Przejdź do treści
Książka Brendana I. Koernera "Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego"
Źródło artykułu

Książka "Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego"

2 sierpnia br., nakładem Wydawnictwa Czarne, ukazała się książka pt. "Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego" autorstwa Brendana I. Koernera, w przekładzie Barbary Gadomskiej.

Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w USA porywano co najmniej jeden samolot tygodniowo. Początkowo porywacze zwykle chcieli dostać się na Kubę – było to tak częste, że w amerykańskich samolotach wszystkie kokpity zostały wyposażone w mapy Morza Karaibskiego, pilotów zaopatrzono w rozmówki hiszpańskie, a Ambasada Szwajcarii w Hawanie, która reprezentowała amerykańskie interesy dyplomatyczne na Kubie, przygotowała dla linii lotniczych formularz z prośbą o szybki zwrot skradzionej maszyny.

Z czasem zaczęto porywać samoloty dla okupu lub by zamanifestować polityczny sprzeciw. Jednak dopiero groźba użycia porwanego samolotu do zniszczenia reaktora jądrowego sprawiła, że na lotniskach wprowadzono surowsze środki bezpieczeństwa, łącznie z kontrolą osobistą pasażerów i prześwietlaniem ich bagażu podręcznego.

Niebo jest nasze to fascynująca, miejscami zabawna, a miejscami przerażająca opowieść o złotym wieku piractwa powietrznego, osnuta wokół historii słynnej pary, Rogera Holdera i Cathy Kerkow, którzy uprowadzonym samolotem i z pół miliona dolarów okupu dotarli aż do Algieru. To także świetny portret psychologiczny ogarniętej podniebnym szaleństwem Ameryki tamtych lat.

Fragment książki:
W ogólnym bilansie finansowym linii lotniczych porwanie samolotu do Hawany właściwie nie miało znaczenia. Cena za sprowadzenie porwanego samolotu i jego pasażerów z powrotem do Stanów Zjednoczonych zamykała się mniej więcej w dwudziestu tysiącach dolarów, wliczając w to także koszty odwołanych lotów i wynagrodzenie uprowadzonych członków załogi dodatkowymi dniami wolnymi. Przewoźnicy uważali, że ta kwota to grosze w porównaniu z majątkiem, jaki ich zdaniem straciliby przez wprowadzenie obowiązkowej kontroli elektronicznej. Czy pasażerowie przestaliby latać, gdyby umundurowani strażnicy kazali im opróżniać kieszenie lub zmuszali do pokazania zawartości walizek? Biznes kwitł jak nigdy wcześniej – liczba mil przebytych przez amerykańskie samoloty pasażerskie wzrosła od 1961 roku o ponad sześćset procent – więc linie lotnicze nie chciały ryzykować .

Przy zyskach przekraczających trzysta sześćdziesiąt milionów dolarów w 1967 roku przewoźników stać było na wynajęcie najlepszych waszyngtońskich lobbystów do uświadomienia FAA, że pracodawcy są zdecydowanie przeciwni kontroli elektronicznej. Do tych wysoko opłacanych doradców należał Najeeb Halaby, były szef FAA, który natychmiast po odejściu z rządowej posady został głównym lobbystą Pan Am.

Wobec tak wpływowych głosów sprzeciwiających się wykrywaczom metali i kontroli rentgenowskiej poglądy FAA stały się odzwierciedleniem poglądów linii lotniczych. Dlatego też Irving Ripp odrzucił sugestię senatora Smathersa jako tą, która niewątpliwie będzie miała „psychologicznie zły wpływ na pasażerów. […] Ludzie będą przerażeni. Ponadto będą się skarżyć na naruszanie ich prywatności”.

Dokładnie tak jak siedem lat wcześniej na stanowisko komisji senackiej wpłynęła zdecydowana opinia FAA. Temat kontroli elektronicznej po cichu zarzucono.

Dwa tygodnie po senackim wysłuchaniu niepoczytalny operator wózków widłowych Oran Richards porwał samolot Delta Airlines. Gdzieś nad Wirginią Zachodnią wstał z fotela i przystawił pistolet do głowy pierwszego pasażera, który mu się nawinął w przejściu – a pasażerem tym przypadkiem okazał się senator James Eastland z Missisipi. Choć w Miami załoga samolotu w końcu przekonała Richardsa, żeby się poddał, porwanie polityka ogólnokrajowego kalibru stanowiło niebezpieczny zwrot w rozwoju epidemii. Departament Stanu niemal natychmiast wysunął propozycję nowego antypirackiego rozwiązania: darmowe przeloty w jedną stronę na Kubę dla każdego, kto chce się tam udać, pod warunkiem złożenia zobowiązania, że nigdy nie powróci do Stanów Zjednoczonych. Castro jednak odmówił przyjęcia tych, „którym dano krzyżyk na drogę”; nie miał powodu, żeby pomagać Ameryce w zwalczaniu uprowadzeń, bo dawały mu znakomity temat do wielogodzinnych kazań o kapitalistycznym zepsuciu.

Linie lotnicze, niechętne wydawaniu pieniędzy na to, by odsiać pasażerów o nieczystych zamiarach, skupiły się tymczasem na ograniczeniu finansowego wpływu uprowadzeń. Uznały, że priorytet ma unikanie przemocy, ponieważ ofiary wśród pasażerów lub załogi niewątpliwie wywołałyby lawinę nieprzychylnych  artykułów. Dlatego też przyjęły strategię absolutnego podporządkowywania się wszystkim żądaniom porywaczy, choćby były najdziwniejsze i najbardziej ekstrawaganckie. Notatka, którą Eastern Air Lines rozprowadziły wśród pracowników w listopadzie 1968 roku, jasno informowała, że nawet pomniejsze próby bohaterskich czynów są teraz ściśle zakazane:

„Zgodnie z ustawą o przeciwdziałaniu piractwu powietrznemu najważniejszą sprawą jest bezpieczeństwo pasażerów i załogi. Wszelkie inne czynniki są drugorzędne. […] W obliczu groźby użycia broni wobec członka załogi należy się stosować do przedstawionych żądań. Nie podejmujcie prób rozbrojenia, zastrzelenia ani żadnych innych, które mogłyby zagrozić bezpieczeństwu lotu. Pamiętajcie, że na pokładzie może być więcej niż jeden uzbrojony porywacz. […] Podsumowując: na podstawie dotychczasowych doświadczeń można stwierdzić, że o wiele rozsądniejsze jest zastosowanie się do żądań uzbrojonego porywacza niż podejmowanie działań, które mogłyby wystawić na szwank życie wszystkich obecnych na pokładzie.

Aby ułatwić niespodziewane podróże na Kubę wszystkie kokpity wyposażono w mapy Morza Karaibskiego, niezależnie od tego, dokąd samolot zgodnie z planem miał lecieć. Pilotów przeszkolono w procedurach lądowania na lotnisku międzynarodowym José Martí i dano im rozmówki hiszpańskie, by łatwiej mogli się porozumieć z mówiącymi w tym języku porywaczami. (Zdania, które pilot mógł wskazać, obejmowały tłumaczenie: „Muszę otworzyć torbę lotniczą, by wyjąć mapy” oraz „Samolot ma problemy techniczne, nie dolecę na Kubę”). Kontrolerom powietrznym w Miami  udostępniono osobną linię telefoniczną do ich kubańskich odpowiedników, by mogli powiadomić o zbliżającym się samolocie. Ambasada Szwajcarii w Hawanie, która reprezentowała amerykańskie interesy dyplomatyczne na Kubie, przygotowała formularz do użytku linii lotniczych, zawierający prośbę o szybki zwrot skradzionego samolotu.

Podczas gdy linie lotnicze starały się uczynić każde uprowadzenie tak szybkim i bezbolesnym, jak to tylko możliwe, amerykańskie społeczeństwo nauczyło się akceptować niespodziewane zboczenie z trasy i wizytę w Hawanie jako rutynowe ryzyko związane z podróżami samolotem. Satyrycy uznali to zjawisko za kopalnię kiepskich żartów; najczęściej powtarzano dowcip Jerry’ego Collinsa, że stewardesy szkoli się w pytaniu porwanych pasażerów: „Życzą sobie państwo herbatę, kawę czy rum daiquiri?”. Różni mędrcy wzruszali ramionami, przekonani, że nic nie powstrzyma rozprzestrzeniania się epidemii. „Wydaje się, że możemy jedynie dodać uprowadzenia samolotów do listy rzeczy, których nie lubimy, takich jak grzech i wysokie podatki, i modlić się, by nie doszło do żadnej tragedii”, napisała redakcja „The Pittsburgh Press” w grudniu 1968 roku.

W tym samym miesiącu, w odpowiedzi na dwudzieste drugie tego roku porwanie samolotu w Stanach Zjednoczonych, „Time” zamieścił ironiczny przewodnik zatytułowany „Co robić, gdy pojawia się porywacz”. „Nie panikuj – zaczyna się jedno z zaleceń. – Porywacze, choć niepożądani, bywają sympatyczni. Mężczyzna znany jedynie jako José, jeden z trzech, którzy w listopadzie przejęli lecący do San Juan samolot (lot 281) linii Pan Am, rozdawał pasażerom na pamiątkę naboje kalibru 32 i przyjaźnie z nimi rozmawiał”. Autor radził również, by nie naciskać guzika przywołującego stewardesę, ponieważ „nagły dzwonek w kokpicie może zaskoczyć porywacza i sprowokować go do wystrzelenia z pistoletu”.

Gdy samolot znajdzie się już na ziemi w Hawanie, nie ma powodu, by zachowywać ponurą minę. „Time” informował, że uprowadzonych pasażerów, oczekujących na transport z powrotem do Stanów Zjednoczonych, najczęściej umieszczano w hotelu Habana Libre. „Zapewne zostaniecie zaproszeni do nocnego klubu, gdzie będą daiquiri, zespół rewiowy i widownia złożona z gapiących się przybyszy z Europy Wschodniej – przepowiadał wesoło przewodnik. – Jeszcze lepsze są zakupy w centrum miasta: poza cygarami i rumem można tanio kupić wschodnioniemieckie aparaty fotograficzne i pięknie haftowane czeskie ludowe bluzki”.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony