasowiczami chłonącymi wspaniały klimat i atmosferę Włoch - to czysta przyjemność móc latać w tej okolicy..
Nasze lotnisko docelowe LIKE znajduje się w CTR Treviso, ale mimo tego Padova prosi nas o bezpośredni kontakt z Caorle i zamknięcie planu po lądowaniu. W Caorle po lądowaniu otoczyła nas bezkresna cisza, dzięki której mogliśmy w spokoju odpocząć po aktywnym dniu lotnym, ale.. to jednak Włochy i nic nie może być standardowe. Na lotnisku czeka na nas GIOVANNI (pisownia z wielkich liter zamierzona) i nie jest to jakiś zwykły Giovanni. Ten niewielkiego wzrostu Włoch przygotował dla nas urokliwe domki w bezpośrednim sąsiedztwie pasa, gdzie w lotniczej atmosferze mogliśmy spędzić noc.
Zapytaliśmy też, czy możemy zjeść coś dobrego i wówczas rozpoczęło się wieczorne kulinarne show. On jakby tylko czekał na to pytanie, które stanowiło sygnał startowy by móc pokazać co potrafi. Ten jeden człowiek, w jednej malutkiej restauracji stworzył dla nas jedno z najbardziej niezapomnianych kulinarnych przeżyć. Nie dowierzali temu Niemcy, którzy dołączyli do nas podczas tego wieczornego spektaklu. GIOVANNI był wszędzie.. na barze, na sali, w kuchni jednocześnie serwując nam makaron, którego smak pozostanie w naszej pamięci na długo oraz..hm.. to jednak lotniczy artykuł więc może tu zakończę opis wieczoru, jednocześnie z całego serca polecając Wam to miejsce.
Poranek kolejnego dnia rozpoczął się od lotniczej pobudki, ponieważ samolot wyposażony w sześciocylindrowego Lycominga postanowił zrobić próbę pod naszymi domkami. Spakowawszy nasze bagaże ruszyliśmy w kierunku samolotów i tu znów zaskoczenie. Zatrzymał nas GIOVANNI oferując świeżą pachnącą kawę.. Lepszego poranka nie mogliśmy sobie wyobrazić. Po drodze do samolotów spotykam instruktora, który z uczniem zmierzał w kierunku stojanki z samolotami. Pytam, go o procedury odlotu w kierunku linii brzegowej skoro jesteśmy w CTR. Uśmiechną się i powiedział, że w CTR będziemy tylko przez kilkanaście sekund i żeby po prostu lecieć, a po minucie zgłosić się na częstotliwości Padova Information.
Tak też zrobiliśmy i zgłaszając lot z Caorle, prosząc o otwarcie planu nie wywołało to u informatora żadnej negatywnej reakcji. Kolejno wlecieliśmy w przestrzeń powietrzną Słowenii, gdzie nad górzystym terenem, podążając trasą VFR dolecieliśmy do granicy z Węgrami. Lot przez całe Węgry wykonaliśmy po prostej z punktu granicznego ze Słowenią, aż po granicę ze Słowacją. Tym razem służby kontroli ruchu lotniczego słowackiego lotniska Stefanik pozytywnie nas zaskoczyły dając nam zgodę na wykonywanie lotu bezpośrednio na lotnisko docelowe w Gliwicach, gdzie zakończyliśmy naszą wspólną wyprawę.
Ten lot był wyjątkowy z kilku powodów. Po pierwsze, trasa przebiegała przez niezwykle zróżnicowane tereny – od granic Polski, przez Czechy, Słowację, Węgry, Chorwację, aż po malownicze południe Włoch, co dało nam możliwość zobaczenia różnorodnych krajobrazów, jak góry, wybrzeża i słynne wulkany, takie jak Stromboli i Etna. To nie tylko podniosło walory wizualne wyprawy, ale również wymagało precyzyjnej nawigacji i odpowiedniego przygotowania pod kątem meteorologicznym, w szczególności uwzględnienia aktywności wulkanicznej, co było nowym wyzwaniem.
Podczas lotu zyskaliśmy cenne doświadczenia w koordynacji lotów międzynarodowych, pracy w zespole i komunikacji z różnymi kontrolerami ruchu lotniczego w różnych krajach. Poznaliśmy lokalne zwyczaje lotnicze oraz zrozumieliśmy, jak ważna jest wcześniejsza organizacja, w tym przygotowanie PPR oraz współpraca z lokalnymi lotniskami i służbami, co znacznie usprawniło nasz plan działania.
Dzięki tej wyprawie pogłębiliśmy umiejętność pracy zespołowej, elastycznego podejścia do zmieniających się warunków lotu i reagowania na różne sytuacje – od niespodziewanych zmian pogody po konieczność lądowania na nieznanych wcześniej lotniskach.
Serdeczne podziękowania dla uczestników lotu, a także dla Ciebie czytelniku, że dotarłeś do samego końca reportażu. Mam głęboką nadzieję, że powyższy tekst będzie dla Ciebie inspiracją żeby kiedyś polecieć gdzieś dalej swoim urządzeniem latającym i poczuć możliwości i wolność, którą daje latanie małym samolotem.
Komentarze