Przejdź do treści
Andrzej Śliwa w kabinie śmigłowca (fot. swidnik.pl)
Źródło artykułu

Pilot TOPR nominowany w plebiscycie na Świdniczanina Roku

W Świdniku po raz 21 odbędzie się plebiscyt na Świdniczanina Roku. W tym roku wśród nominowanych znalazł się Andrzej Śliwa od lat związany z lotnictwem i PZL-Świdnik. Pracujące obecnie w Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym. Uczestniczył, między innymi, w akcji ratowania ofiar pioruna, który w sierpniu ubiegłego roku uderzył w grupę turystów przebywających na szczycie Giewontu.

Andrzej Śliwa, świdniczanin, pilot Sokoła używanego przez Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, rozpoczynał właśnie kilkudniowy dyżur. Był 22 sierpnia 2019 roku. Skoro świt polecieli do Jaskini Śnieżnej, gdzie trwała akcja ratownicza grupy zaginionych speleologów. Nikt nie spodziewał się jeszcze  tego, co stało się kilka godzin później.

***

Skazany na latanie

Urodziłem się w Urzędowie i z niewiadomego powodu, od małego dziecka kleiłem z patyczków albo papieru coś, co mogłoby latać. Miałem w życiu zwykle to szczęście, że co sobie zaplanowałem, to zrobiłem, więc w wieku 15 lat kręciłem się już koło Aeroklubu Śląskiego. Na spacerze zauważyłem modelarnię i już tam zostałem. Z pierwszym sklejonym modelem szybowca pojechałem na zawody. Zobaczyłem, jak szybownicy wyciągają z hangaru prawdziwe maszyny. Oddałem koledze model i biegiem przez całe lotnisko. Mając 15 lat i 10 miesięcy latałem już samodzielnie – wspomina A Śliwa.

***

Około południa nad Zakopanem zaczęły gromadzić się chmury. Pierwszy sygnał o nadciągającej ze słowackiej strony burzy i wyładowaniach atmosferycznych przekazał ratownik rejestrujący ruchy zespołu działającego w Jaskini Śnieżnej. Dramat rozegrał się około godzinie 13.30.

Nad Giewontem rozszalała się burza: pioruny, ulewa, silny wiatr… po prostu koniec świata. Nagle dostaliśmy telefon, że są porażeni ludzie, reanimowane dzieci, żeby lecieć i ratować. Początkowo pogoda nie pozwalała nawet marzyć o starcie z bazy. To były najdłuższe minuty mojego życia. Wypychaliśmy i wpychaliśmy śmigłowiec z powrotem do hangaru. Musiałem podjąć decyzję. Kilka minut przed godz. 14.00 wystartowałem do pierwszego lotu. Mimo wyładowań i szalejącej burzy dolecieliśmy nad Giewont. Widok był wstrząsający. Dziesiątki siedzących i leżących osób, podnoszących ręce z prośbą o pomoc. Szybko zlokalizowaliśmy miejsca, gdzie prowadzono reanimację. W pobliżu reanimowanych dzieci desantowaliśmy trzech ratowników – opowiada pilot.

System ratowniczy zorganizowany jest w ten sposób, że jeden wysłany sms mobilizuje do akcji wszystkie służby i ratowników medycznych przebywających na wolnym. Zadanie polegało na tym, żeby jak najszybciej przetransportować ich na miejsce akcji. Niektórzy starali się dotrzeć pieszo. Sokół pilotowany przez A. Śliwę zabierał ich z trasy, woził również spod Jaskini Śnieżnej. Przygotowanych do transportu pacjentów zabierano na noszach i przewożono do czekających na dole karetek, śmigłowców Lotniczego Pogotowia Ratunkowego lub szpitali.

W czasie rutynowej akcji zabieramy na pokład zwykle jedną osobę. Tym razem wydałem zezwolenie, by ratownik pokładowy przyjmował tylu poszkodowanych, ilu się da. Po deszczu było chłodno, śmigłowiec miał odpowiedni zapas mocy, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Ludzie, oprócz skutków połamań i poparzeń cierpieli na hipotermię. Większość znających się na rzeczy osób potwierdza, że gdyby z powodów pogodowych poderwanie śmigłowca nie było możliwe, liczba ofiar byłaby znacznie większa, właśnie z powodu wychłodzenia. Na drugi dzień fotografowaliśmy miejsce zdarzenia: porzucone plecaki, fragmenty ubrań, telefony, kluczyki do samochodów… niesamowite wrażenie – mówi A. Śliwa.

Sokół jedyny

Andrzej Śliwa jest nieuleczalnie zakochany w Sokole. Uważa, że nie ma śmigłowców lepszych od niego do wykonywania pewnych, szczególnie niebezpiecznych zadań. W Hiszpanii, podczas akcji gaszenia pożarów lasów, zabierał na pokład dziesięciu strażaków ze sprzętem. Paliwa tankował na dwie godziny lotu. Lądował przy ogniu, desantował ekipę i leciał po wodę. Półtorej tony zrzucał ze zbiornika Bambi na ogon pożaru. Taka była technika gaszenia. Latanie w Tatrach również ma swoją specyfikę.  W działania toprowskie trzeba się wdrożyć, ale Sokół wpisuje się w jego charakter idealnie przez swoje gabaryty i relatywnie niewielką średnicę wirnika. Nie ma problemu z zawisem przy Giewoncie albo Rysach. Akcje trwają zwykle do pół godziny, bardziej skomplikowane czterdzieści minut. Desant ratowników robi swoje na dole, a załoga czeka w powietrzu.

***

Przez Polskę z powołaniem

Kiedy w „Lecie z radiem” Tadeusz Sznuk powiedział, że  w Kętrzynie działa technikum agrolotnicze, na drugi dzień byłem w Kętrzynie, a od pierwszego września jego uczniem. Dziwne to były czasy i dziwna placówka. Minister rolnictwa wymyślił sobie, że z rolników zrobi agrolotników. Kandydatów szukano w technikach, albo nawet zasadniczych szkołach rolniczych. W większości byli to przypadkowi ludzie, którzy szybko poodpadali. Po prostu nie mieli bakcyla. W drugim roku działalności szkoły WSK Świdnik zaproponowała utworzenie klasy śmigłowcowej. Dalsze szkolenie na samolotach jakoś mnie nie pociągało. W dodatku na pokaz przyleciał Stasio Kasperek, który zademonstrował zapierające dech w piersiach ewolucje stosowane w agrolotnictwie śmigłowcowym. Do klasy zgłosiłem się jako pierwszy – sięga wstecz pamięcią Andrzej Śliwa.

***

W akcjach ratowniczych Sokół zabiera zwykle paliwo na godzinę lotu. Sam lot najczęściej nie trwa tak długo. Chodzi jednak o zapewnienie komfortu, zapasu czasu, umożliwienie wykonania dłuższego zawisu, odczekania kilku lub kilkunastu minut w powietrzu. Akcja na Giewoncie wymagała czterech tankowań, czyli czterech pełnych, godzinnych lotów. Razem z lotami do jaskini było ich tego dnia 5,5 godziny.

Najgorsze we wszystkim było to, że od deszczu i wilgoci całe Zakopane zostało przykryte grubą warstwą chmur. W dwóch pierwszych lotach dało się jeszcze znaleźć jakieś luki niedaleko lądowiska. Przy ostatnim zawróciłem prawie przed Nowym Targiem, żeby zejść pod chmury. Ryzyko przebijania się lub lądowania bez widoczności ziemi było zbyt duże – wspomina świdniczanin.

***

Andrzej Śliwa już w wieku niespełna 21 lat miał zawodową licencję śmigłowcową. Był to ewenement w skali całej Polski. Ponieważ klasa działała pod patronatem WSK, sprawa przeprowadzki do Świdnika stała się kwestią czasu. Trafił do wydziału 580, przemianowanego potem na Zakład Eksploatacyjny Usług Śmigłowcowych, a w końcu na Heliseco. Oprócz Hiszpanii zaliczył Egipt, gdzie pracował przez pięć sezonów, w sumie ponad trzy lata, a także Oman. Śmigłowcami nalatał już prawie 8000 godzin. 200 godzin zdobytych na szybowcu pamięta jeszcze śląskie czasy. Ponieważ sezon śmigłowcowy jest długi, nie miał okazji do poprawienia tego dorobku.

***

W wyniku tragedii na Giewoncie zginęły 4 osoby. 150 kolejnych zostało poszkodowanych. Wśród nich najbardziej ci, którzy trzymali się łańcuchów.

Giewont jest nieosiągalny bez wykorzystania łańcuchów. W dodatku panuje tam ruch jednokierunkowy i turysta, który chciałby zawrócić z drogi, nie ma na to szansy, ponieważ nikt nie pozwoli mu pójść „pod prąd”. Po katastrofie wejście na górę było czasowo zamknięte. Niektóre z ogniw łańcuchów były zespawane. To świadczy o energii wyładowania. Wielu poszkodowanych zostało odrzuconych nawet na kilkanaście metrów od ścieżki, podobnie jak odłupane przez piorun kawałki skał wielkości połowy samochodu. Ale większość  operacji ratowniczych w czasie tej akcji wykonywana była na odległość wyciągnięcia ręki od krzyża. Na dole czekały na nas cztery śmigłowce sanitarne, które przejmowały poszkodowanych. Jeden z pilotów, który wcześniej latał w górach w TOPR. Lądował na przełęczy zwanej Herbacianą i zabierał rannych na noszach  – mówi Andrzej Śliwa.

W Głosie Świdnika publikowane są kupony plebiscytowe. Ostatni zostanie zamieszczony 13 listopada. Swoje głosy mieszkańcy Świdnika mogą dostarczyć osobiście lub nadsyłać na adres redakcji (21-040 Świdnik, al. Lotników Polskich 24) do 17 listopada.

Jan Mazur

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony