Latanie GA w USA – wycieczka po Hawajach
Zapraszamy do lektury artykułu przybliżającego specyfikę latania samolotami general aviation w USA. W dzisiejszym odcinku opis wycieczki pożyczoną Cessną 172 na Hawajach.
O autorach:
Dawid Dąbrowski: licencja PPL(A) z FAA IR, nalot całkowity ok 350 h (C152, C172, C182, Cirrusy). Monika Dąbrowska: licencja FAA, nalot całkowity ok. 130 godzin (szybowce, C172). Jak akcentują oboje, latają dla przyjemności i chętnie dzielą się swoją pasją z innymi. Rodzice Grzesia i Franka, dwóch małych fanów lotnictwa. Mieszkają w Kalifornii.
Piaszczyste plaże, turkusowe zatoki, rafy koralowe z różnobarwnymi rybami oraz egzotyczne ptaki. Te oraz wiele innych atrakcji oferują Hawaje. Odwiedziliśmy je kilkukrotnie z racji na bliskość do Kalifornii, gdzie mieszkamy, lecz ta wycieczka miała być inna. Mało zwiedzania, ale za to dużo czasu spędzonego z dzieckiem oraz... wypożyczenie samolotu.
Jeszcze przed wylotem zacząłem szukać maszyny w okolicy miejscowości Kona na zachodnim wybrzeżu hawajskiej wyspy Big Island. Nie było to łatwe, bo nieliczne szkoły lotnicze oferowały jedynie loty z instruktorem w ramach “island flying courses”. Tym razem postanowiłem jednak, że muszę polecieć sam. W końcu po coś się robiło PPL(A) kilka lat temu.
Na szczęście, na jednej z grup dyskusyjnych na Facebooku dostałem kontakt do Donalda, instruktora, którego ojciec ma firmę organizującą loty widokowe. Donald z kolei miał dostęp do leciwej Cessny 172, której właścicielem jest lokalny mechanik. Już na kilka tygodni przed wylotem byłem umówiony z Donaldem na krótki lot zapoznawczy oraz wypożyczenie samolotu i wycieczkę z pasażerami.
Monika, jak na pilota-ucznia przystało, miała również odbyć lekcję latania z Donaldem. Największym problemem okazało się ubezpieczenie, ponieważ moje obecne obejmowało tylko samoloty z aeroklubu, do którego należę w Kalifornii. Niestety, zabrałem się za tę ważną formalność o wiele za późno i natrafiłem na wiele kuriozalnych problemów.
Jeden ubezpieczyciel nie wystawiał polis online dla nieobywateli USA. Kolejny wymagał dodatkowych procedur przy lotach na Hawajach i Alasce. Na szczęście, za trzecim podejściem się udało. Z kompletem dokumentów, wykupionym ubezpieczeniem oraz naładowanym sprzętem do nagrywania udaliśmy się na lotnisko w Kona. Pas o długości ponad 3000 metrów oraz mieszanka ruchu pasażerskiego, lotów widokowych oraz trochę general aviation może sugerować, że latanie będzie trudniejsze, jednak rzeczywistość okazała się odmienna.
Jeszcze przez telefon Donald zbył moje pytania o lokalne procedury, punkty orientacyjne oraz mikroklimat stwierdzeniem, że “tu lata się prosto”. Nie mylił się. Z Donaldem najpierw poleciała Monika, żeby przećwiczyć manewry wymagane do uzyskania licencji private wg zasad FAA. Donald stwierdził, że “latać umie”, a potem przyszedł czas na mój lot zapoznawczy i sprawdzenie umiejętności.
N79948, Cessna 172K z lat 60. okazała się dużo lepszym samolotem niż na zdjęciach. Sprzęt na pokładzie działał pomimo wieku, a silnik pracował cicho i równo. Po uruchomieniu silnika rzuciłem Donaldowi znaczące spojrzenie mówiące “ale ten silnik świetnie pracuje!” Donald od razu wiedział, o co chodzi i tylko potwierdził, że moja reakcja nie była wyjątkowa.
“Wystartuj, wyląduj i pokaż mi parę ostrzejszych zakrętów, to mi wystarczy.” - powiedział Donald przed startem. Zapowiedział też, że zapozna mnie z wyspą. Z Donaldem leciało się bardzo przyjemnie. Jako pilot wycieczkowy, pokazał mi nie tylko najważniejsze punkty orientacyjne, lecz także opowiedział sporo o tym, co widzimy za oknem.
Mogłem potem zapamiętaną część opowieści przekazać swoim pasażerom. Po zaliczonym “checkoucie” Donald poinstruował mnie, żeby po swoich lotach wylatany czas zapisać w segregatorze znajdującym się w samolocie, a kluczyki zostawić w kokpicie. Zwyczaju zamykania samolotów na Hawajach nie ma. “We just take things easy here.” - skwitował Donald.
Teoretycznie na wejście na płytę lotniska w Kona powinniśmy mieć identyfikator wydany przez zarządzającego lotniskiem, ale i tu Donald powiedział, żebyśmy się tym nie przejmowali, podał kod do bramki i zastrzegł, że w przypadku problemów mamy powiedzieć prawdę, czyli że lecimy N79948 i to powinno załatwić sprawę. Dodam jedynie, że jak na USA to sytuacja dosyć nietypowa, bo na większości lotnisk, nawet tych kontrolowanych, nie są wymagane żadne kontrole bezpieczeństwa ani przepustki. Po prostu się wchodzi.
Pierwszy dzień lotniczej przygody, jak z resztą większość dni naszego pobytu, zakończył się degustacją pysznych lokalnych piw na tarasie naszego domku letniskowego na południe od Kona. Dwa dni później przyszedł czas na główną część naszego planu. Po zrobieniu briefingu online jedziemy do Kony, żeby zrealizować naszą wymarzoną wycieczkę samolotem po Big Island.
Rano, zanim jeszcze zrobi się upalnie, najdą chmury oraz wzmoże się wiatr i pojawią turbulencje. Przegląd przedlotowy bardzo dokładny, w końcu nie znam ani innych pilotów latających N79948, ani mechaników pracujących przy nim. Sprawdzenie dokumentów, czy na pewno mamy wyważenie samolotu oraz instrukcję użytkowania w locie na pokładzie.
Trochę pożółkłe, ale były. Ania z przodu, żona Monika z 15-miesięcznym synkiem Grzesiem z tyłu. Pobieramy ATIS, odpalamy silnik, no i nadszedł dla mnie czas zostać PIC samolotu, którym lecę drugi raz w życiu, na dodatek w mało znanej mi okolicy. Po starcie dostajemy kołowanie do mniej więcej połowy pasa 17. Będzie “intersection takeoff”, ale jest ponad 1500 metrów dostępnego pasa, więc nie ma problemu.
Szybka próba silnika i jesteśmy gotowi do odlotu. Wieża przytrzymuje nas przez kilkadziesiąt sekund ze względu na ślad aerodynamiczny za lądującym odrzutowcem, a potem zezwala startować, ostrzegając przed Boeingiem 717 na kilkumilowej prostej. Po starcie w lewo na północ, wzdłuż wybrzeża. Czas zacząć wycieczkę!
Na iPadzie w aplikacji ForeFlight już wcześniej zaznaczyłem lokalne punkty, gdzie piloci meldują się na częstotliwości air-to-air wyspy “Big Island Traffic” (właściwie Enroute Island Traffic Advisory Frequency, w skrócie ITAF). Kilka resortów nad oceanem (Hilton, Four Seasons, Mauna Lani) oraz plaż i zatok (Kiholo Bay, Hapuna Beach). W powietrzu nikogo oprócz nas.
Na odlocie z Kona widzimy połacie zastygniętej lawy, pozostałość po dawnych erupcjach wulkanów. Grześ zasypia. Po kilkunastu minutach dolatujemy do północnej części wyspy, gdzie w okolicy małego lotniska Upolu zakręcamy na wschód, żeby zobaczyć główną atrakcję wycieczki, czyli pas dolin na zboczu góry Kohala.
W okolicy Upolu pojawiają się również turbulencje oraz duszenia i noszenia. Przestaję skupiać się na utrzymywaniu dokładnej wysokości i przyjmuję postawę nazywaną w USA “ride it out”. Działa dobrze, choć pasażerka Ania na przednim fotelu czuje się trochę niepewnie. Pocieszam, że to tylko lekkie turbulencje i ostrzegam, że potem może być
trochę gorzej.
Po minięciu Upolu nareszcie pojawiają się doliny. Pololu, Waimanu oraz Waipio, przy nich również się zgłaszamy. Niesamowicie wyglądające z powietrza lokalizacje, poprzedzielane pasmami wysokich, wąskich wodospadów, z których niektóre zaczynają się kilkaset stóp nad nami. Nad wybrzeżem widzimy zaparkowany helikopter. Wyciągamy telefony i robimy zdjęcia. Niezapomniane widoki.
Nad Waipio zawracamy, cały czas meldując się air-to-air do Big Island Traffic. Za nami pojawia się samolot, który z tylnego fotela Monika bacznie obserwuje. Na szczęście, wszyscy zgłaszamy się na radio i jest wiadomo, że mamy od siebie co najmniej “jedną dolinę” separacji.
Powrót tą samą trasą. Nad Upolu wieje i rzuca jeszcze bardziej. Nagle lądujemy w 30-stopniowym przechyleniu, ale nie ma problemów z wyprowadzeniem. Po minięciu Upolu i wlocie nad zachodnie wybrzeże wyspy turbulencje nie ustępują, ale stają się dużo łagodniejsze.Samolot, który dołączył do nas nad Waipio leci wciąż za nami do Kona.
Pobieramy ATIS, nad Kiholo Bay zgłaszamy się na wieżę. Od razu zezwalają lądować, mimo że do lotniska jeszcze wiele mil. Proszę o lądowanie daleko za progiem pasa, żeby skrócić kołowanie do parkingu. To standardowa procedura i wieża zgadza się. Na podejściu lekki wiatr z prawej. Przyziemiamy na przeciągnięciu w osi pasa. Jeszcze tylko dokołować do parkingu bez uderzenia w nic i nie trzeba będzie już więcej kontaktować się z ubezpieczycielami, no chyba że w celu wcześniejszego zakończenia polisy.
Parkujemy i zabezpieczamy samolot. Grześ budzi się tuż po wyłączeniu silnika. W pobliskim hangarze znajdujemy właściciela, któremu płacimy za wynajem. Żegnamy się i... koniec. W domu będziemy jeszcze godzinami przeżywali tę wycieczkę i oglądali zdjęcia i filmy. Wspomnienia pozostaną na całe życie, a apetyt na latanie wzrósł jeszcze bardziej. Na Hawaje na pewno wrócimy i wiemy już, że N79948 będzie na nas czekała, tym razem już bez lotów zapoznawczych, gotowa na kolejne przygody.
Samolotem GA na Hawajach
Komentarze