Nie żyje Waldemar Piegza - pilot klasy mistrzowskiej
7 lipca b.r. zmarł nagle Pułkownik Dyplomowany Pilot Waldemar Piegza. Odszedł - pilot klasy mistrzowskiej z nalotem na 19-tu typach samolotów od Junaka 3-go do Mig-a 23MF, z nalotem łącznym 2250 godzin. Pełnił służbę oficera pilota od roku 1957 do końca 1990 r., w międzyczasie piastując odpowiedzialne stanowiska od pilota do dowódcy, aż po funkcję starszego inspektora lotnictwa myśliwskiego.
Żegnaj Przyjacielu. RIP.
Pożegnanie ś.p. Waldka odbędzie się w dniu 17 lipca 2015 r. na Wojskowych Powązkach w Warszawie o godzinie 14:15.
Wspomnienie
Tak pamiętał Waldka, Jego kolega Ś.P. płk. dypl. pil. Ryszard Grundman.
"Waldek Piegza nie był dziś w humorze. Sterty dokumentów leżące przed nim na biurku wyprowadzały go z równowagi. Przedkładał więc nielubiane papiery z miejsca na miejsce zdając sobie jednocześnie sprawę, że samym przekładałem i tak ich ilości nie zmniejszy i dlatego uczucie złości z chęcią przelałby na coś lub na kogoś.
Obserwujący go kolega Cetnarski uśmiechał się ze zrozumieniem, współczując koledze z drugiej strony biurka.
– Polatałoby się co?
Złośliwe pytanie spowodowało, że Waldek poczerwieniał, zaperzył się gotów do natychmiastowej riposty, ale tylko na chwilę, bo pewna myśl olśniła jego skołatane papierami myśli. Przecież dzisiaj planowane są loty dzienno-nocne w jednej z jednostek myśliwskich, a Cetnarski nieświadomie podpowiedział rozwiązanie problemu.
– Masz rację – odpowiedział. Zaraz to zrobię, a papiery nie zając nie uciekną...
Podniósł słuchawkę telefonu i połączył się z pułkiem. Kilka zdań rzuconych do słuchawki i uśmiech zagościł na jego twarzy. Zgodnie z posiadanymi uprawnieniami starszego inspektora lotnictwa myśliwskiego – poinformował zastępcę dowódcy pułku do spraw szkolenia, że weźmie udział w planowanych lotach.
Zamówił na przelot samolot szkolny „Iskrę" i już zadowolony przestał zwracać uwagę na docinki pułkownika Cetnarskiego.
Do pułku przyleciał w odpowiednim czasie, bo zdążył jeszcze uczestniczyć w przygotowaniu bezpośrednim do lotów, a jak przystało na inspektora, wykorzystał czas pobytu w jednostce do maksimum. Rozpoczął od oblotu pogody, w czasie którego na dwusterze sprawdził nie tylko stan faktyczny pogody, ale jednocześnie skontrolował młodego pilota, dopuszczając go do wykonywania lotów na samolocie bojowym. Pogoda była dobra. Zachmurzenie około 8/10 przez chmury średnie o podstawach sięgających 6000 m i widzialności 10 km. pozwalało na wykonywanie przewidzianych na lotów w zwykłych warunkach pogodowych.
Jednym z zaplanowanych dla Piegzy lotów był lot w parze z porucznikiem Wiesławem Radziewiczem na wyższy pilotaż. Omówili wszystkie elementy jakie będą kolejno wykonywali w strefie i poszli do czekających na nich samolotów, by zgodnie z tablicą planową w nakazanym czasie uruchomić silniki swoich Migów 23 MF.
Zwykłe rutynowe czynności jakie towarzyszą zapuszczaniu samolotów, komendy potwierdzone przez obsługę naziemną i para Migów wykołowała na pas startowy, by za chwilę równo jak po sznurku zwiększając prędkość znaleźć się w powietrzu.
Prowadził parę płk Piegza. Po schowaniu podwozi, skierował posłuszny sterom samolot w kierunku oddalonej od lotniska strefy pilotażu. Na wysokości 1100 m, obaj piloci ustawili skrzydła samolotów w położenie 45 stopni i rozpoczęli wykonywanie zadania wirażem w lewo na maksymalnych obrotach silników i z dużym przeciążeniem.
Prowadzony pilot por. Radziewicz trzymał się w szyku dobrze nie odstając ani na moment z nakazanego miejsca, więc Piegza przerzucił samolot w prawy wiraż zaciągając mocno stery. Wyprowadzając z pełnego okrążenia obserwował swojego prowadzonego, a widząc, że ten ani na chwilę nie zmienia pozycji, zwiększył prędkość w locie po prostej do 950 km/godz., pociągnął samolot na duże kąty wznoszenia. Włączone dopalanie pchnęło samoloty do przodu, a wysokościomierz już wskazywał 4500 metrów wysokości, więc Waldek wychylił gwałtownie samolot wprowadzając go w lewy przewrót. Trzymasz się? Oczywiście... Głos prowadzanego mimo że zduszany przeciążeniem brzmiał radośnie. Lot prawią mu zadowolenie – pomyślał Piegza. Tak zawsze jest gdy zadanie wykonywane jest dobrze.
Byli teraz w dolnym położeniu wykonywanej figury, więc Piegza pociągnął energicznie stery do zwrotu bojowego w lewo, kolejno powtórzył przewrót w prawo i pociągnął do pochyłej pętli w lewo...
Figury pilotażu wiązane jedna z druga, tworzyły przyjemny układ. Gdyby tak smugami znaczyć ich ślad – byłby z tego niezły węzeł trudny do rozsupłania.
Przed kolejnym kompletem figur – Piegza upewnił się czy prowadzony jest na miejscu. Radkiewicz potwierdził przez radio, że jest na właściwej pozycji z prawej strony. Piegza zwiększył więc obroty silnika i podał komendę: – „Dopalanie"! Samolot popchnięty dużą siłą do przodu za chwilę miał już prędkość 1000. Teraz energiczny ruch steru wysokości na siebie i ziemia uciekła pod nos samolotu. Piegza starał się utrzymać przeciążenie w granicach 5 G, ale i tak ugniotło go mocno w siedzenie.
– Do pętli... podał komendę przez radio.
Gdy byli już na dużych kątach wznoszenia, a przed nimi widać było tylko skłębione podstawy chmur, por. Hadziewicz zauważył jak na samolocie prowadzącego w okolicy podstawy statecznika pionowego błysnął jaskrawy płomień ognia...
Ogień? Czyżby złudzenie? Nie, to prawdziwy ogień! – Rodziewicz nie miał już żadnych złudzeń. To był ogień, który wydobywał się z miejsca, z którego w żaden sposób nie powinien się wydobywać...
Palisz się, palisz się – krzyknął przez radio! Palisz się z tyłu – po wtórzył!
– „Sto czwarty... katapultuj się"! Głos prowadzonego pilota dotarł do Piegzy, ale działające przeciążenie przytłumiło jego groźną treść.
W pierwszym momencie po prostu nie doszło do jego świadomości, że to może dotyczyć jego, przecież samolot sprawny poddaje się jego woli... Nie... samolot w tym momencie zaczął wypowiadać posłuszeństwo. Prędkość bez woli pilota zaczęła gwałtownie maleć. Teraz już zrozumiał, że Radziewicz właśnie jemu przekazywał słowa o grożącym niebezpieczeństwie. To ja się palę nie kto inny. Piegza wiedział, że ma w tej chwili dużą wysokość, która zapewnia mu bezpieczne katapultowanie. Starał się przed wystrzeleniem doprowadzić samolot do lotu horyzontalnego. Przychodziło mu to z trudnością, stery nie działały sprawnie. Trudno – pomyślał – nic już nie zrobię – muszę skakać.
Po uświadomieniu sobie groźnej sytuacji, był już spokojny. Odpowiedział przez radio, że rozumie i zaraz będzie się katapultował.
Spojrzał jeszcze w peryskop i zauważył rzeczywiście wydobywający się z tylnej części kadłuba jego samolotu jasny płomień ognia. Nie ruszając dźwigni sterowania silnikiem, sięgnął do uchwytu katapulty. Pomyślał jeszcze, że wystrzeli się za drugim ruchem, bo pierwszym wybierze tylko luz uchwytu. Ledwo jednak ruszył uchwytem – błysnęło i już strumień powietrza uderzył w jego ciało, ale mniejszy niż się spodziewał. Był już poza ochroną kabiny samolotu – sam. Chmury, ziemia i on, drobny pyłek w olbrzymiej przestrzeni.
Szybka osłony twarzy na skutek gwałtownego przeciążenia przy odpalaniu, opadła zasłaniając oczy od podmuchu powietrza. Automat katapulty zadziałał bardzo sprawnie jak na specjalnym pokazie. Teraz rozpoczął się lot bez samolotu. Długi czas Waldek opadał razem z fotelem. To było trochę nieprzyjemne uczucie, bo najgorsza jest bezradność. Lecąc ku ziemi był w pozycji pochylonej do przodu i czekał na otwarcie spadochronu. Wiedział, że automat otwarcia jest u-stawiony na mniejszą wysokość, ale wiedza wiedzą, a uczucie niepewności swoją drogą. Ręka automatycznie sięgała do mechanicznego uchwytu, by szarpnięciem uwolnić nie tylko spadochron uwięziony w pokrowcu, ale i uczucie niepewności. Najgorsze to bierne wyczekiwanie i uczucie własnej bezradności. Piegza nie był przecież zawodowym spadochroniarzem i znalezienie się poza bezpieczną kabiną samolotu było wymuszone i zdarzyło mu się po raz pierwszy, więc nic dziwnego, że radości mu to nie sprawiało.
Na wysokości 3000 m oddzieliło się siedzenie i w tym momencie gwałtowne szarpnięcie otwieranej czaszy spadochronu wyhamowało prędkość opadania. Wisząc teraz na pasach uprzęży spadochronu, miał czas na obserwację wszystkiego co działo się wokół niego. Zobaczył swój samolot jak w płaskim korkociągu zbliżył się do ciemniejącego w dole lasu i tam zniknął, znacząc ślad powstałą wyrwą drzew.
Lądował na niewielkim polu po ściętym zbożu, w trójkącie słupów elektrycznych. Ziemia gwałtownie przybliżyła się do niego albo odwrotnie on do ziemi i nie przyjęła go wcale gościnnie. Uderzenie nogami było tak silne, że poczuł ból w kręgosłupie. Mięśnie nóg nie wytrzymały uderzenia, nogi ugięły się i Waldek rozciągnął się jak długi znacząc na ziemi ślad lądowania. Zaklął...
Podbiegli do niego ludzie pracujący w polu i pomogli mu się podnieść. Pilot był dla nich atrakcją spadającą z nieba. Piegza odetchnął, teraz pełną piersią. Spojrzał dookoła i zauważył jak pięknie wyglądał z bliska las. Jacy przyjacielscy i wspaniali byli otaczający go ludzie. Wszystko napełniało go radością, wszystko było piękne, a przecież tego piękna do dzisiejszego dnia nie dostrzegał.
Por. Radziewicz cały czas krążąc obserwował opadający samolot i płk. Piegzę, wiszącego pod czaszą spadochronu aż do momentu jego lądowania. O wszystkim co widział informował kierownika lotów. Odetchnął teraz i on widząc na ziemi sylwetkę swojego dowódcy pary, który krążącemu nad nim samolotowi namachał ręką na znak, że wszystko jest w porządku.
Zapadał już zmrok, gdy odnalazł go ratowniczy śmigłowiec. Pracujący w polu traktorzysta włączył reflektory swojego pojazdu i mrugając światłami pomógł pilotowi śmigłowca w wyborze właściwego miejsca lądowania. Obecny na pokładzie lekarz zabrał Piegzę do najbliższego szpitala na prześwietlenie kręgosłupa, którego ból odczuł pilot przy twardym zetknięciu z ziemią. Okazało się, że nie było żadnego niebezpieczeństwa, wszystko było w porządku. Pilot nie odniósł żadnych obrażeń.
Tego wieczora piloci po przerwaniu lotów nie odjechali do swoich domów i rodzin. Czekali wszyscy zebrani w sali przygotowania do lotów. Czekali na powrót kolegi ze szpitala. Czekali żeby opowiedział im o katapultowaniu, o swoich odczuciach z każdego momentu lotu.
Płk Piegza po wejściu na salę poczuł wzruszenie, że są tutaj wszyscy, że czekają na niego. Pierwsze co jednak uczynił, to odszukał wzrokiem swojego prowadzonego porucznika Wiesława Radziewiciza. Męski uścisk dłoni był wyrazem podziękowania za pomoc, pozwalającą na szybkie podjęcie decyzji o katapultowaniu.
W tym momencie gdy dwie dłonie złączyły się w silnym męskim uścisku, rozległy się długie głośne brawa wszystkich obecnych na sali pilotów, które wyraziły właściwie wszystko. Był to ze strony kolegów – pilotów gest radosny z racji uratowania się kolegi, a jednocześnie gest podziękowania młodemu pilotowi za jego wyjątkowe zdecydowanie i prawidłowe działanie w powietrzu w niebezpiecznej dla drugiego sytuacji".
Wspomnienie opracował Grzegorz Brychczyński.
Wspomniany fragment tekstu pochodzi z Wiraży z dnia 9 kwietnia 1989.
Komentarze