Przejdź do treści
Niemieckie Ju-87 podczas akcji bojowej, fot. asisbiz
Źródło artykułu

Historia: Jak „dzielne orły Hitlera” we wrześniu 1939 roku niszczyły tylko „cele militarne”

Jedynie słuszna narracja historyczna przynależy tym, którzy mając dostęp do wydawnictw, z premedytacją publikują w prasie czy książkach kłamstwa noszące znamiona prawdy. W pogoni za „sensacją” (zresztą wątpliwą), „nowym ujęciem” tematu, nie liczy się nauka, wiedza, warsztat badawczy i uznane autorytety.

Jednak takie działanie nie jest bezinteresowne, ta świadoma manipulacja prowadzi prostą drogą do indoktrynowania społeczeństwa. Polacy bardzo lekkomyślnie traktujący znajomość historii własnego kraju potrafią uwierzyć w każdą sfabrykowaną, fałszywą tezę, nie mającą żadnego odniesienia do rzeczywistości, wszak informacje wydrukowane muszą być prawdziwe. Odchodzenie świadków minionych wydarzeń sprzyja tym, którzy tylko czyhają, by pojawić się w takim właśnie momencie, kiedy nikt nie będzie mógł kwestionować tego, co napiszą grafomani, mieniący się jedynymi znawcami i rzekomymi badaczami historii.

Znajomość przeszłych wydarzeń powinna chronić przed powtarzaniem błędów. Historia magistra vitae est, by jednak czegokolwiek mogła nauczyć musi być prawdziwa i rzetelna. Trzeba jednak wiedzieć, kto taką wiedzę przekazuje i czy można do takich osób mieć zaufanie. Uczeni mówiący prawdę stają się nieważni, postrzegani jako nudziarze. W przestrzeni publicznej coraz silniej widać skuteczność posługiwania się oszustwem, szczególnie, kiedy trafia ono do pozbawionego szerszych horyzontów społeczeństwa. Propagowanie kłamliwych treści przez fałszywe autorytety powinno wywołać kategoryczną reakcję środowiska naukowego, które poprzez stanowcze i konsekwentne publiczne działania winno być zobowiązane do ukrócenia takiego niecnego procederu. Szczególnie młode pokolenie, pozbawiane mądrych nauczycieli i szanujących tradycje rodziców, nie ma okazji nie tylko dokładnie poznać historii XX wieku, ale nie potrafi też wyciągnąć nauki płynącej z tych wydarzeń.

Prawdy historycznej muszą wytrwale bronić sami Polacy, bo nadal w Europie i na świecie funkcjonują zakłamane doniesienia dotyczące polskiej historii. Niestety, spora część społeczeństwa brnie w niewiedzy, a co gorsza swoje wiadomości opiera na publikacjach środowisk nienawistnych Polakom. Wyparcie, czy też nie dopuszczanie do głosu prawdziwych ekspertów powoduje, iż w obecnej, demokratycznej Polsce egzystują „znawcy” czasów minionych – pseudohistorycy i pseudodziennikarze, bez przygotowania zawodowego i warsztatowego tworzący teksty i audycje zawierające fałszerstwa, plagiaty i kłamstwa nie poparte rzetelnymi badaniami. Obecnie pisać każdy może..., jednak publikować już nie każdy powinien.

Przeciętny Polak bezrefleksyjnie czytając lub słuchając urojeń, tej swego rodzaju dewocji, nie zdaje sobie sprawy, iż ma do czynienia z niekompetencją i celowym obrazem zaciemniania rzeczywistości, pseudoliteraturą faktu.

Dominuje wiara skoro pojawiły się drukiem lub przedstawione zostały w mass mediach, to muszą nosić znamiona prawdy. Dodatkowo zachętą do ich czytania są szeroko reklamowane rzekome, sensacyjne rewelacje mające podnieść nakład czy oglądalność. Rzadko kto reaguje, ponosi wysiłek prostowania, że taki tekst publicznie przedstawiony zawiera po prostu bzdury, słusznie zakładając, iż wydawcy nie są zainteresowani przyznaniem się do własnej ignorancji. Popadanie w defetyzm daje przyzwolenie na szerzenie kolejnych bredni.

Brak wysokiej klasy recenzentów, autorytetów i uczonych z prawdziwego zdarzenia, którzy swoim postępowaniem i publikacjami ukróciliby tego rodzaju praktyki, powoduje wręcz zalew historycznych fałszerstw. Można by ten „historyczny” jazgot zignorować, gdyby nie to, że każda głupota w randze objawienia, każde po wielokroć powtarzane kłamstwa mącą i utrwalają fałszywy obraz spraw i ludzi. Obecnie rzetelnych, uznanych akademickich historyków zastępują, kreowani przez media, lepsi lub gorsi popularyzatorzy „wiedzy” o przeszłości, objawiają się historyczni ignoranci dodatkowo przypisujący sobie rolę nauczania i pouczania.

Zatrważająco coraz niższy poziom wiedzy historycznej społeczeństwa polskiego, niedostatecznie edukowanego w szkołach i uczelniach, a wręcz pozbawione patriotycznego wychowania przez niedouczony i nastawiony konsumpcyjnie dom rodzinny, powoduje, że rośnie pokolenie coraz rzadziej identyfikujące się z historią Polski i tradycjami polskimi. Lukę wykształceniową z rozmysłem wykorzystują obłudni manipulanci wprowadzając do obiegu publikacje tendencyjnie fałszujące obraz polskiej przeszłości, które naiwny czytelnik przyswaja, i o zgrozo, rozpowszechnia dalej, dzięki czemu utrwalają się w ludzkiej świadomości. Takim szkodliwym zabiegom poddawana jest historia Polski, i to wcale nie tak zamierzchła, bo czasów drugiej wojny światowej. Poddawany też jest w wątpliwość heroizm Polaków w walce z hitleryzmem.

Blitzkrieg na haju

„Jeden jest tylko sposób, aby zmusić naród polski do wyrzeczenia się wolności czy ziemi – wytępić cały naród” (Ignacy Matuszewski, 1941).

Pierwszy blitzkrieg, operację wojenną zakładającą szybkie pokonanie przeciwnika dzięki elementowi zaskoczenia i użyciu maksymalnie zmasowanych sił lądowych, powietrznych oraz morskich, opracował szef sztabu armii pruskiej Alfred von Schlieffen. Atak wojsk niemieckich na Francję, w sierpniu 1914 roku, który miał zakończyć się jej pokonaniem w ciągu sześciu tygodni, przekształcił się w czteroletnią wojnę zakończoną klęską Niemiec. Prócz wizji tysiącletniej Rzeszy, odwet za przegraną spędzał z powiek sen obłąkańczemu dyktatorowi III Rzeszy. Z Wielkiej Wojny wyciągnął tylko jeden wniosek, nie może powtórzyć się szybki nieudany atak, bo o przegranej w ogóle nie mogło być mowy. Niemiecka agresja na Polskę była taktyczną próbą generalnej wojny błyskawicznej.

Opętanie fanatyzmem hitlerowskim napędzało machinę wojenną w unowocześnianiu sprzętu i opracowywaniu nowej taktyki, ale do prowadzenia blitzkriegu niezbędna była armia ślepo podporządkowana nieludzkim dowódcom, bezwzględna i zwyrodniała. Dodatkowo wytrzymała na zmęczenie, brak snu i jedzenia, osiągająca ponad miarę wysoką samoocenę i formę fizyczną. Tym wymaganiom mógł sprostać niemiecki przemysł chemiczny, należący wówczas do światowej czołówki. Z jego specyfików od dawna korzystali przywódcy III Rzeszy i dowódcy wojskowi, by wspomnieć tylko Hitlera i Göringa.

Depresyjny, z zaburzeniami osobowości dyktator regularnie wspomagał się 74 medykamentami. Były wśród nich metaamfetamina, hormony, strychnina, specyfik z wyciągu z jąder byka czy szczepy bakterii pozyskiwane między innymi z ludzkiego kału. Dziennie brał około trzydziestu tabletek i co kilka godzin dostawał zastrzyki (o coraz większej dawce), na bazie mataamfetaminy i morfiny, po których uważał, że lepiej mu się myśli. Codziennie potrzebował zastrzyków opioidowych, silniejszych od heroiny. Dzięki temu potrafił godzinami mówić jak „nakręcony”, rzucały się w oczy okresy jego wzmożonej aktywności i stanów euforii. Ten sposób „leczenia” jego przeróżnych dolegliwości i to, że rządził będąc nieustannie naćpany, nie jest żadnym usprawiedliwieniem popełnionych przez niego zbrodni. Piekło drugiej wojny światowej rozpętał i prowadził świadomie, z premedytacją.

Inny zbrodniarz wojenny – Hermann Göring, dowódca Luftwaffe, nie był w stanie funkcjonować bez morfiny, uzyskał nawet przezwisko „Möring”. Wywoływała u niego nieuzasadnione przypływy euforii, bądź ataki agresji. W stanach szczególnego pobudzenia przebierał się za gwiazdę filmową, ubrany w delikatny szlafroczek nakładał makijaż i malował paznokcie. Codziennie wspomagał się farmakologicznie przyjmując od dziesięciu do kilkudziesięciu tabletek. W szczytowych momentach, by efektywnie działać przyjmował 160 tabletek na dobę (!). W czasie narad potrafił nagle opuścić salę, by wstrzyknąć sobie potężną dawkę specyfiku, po kilku minutach wracał wyraźnie pobudzony. Pierwsza żona, mając dość jego zmiennych nastrojów i agresji, wysyłała go na leczenie do szpitali psychiatrycznych.

Blitzkrieg stawiał przed żołnierzami określone zadania, które bez wsparcia farmakologicznego byłyby niemożliwe. Największą popularnością cieszył się Pervitin, którego głównym składnikiem była metaamfetamina, żołnierze nie wyobrażali sobie wojny bez jego dawki. Dowódcy działaniem narkotyku byli zachwyceni. Niemiecka wojna błyskawiczna napędzana była metaamfetaminą.

Naziści, nacja „doskonała”, wielokrotnie poddawała narkomanów przymusowej sterylizacji uważając ich za jednostki zdegenerowane. Narkotyki utożsamiano nie tylko z zepsuciem i upadkiem moralnym, ale i żydostwem wskazując, iż ten „oszałamiający jad” ma działanie demoralizujące oraz obniżające siły witalne rasy aryjskiej. Jak widać nie dotyczyło to ani elity władzy ani wojska mającego prowadzić szybkie działania wojenne. Porażająca skuteczność armii niemieckiej i doświadczenia z kampanii w Polsce wykazały, iż w określonych sytuacjach sukces militarny zależy w decydujący sposób od przezwyciężenia zmęczenia mocno przeciążonego oddziału. Do odpędzenia senności służył środek pobudzający. Zgodnie z planem do wyposażenia sanitarnego został wprowadzony Pervitin. Jego działanie badano na szybko postępujących żołnierzach Wehrmachtu, potrafili oni przez kilka dni z rzędu obywać się bez snu, być pobudzonym i w euforycznym nastroju. Użycie Pervitinu sprawdziło się, więc w 1940 roku dla wojsk lądowych i Luftwaffe zamówiono 35 milionów tej „cudownej tabletki”. Piloci Luftwaffe nazywali je „pigułkami Göringa” lub „Stuka – Tabletten” od „Stukasów” bojowych samolotów bombowych (były także na wyposażeniu apteczek w czasie bombardowania Wielkiej Brytanii), czołgiści „Panzerschokolade” (Rommel i inni dowódcy dywizji pancernych też z nich korzystali).

Bycie „na haju” podnosiło nadzwyczajnie wytrzymałość i pewność siebie, łagodziło ból, zwiększało wydajność żołnierzy, zagłuszało poczucie winy. Brak tabletek powodował pogorszenie samopoczucia i załamanie psychiczne, więc brano ich coraz więcej. Przedawkowanie prowadziło do uzależnień, powodowało agresję, co akurat na froncie było pożądaną konsekwencją. Jednak odurzeniem, będącym rezultatem zażywania narkotyków przez armię niemiecką, nie można tłumaczyć zbrodni nazistowskich. Ideologia narodowego socjalizmu, faszyzm hitlerowski, totalitaryzm państwa niemieckiego ustalił się na długo przed wojną. Wskazywanie, iż wspomaganie farmakologiczne stosowały też Wielka Brytania, Stany Zjednoczone i Japonia nie rozgrzesza Niemców. Romans wojny i narkotyków zapoczątkowała Trzecia Rzesza, prowadząc ludobójczą wojnę totalną wymusiły na aliantach dopuszczenie i takiego wsparcia w swoich szeregach.

W sytuacji, kiedy mocarstwa zachodnie opanowane bezwładem paraliżował strach przed zakompleksionym krzykaczem, a zajadła goebbelsowska propaganda prowadziła wielomiesięczną „wojnę psychologiczną” wobec narodu polskiego, tylko Polska się nie ugięła, na wszelkie żądania odpowiedziała Hitlerowi stanowczo: Nie! Osamotniony naród polski stawiał pięciotygodniowy, zdecydowany opór potężnemu uderzeniu niemieckiemu na lądzie, morzu i w powietrzu. Kiedy Polacy przez długie tygodnie walcząc z bronią w ręku wstrzymywali niemiecką machinę wojenną i w ciężkiej walce wiązali na przeszło miesiąc wszystkie ofensywne siły agresora na zachodzie trwała drôle de guerre (dziwna wojna), przez Niemców zwana Sitzkrieg (wojna na siedząco). Za linią Maginota bezczynnie stały dywizje francuskie, żołnierze opalali się korzystając ze słonecznej pogody, nie użyto żadnego czołgu, działa, samoloty myśliwskie i bombowe nie zrzuciły ani jednej bomby na teren Niemiec.

Choć armia francuska dysponowała pełnym wyposażeniem, ich wyszkolenie pozostawiało wiele do życzenia, a żołnierze nie tworzyli zwartych oddziałów. 1 września armia była zmobilizowana w 90%, co stanowiło 2,1 miliona żołnierzy, a posiadając 4800 czołgów bez przeszkód mogła podjąć walkę na froncie zachodnim. 4 września Wielka Brytania wysłała na kontynent korpus ekspedycyjny w sile 4 dywizji piechoty z bronią pancerną i silną artylerią, liczący 161 423 ludzi.

Gdy „dzielne orły Hitlera” – Luftwaffe obracały w perzynę miasta i wsie polskie, a „rycerze żelaznego krzyża” polowali na bezbronną ludność cywilną, drugi sojusznik – Anglicy – zrzucali „umoralniające ulotki” na miasta niemieckie, choć obiecywali danie Polsce osłony złożonej z tysiąca samolotów. Anglicy stali na stanowisku, że ich zmniejszenie nacisku na postępującą armię niemiecką i tak nie wpłynie na los Polski, będzie nim ostateczny wynik wojny.

Sprzymierzeni z widoczną ulgą obserwowali szybkie postępy inwazji niemieckiej, które tym samym zwalniały ich z
czynnej pomocy. Przede wszystkim – nie wdawać się w tą „awanturę”, unikać nawet najmniejszego ryzyka. Wkroczenie wojsk radzieckich na ziemie polskie ostatecznie zwalniało aliantów z obowiązku pomocy. Działania na froncie wschodnim gwarantowało spokojne organizowanie sił na zachodzie.

Wysiłek zbrojny Polski w drugiej wojnie światowej od samego jej początku, od 1 września 1939 roku był ogromny. Opinia Zachodu, nasi sojusznicy obwiniali Polskę o słabość militarną, czym najlepiej można było zamaskować bezczynność podczas drôle de guerre, a która stała się dla Hitlera najlepszą pomocą w walce z Polską. Niemcy pomimo posiadania nowocześniejszej i liczniejszej armii, by zatuszować nieudolność swojego blitzkriegu w Polsce, rozpowszechniali i rozpowszechniają kłamstwa o Wrześniu 1939 roku w Polsce. Dzięki odwadze Polaków Wrzesień 1939 był pierwszą walką zbrojną ze zbrodniczą ideologią!

Samotny bój na śmierć i życie, zdradzonego przez sojuszników, narodu polskiego z przeważającym pod względem liczebności i wyposażenia napastnikiem nie mógł zakończyć się wygraną. Złożyły się na to warunki społeczno-ekonomiczne państwa polskiego i europejskie układy polityczno-militarne. Kiedy Europa płaszczyła się przed hitlerowskimi roszczeniami tylko Polska kategorycznie sprzeciwiła się brutalnej napaści i podjęła walkę pomimo wszelkich braków w uzbrojeniu. Skończyły się „pokojowe” podboje Hitlera. Opór Polski trwał dłużej niż gdziekolwiek później na zachodzie Europy. Kiedy niszczące działania Luftwaffe objęły cały kraj żołnierze polscy w ustawicznych i krwawych walkach wykruszały siły wroga, paraliżując tempo z jakim się posuwał na terenie Polski. Od pierwszego do ostatniego dnia wojny wysokie morale w wojsku, i od wieków wielkie umiłowanie wolności, cechowało żołnierzy polskich, którzy nie ulegli klęsce i walczyli w nieustępliwym oporze, także po tym, kiedy zmuszeni byli złożyć broń. Wola walki, nieustępliwość i żarliwość Polaków nie była zrozumiała przez naszych sojuszników.

Od chwili, kiedy żołnierze polscy stawili zbrojny opór hitlerowskiej nawałnicy już żaden naród w Europie nie uległ presji nacisków dyplomatycznych. Do walki stanęły Norwegia, Belgia, Holandia, Jugosławia i Grecja. Zmienił się też stosunek Francji i Wielkiej Brytanii.

Poziom wiedzy historycznej warunkuje rozwój świadomości społecznej. Brak jakiejkolwiek odpowiedzialności za pisane czy wypowiadane słowa, powoduje, iż zabierający w ten sposób głos publicznie urastają do rangi „autorytetów”, ale przede wszystkim nie ponosząc konsekwencji za podłe i zakłamane słowa powodują, iż stąd tyle nieuczciwości w „przekazach historycznych”. Oddanie „wolności słowa” w ręce kłamców i manipulantów wyrządza niszczycielskimi słowami niepowetowane szkody. Słowo ma właściwie kształtować ludzi, a nie ich deprawować. Ten niecny proceder trafia w Polsce na podatny grunt i roznosi się niczym szarańcza.

Podobnie rzecz się ma z książkami, których jedynym celem jest wypaczanie historii Polski, a które nadają się, co najwyżej, do podpierania nogi chwiejącego się stolika oraz z artykułami, które rzetelny wydawca dawno by usunął, lecz pazerność finansowa powoduje, iż niestety nadal funkcjonują w przestrzeni publicznej. Na początek trzeba tu wymienić szowinistyczny wytwór dla nieuków, dzięki którym autor stał się wyrocznią w sprawie walk w Polsce we wrześniu 1939 roku, a już dawno powinien być skazany na publiczny ostracyzm. Do bubla (choć bardziej adekwatne w tym kontekście jest niemieckie określenie – szajs), nie wartego funta kłaków trzeba się odnieść, choć z dużym niesmakiem.

Piąta kolumna

Obłudni manipulanci wprowadzają do obiegu publikacje tendencyjnie fałszujące obraz polskiej przeszłości, poddają w wątpliwość lub wręcz zaprzeczają heroizmowi Polaków w walce z hitleryzmem. Jawnym przekładem takiego procederu jest książka Mariusa Emmerlinga „Luftwaffe nad Polską 1939” (Armagedon, Gdynia 2002). Butny, samozwańczy „badacz”, nieuczciwy, prymitywny arogant celowo dezinformuje „Polaczków” obrzydliwie preparując informacje dla naiwnych. Inteligentny czytelnik, sięgając tylko do wstępu przekonuje się, iż trafiły do niego treści unurzane w nienawiści do wszystkiego co polskie, dodatkowo zawierające ewidentne kłamstwa dotyczące wydarzeń wojennych na ziemiach polskich we wrześniu 1939 roku. Gdyby nie to, że na tą miernotę od dwudziestu lat powołują się chcący uchodzić za „świetnie zorientowanych specjalistów” z dziedziny wojskowości, w tym lotnictwa polskiego, dyletanci, o Emmerlingu nie należałoby w ogóle wspominać. Urodzony w Katowicach, w wieku piętnastu lat w 1982 roku opuścił Polskę i wyjechał do Niemiec. Nieznany jest powód zmiany kraju, przypuszczalnie powodowały to „szczere niemieckie” korzenie. Kiepska, by nie rzec żadna, orientacja w temacie historii Polski i polskiego lotnictwa drugiej wojny światowej wyraźnie ukazuje, że nastolatek nie uważał na lekcjach historii w polskiej szkole, o ile w ogóle do niej chodził. Widoczna niechęć do nauki unaocznia ewidentne braki także warsztatu naukowego, gdyż, nie posiadając żadnego wykształcenia historycznego, wojskowego i lotniczego, lansuje się jako ekspert niemieckich walk nad Polską w 1939 roku. Prawdopodobnie podjęcie nauki fizjoterapii pobudziło korę mózgową do uporczywych zaburzeń urojeniowych, wywołujących wiarę, iż jest jedynym uczonym w piśmie, dodatkowo przypisującym sobie i swoim „badaniom” niepodważalną wiarygodność

Funkcjonujący w środowisku z premedytacją fałszującym historię Polski, pozbawiony jakichkolwiek norm etycznych, bezwartościowy „badacz” tendencyjnie drwi z polskiego lotnictwa, oczywiście gloryfikując „orły Hitlera”. Kpi z polskich historyków, także wojskowych, relacji polskich pilotów (spisywanych, jak to określa, „na gębę”), fałszuje wydarzenia wojenne, rzecz jasna na korzyść „szlachetnych” pilotów Luftwaffe i żołnierzy Wehrmachtu. Dziwnym trafem książka jest napisana po polsku, choć sam Emmerling przyznawał, iż ma już trudności z tym językiem, a przy różnych wypowiedziach zastępuje go żona (?!). Jak korzystał z archiwów niemieckich skoro nawet relacje są tłumaczone jeszcze przez inną osobę? Zna natomiast język dosadny, określany mianem wulgarnego, którym posługiwał się z czytelnikami próbującymi prowadzić z nim merytoryczny dialog. Ponieważ szkoda rozwodzić się nad rozmyślnie ukartowaną treścią, wystarczy ograniczyć się do wstępu w części pierwszej, który świetnie ilustruje poziom miernoty unurzanej w nienawiści do Polaków.

Zabiegiem mającym uwiarygodnić rzetelność publikacji jest oddanie do napisania przedmowy Tomaszowi Janowi Kopańskiemu, podpułkownikowi rezerwy Wojska Polskiego, historykowi wojskowości z tytułem doktora, pracownikowi Wojskowego Biura Badań Historycznych Wojskowego Centrum Edukacji Obywatelskiej.

Dowiedzieć się z niej można, iż

„jest to pierwsza pozycja w światowej literaturze omawiająca działania niemieckiego lotnictwa myśliwskiego w wojnie przeciwko Polsce w 1939 roku. Początkowo polscy piloci nie znali sylwetek samolotów wroga i nie potrafili właściwie ocenić stopnia uszkodzenia maszyny przeciwnika, uważając dymiący i zniżający się samolot za zestrzelony. Nasi lotnicy walczyli z "jakimiś" Messerschmittami czy Heinklami, a nie Bf 109 z I./JG 21 czy też Bf 110 z I./ZG 76. Brak dokładniejszych danych o przeciwniku powodował, iż rzeczywistych strat Niemców nie można było zweryfikować. Nienaturalnie więc rosły "konta zwycięstw" naszych najlepszych myśliwców. Emmerling słusznie zauważa, że polskie myśliwce miały uzbrojenie strzeleckie odpowiednie do walk powietrznych w czasie I wojny światowej. Opracowanie Emmerlinga jest dla nas bardzo cennym nabytkiem [!]*. Przy opisie wielu epizodów bitewnych przedstawia niezbite dowody na taki, a nie inny przebieg powietrznych starć i musimy [!] przyjąć, że tak właśnie było w rzeczywistości. Nie musimy więc szukać szczątkowych danych o wrześniowych walkach w wydanych za granicą monografiach niemieckich jednostek lotniczych. Otrzymujemy zebrane wszystkie najważniejsze dane w jednym voluminie i dlatego powinien [!] on stanąć na półkach bibliotek osób interesujących się zarówno historią niemieckiego jak i polskiego lotnictwa”.

*Treści wyróżnione pogrubioną czcionką w cytatach pochodzą od autorki.

Pierwsza „pozycja w światowej literaturze”? Czy Tomasz Kopański nigdy nie zetknął się we własnym kraju z bogatą literaturą dotyczącą lotnictwa polskiego w drugiej wojnie światowej, dokumentami, nie czytał relacji pilotów, nie miał możliwości rozmów z żyjącymi świadkami tamtych wydarzeń, że światu zachwala wyjątkowy chłam? Czy miał styczność z jakimikolwiek samolotami wojskowymi, nie tylko na obrazku, leciał chociaż samolotem pasażerskim? Co zaćmiło wydawałoby się przytomnego człowieka, że naraża na szwank nie tylko swoje nazwisko, ale i swój dorobek. Recenzowanie amatorszczyzny Emmerlinga podważa wiarygodność Tomasza Kopańskiego jako poważnego historyka. Zły to ptak, co własne gniazdo kala. Walka powietrzna, w której stawką jest własne życie, to dla pana Kopańskiego dziecinna zabawa, on będąc w takiej sytuacji bez problemu rozpoznałby nie tylko czy to Bf 109, czy Bf 110, ale dodatkowo, który to był Jagdgeschwader, a nawet Zerstőrergruppe. Natomiast piloci niemieccy świetnie orientowali się nie tylko w polskich dywizjonach i typach samolotów, ale i nazwiskach Polaków? „Nienaturalnie rosły” konta polskich pilotów? A jakżeż naturalnie rosły konta dzielnych pilotów Luftwaffe, którzy jako zestrzelone podawali zniszczone na lotniskach polskie samoloty!

Jest taka broszurka „skutecznego” niemieckiego pilota (nazwisko litościwie pominę), który chełpił się zestrzeleniem polskiego bombowca PZL.37 Łosia, na dowód (mając Polaków ciągle za idiotów) zamieścił jego dużą fotografię. To jeden z wielu przykładów niemieckich manipulacji, nie tylko wrześniem 1939 roku. Niemiec rzeczywiście dokonał zestrzelenia – tylko nie Łosia – a szkolnego samolotu RWD-8. Zamieszczone zdjęcie przedstawia samolot Łoś, postrzelany na lotnisku (i nie przez niego), a nie w czasie walki powietrznej.

Dlaczego, zamiast przyznawać słuszność niedouczonemu terapeucie w kwestii uzbrojenia polskich samolotów, historyk wojskowości nie pokwapił się o uświadomienie, że kiedy Niemcy łamali postanowienia traktatu wersalskiego z 1919 roku dotyczące kwestii militarnych, to w Polsce budowano dopiero co odzyskaną państwowość i nie planowano poszerzania przestrzeni życiowej w żadnym kierunku? Podpisanie polsko-niemieckiej deklaracji o niestosowaniu przemocy w 1934 roku z, jak mniemano, cywilizowanymi Niemcami wyglądało na normalizację stosunków z tym krajem. Ta zasłona dymna dała czas niedozbrojonym wówczas Niemcom na unowocześnienie armii i przygotowanie się do wojny.

Skoro Kopański już się podjął tej żenującej przedmowy, dlaczego nie potrafił, a może świadomie nie chciał storpedować wyłącznej „słuszności” niemieckiego amatora, co do wiarygodności przebiegu działań wojennych? Jedynie słuszne i niepodważalne są dokumenty niemieckie i relacje niemieckich pilotów? Absurdalność, że nie trzeba szukać „szczątkowych danych o walkach wrześniowych” w niemieckich monografiach, bo oto dostajemy je gotowe z najbardziej „wiarygodnego źródła”, czyli tendencyjnego niemieckiego tekstu, poddaje w wątpliwość logikę oceniania przez Tomasza Kopańskiego.

Podważanie relacji polskich pilotów i kwestionowanie opinii polskich historyków, będących motywem przewodnim tego „cennego nabytku”, przyjęte bez sprzeciwu przez autora przedmowy ukazują jawnie brak rzetelności i niedostateczny warsztat historyka. Bierne odniesienie się do wydarzeń, bo tak „musimy je przyjąć”, oparte na przeświadczeniu o nieomylności krętacza, bo przecież „badał” niemieckie archiwa (wiele dokumentów sami Niemcy spalili pod koniec wojny w 1945 roku) nie wytrzymują próby czasu. Jednak stronniczy, celowo wypaczający polską historię autor-manipulant znalazł niefrasobliwych adherentów, którzy propagują w Polsce te nikczemne rozstrzygnięcia. Brak własnej analizy niemieckich dokumentów oraz kwerendy archiwów i bibliotek, za to bezmyślne przyjmowanie wciskanych wypowiedzi przez uprzedzonego, nieuczciwego profana, dobitnie świadczy, jakie miejsce wyznaczają polskim historykom niemieccy „opiniotwórczy” amatorzy.

Nieuzasadniony zachwyt i bezkrytyczne przyjęcie, przez polskich niezbyt lotnych historyków, jedynie słusznych niemieckich opracowań to jak bomba z opóźnionym zapłonem. Nie mając odniesienia do innych źródeł, pozbawieni umiejętności krytycznej analizy, a przede wszystkim nie mogący oprzeć się na bezpośrednim kontakcie z uczestnikami wojennych wydarzeń, koniecznie chcący udowodnić swoje obeznanie z tematem, następni piszący będą powoływać się na to fałszywe świadectwo. Niestety tak się już dzieje, o czym dalej. Poważnie zainteresowani, a przede wszystkim znawcy historii polskiego i niemieckiego lotnictwa nie opierają swojej wiedzy na tandetnej pisaninie.

Równie zwalającą z nóg orientacją w przedmiotowym temacie wykazał się wydawca-anonim, niestety nieznany z imienia, nazwiska i wykształcenia. Arogancja jego wypowiedzi ukazuje nie tylko niedouczenie, ale dobitne lekceważenie kraju najechanego przez hitlerowskiego agresora. Kalumnie wypisywane pod przykrywką „od wydawcy” wskazują na jednostkę tchórzliwą, nie dziwi więc brak podpisu. Oto fragmenty serwowanych szyderstw:

„Polska nie stanowiła dla Niemców większego wyzwania w 1939 roku. Niemcy uważali Polskę za państwo sezonowe, niezdolne do samodzielnej egzystencji z powodu obiektywnych przesłanek, ale i z braku jego organizacji oraz nieumiejętności zarządzania. Niemcy oczywiście patrzyli na Polaków z góry, a wiele z ich opinii było wręcz ordynarnych. Nie zmienia to wszakże faktu, że w dużej części racja była po ich stronie [!]. Stan ogólny kraju cały czas pozostał na tyle kiepski, że nie mógł on przetrwać w konfrontacji z Niemcami. Niemcy generalnie uważali, iż przeciwnik nie był trudny i miał szybko ulec niemieckiej machinie wojennej. Niemcy twierdzili, że wojna z
Polską będzie spacerkiem.


Nieudolna armia stworzona przez groteskowe władze zacofanego państwa, została dosłownie zmiażdżona, takoż przez Wehrmacht, jak i swoją nieudolność. Wojna została rozstrzygnięta mniej więcej w ciągu pięciu pierwszych dni, a w trakcie kolejnych pięciu przystępowano do jej kończenia. Lokalne starcia trwały aż do października dzięki "uprzejmości" Niemców, komplikacjom związanym z wkroczeniem Armii Czerwonej do Polski, a także – złośliwie rzecz ujmując – brakowi łączności w polskiej armii. Mniej czy bardziej wydumana przez polskich polityków i historyków waleczność, patriotyzm czy bohaterstwo żołnierzy en masse, nie miały z tym właściwie nic wspólnego.

Wojna wrześniowa w 1939 roku okazała się totalną klęską Polski; klęską jaką można chyba przyrównać tylko do kompromitujących rozbiorów z XVIII wieku. Jeszcze na wiosnę 1939 roku kraj uchodzący w oczach swych elit za mocarstwo samodzielnie dyktujące warunki międzynarodowej polityki, runął niemal w okamgnieniu. Takiej przegranej nie da się niczym usprawiedliwić. Winę za nią ponoszą sami Polacy, a nie "bestialscy hitlerowcy" czy "zdradzieccy bolszewicy"”.


Komu i czemu mają służyć te prześmiewcze opisy? Polacy nie muszą niczego usprawiedliwiać, niemiecka kampania w Polsce trwała pięć tygodni! Skompromitowali się Niemcy, nie pierwszy zresztą raz, buta i od wieków niemiecka, krzyżacka, a także pruska polityka podbojów była poskramiana przez nie dający się zniewolić naród polski. Mimo gigantycznych przeciwności Polacy nigdy nie przestali dążyć do wolności i nie poddali się też zakrojonej na szeroką skalę bismarckowskiej germanizacji. W 1869 roku Bismarck grzmiał w pruskim Landtagu: „Panowanie polskie było haniebnie złe i dlatego nigdy nie może więcej odżyć”. Z jaką zajadłością Niemcy próbowali usunąć z historii swoje haniebne klęski spowodowane zwycięstwami Polaków najlepiej świadczy poszukiwanie przez hitlerowców w czasie całej wojny dzieła Jana Matejki „Bitwa pod Grunwaldem”, tylko po to, by zniszczyć obraz – swoją militarną kompromitację w XV wieku. Dla Hitlera, chcącego definitywnie rozprawić się z Polską, atak miał mieć charakter wyprawy karnej. Jednak „spacerek” się nie udał, zmienił się w wojnę, w której armia niemiecka zmuszona została do największych wysiłków. Niemcy rzucili na Polskę 80% wszystkich swoich sił.

Żadna idea nie zespala tak powszechnie całego społeczeństwa jak idea walki z najazdem. Pomimo przeważających sił agresora Polacy niezłomnie stanęli do walki, bez względu na przekonania polityczne i stosunek do rządu sanacyjnego, nie przymuszani terrorem ani napędzani pervitinem. W Anglii podsumowano szybkość posuwania się armii niemieckiej w poszczególnych krajach. We Francji było to 14 mil na dobę, ale tylko w strefie ufortyfikowanej. Po jej przekroczeniu czołgi niemieckie posuwały się do Paryża z prędkością 30 mil, podobnie jak na pustyniach Libii i Cyranejki. W Grecji, kraju górzystym i bez dróg było to 18 mil. Ofensywa niemiecka w Polsce, w terenie gładkim jak stół, pokonywała do 12 mil dziennie – i to tylko do linii Warszawy, gdyż później tempo jej wydatnie zmalało, a straty wzrosły. Założenie blitzkriegu nie powiodło się na ziemiach polskich, bo zrobiliśmy wszystko, żeby Niemcy połamali sobie zęby o nasza armię.

Samotna walka polskich sił zbrojnych, pierwszy opór przeciw hitlerowskiej agresji pomimo fatalnego dla Polski stosunku sił, skutecznie wiążąca nieprzyjaciela, nie doczekała się otwarcia drugiego frontu. Hitlera i sztab niemiecki przerażała wojna na dwa fronty. Zdecydowana ofensywa aliantów, dysponujących dostateczną przewagą sił, na froncie zachodnim we wrześniu 1939 roku miała wszelkie przesłanki zwycięstwa. Uderzenie na Zachodzie było okazją odniesienia łatwego zwycięstwa nad Niemcami. Niemcy, wbrew krzykliwej propagandzie, nie byli przygotowani do takiej sytuacji. Przekroczenie Renu, dla przeważających sił alianckich, dawało realne szanse spokojnego dotarcia do Berlina w ciągu dwóch tygodni. 15 września, kiedy powinna wyruszać ofensywa aliancka na Ren, gen. Reinhardt (dowódca niemieckiej 4. dywizji pancernej) zameldował, iż kiedy przekraczał granicę polską dysponował 324 czołgami, teraz ma ich 113. Dwie trzecie rozbitych jego czołgów znaczył szlak walki od Mokrej przez Piotrków do Warszawy. Nad Bzurą dywizja straciła kolejne 50 czołgów, jej siła ofensywna spadła do 20%.

Zaangażowanie w walce z armią polską, podczas której większość sprzętu technicznego i amunicji została zużyta, spowodowały, iż Niemcy zapasy amunicji mieli jedynie na 10-15 dni, a bomb lotniczych na dwa tygodnie walki. Paryska prasa donosiła, aby Polska nadal się broniła, gdyż jej sprawa jest wygrana, przecież „u boku Polski stoją dwa najpotężniejsze imperia świata – Anglia i Francja – liczące przeszło 500 milionów ludzi”[!]. Bezczynność na Zachodzie, bitwa, której nigdy nie stoczono kosztowała Europę stratę 50 milionów ludzi.

Szyderczy wydawca o karłowatej wiedzy, podkreślając, iż „wojna 1939 roku” to swoisty „konflikt Polaków z Niemcami”, ironizuje dalej:

„Opisując wojnę w 1939 roku, niemal zawsze przedstawia się ją jako starcie dobra ze złem; nie jako konflikt dwóch państw, dwóch narodów, czyli po prostu ludzi, lecz jako szczególny konflikt Polaków z Niemcami”.

Przytacza wypowiedź generała broni, doktora [Jerzego] Gotowały (historyka z wykształcenia), tendencyjnie nie podając, że także pilota wojskowego, który stwierdził: „Polski żołnierz, polski pilot okazał się świetnie przygotowanym, bił się znakomicie. Jak podsumowano po wojnie, niemieckie straty w ludziach poniesione we wrześniu w Polsce równe były łącznym stratom poniesionym na polach bitewnych Norwegii, Belgii, Holandii, Francji, Jugosławii, Grecji, na Krecie, razem z pierwszą afrykańską ofensywą Rommla Luftwaffe straciła 285 maszyn i dodatkowo 279 z powodu znacznych uszkodzeń. Lotnicy zrobili więc znacznie więcej niż ktokolwiek przytomny miałby prawo od nich wymagać (...). Któż zresztą wie o tym dzisiaj?”. Anonim ripostuje: „Na szczęście nikt – odpowiadamy doktorowi historii, nie potrafiącemu sobie poradzić z kalkulatorem”. Dalej, biegły w posługiwaniu się kalkulatorem, szyderca pisze, iż gen. Gotowała (ciągle nieznanego imienia) twierdzi także: „Doskonale spisywała się (...) świetnie dowodzona Brygada Pościgowa (...). Świetne przygotowanie pilotów i ich brawura w powietrzu przynosiły doskonałe rezultaty (...)”. Nieznany z imienia i nazwiska, niewiadomego pochodzenia i wykształcenia osobnik podważa wypowiedź polskiego generała: „ żadne z tych twierdzeń nie ma nic wspólnego z faktami”. Jedynymi rzetelnymi i nie podlegającymi dyskusji są tylko i wyłącznie „fakty niemieckie” spisane nawet na świstku papieru, każde niemieckie kłamstwo, ale opatrzone datą, jakąś pieczątką i podpisem stają się „dokumentem”, oczywiście jak najbardziej wiarygodnym.

Przytaczając kolejną wypowiedź nie potrafi podać, kim jest osoba, której słowa przytacza: „J. [Jerzy] Cynk stwierdza m.in.: W tych nader niesprzyjających warunkach lotnictwo myśliwskie atakowało Luftwaffe przy każdej sposobności z niespotykaną zaciętością i uporem, zadając jej niewspółmiernie wysokie straty, których przy realistycznej ocenie układu sił nie można się było spodziewać, i kontynuowało walkę przez 17 dni, do chwili, kiedy wkroczenie Armii Czerwonej uniemożliwiło mu dalsze operowanie z ojczystej ziemi”. Jednak wie jak skomentować powyższą wypowiedź: „Szkopuł w tym, że lotnictwo myśliwskie nie zadało Luftwaffe niewspółmiernie wysokich strat, a jego niemoc nie była spowodowana wkroczeniem Sowietów. Wiele czynników, które złożyły się na drobne przegrane i wielkie klęski Września 1939 roku, były efektem tylko polskich decyzji, których Autor, jak się wydaje, nie chce dostrzec”.

Ponieważ podłość pobrzmiewa w każdej wypowiedzi obrzydliwie pisze dalej: „W szeregu piewców moralnego zwycięstwa znalazł również swe miejsce niedawny szef MON, R. [Romuald] Szeremietiew [Tradycyjnie nieznanego imienia – K.O.] także dr historii. Otwierając konferencję w Dęblinie, minister był uprzejmy zaznaczyć: "A wspominając 1939 rok mogę powiedzieć uczestnikom tamtych walk. Panowie, gratuluję Wam zwycięstwa"”. Co za konferencja i dlaczego w Dęblinie czytelnik się nie dowie, ale od silącego się na dowcip prostaka przeczyta komentarz: „Ciekawe nad czym, bo przecież nie nad Luftwaffe. Może „Panowie” odnieśli błyskotliwy rezultat podczas jednej z partii brydża?”.

Wyraźne braki w edukacji dają o sobie znać nieustannie, do „panów”, do tego „świata” pretendowali Niemcy. W Polsce wytyczyli drogę, po której będą kroczyć: „My, Niemcy, przyszliśmy jako panowie, a Polacy mają być odtąd naszymi sługami”. Natomiast, co do brydża, chcący widocznie popisać się znajomością nazwy gry, która miała zdyskredytować pilotów, sam ośmieszył się po raz kolejny. Nie ma pojęcia, że brydż jest logiczną grą karcianą dla inteligentnych, dla których aktywność umysłowa jest przyjemnością, to swoisty towarzyski sport umysłowy. Brydż pobudza wyobraźnię, trenuje analityczne myślenie i umiejętność planowania. Rozwija zdolność rozwiązywania problemów i wyciągania wniosków z zachowań innych ludzi, uczy współpracy oraz zdrowej rywalizacji, a więc cech w sam raz dla świetnego pilota.

Podły prześmiewca, świetnie radzący sobie jak widać z kalkulatorem i grą w trzy karty, jednak kiepsko kalkulujący, że wykształcone społeczeństwo polskie weźmie do ręki takie plugastwo. Po takiej kompromitacji łgarz, dla którego kłamstwo stało się normą, nie może liczyć na jakikolwiek dialog z ludźmi nauki. W przeszłości z oszczerstwami i inwektywami rozprawiał się honorowy pojedynek. Zasady honorowe dżentelmenów regulował opublikowany sto lat temu, Polski Kodeks Honorowy Władysława Boziewicza. Zasady honorowego postępowania dotyczyły, prócz szlachty, „osób płci męskiej, które z powodu wykształcenia, inteligencji osobistej, stanowiska społecznego lub urodzenia wznoszą się ponad zwyczajny poziom uczciwego człowieka”. Tu jednak omawiany przypadek nie zachodzi. George Ponimirski w takiej sytuacji stał na stanowisku, że „chamy honoru nie mają”.

Popisu prymitywizmu i ciemnoty ciąg dalszy. Czytelnik otrzymuje chaotyczny opis, mający zniesławić znakomitego polskiego pilota znanego z osiągnięć wojennych na całym świecie, a którego niemieccy piloci unikali jak ognia! Zmyśla więc dalej: „Tam gdzie nie starcza już pochwał ze strony specjalistów, tam piloci sami potrafią poprawić sobie samopoczucie. Gen. Stanisław Skalski twierdzi na przykład, że: ... lądowałem (...)** z zamiarem udzielenia pomocy dwuosobowej załodze. Był to z mojej strony odruch ludzkiej i żołnierskiej powinności. Pamiętam bowiem z okresu lotniczej edukacji w dęblińskiej szkole, że do pokonanego i bezbronnego nieprzyjaciela nie powinno się strzelać. Zasada ta (...)** nie była – niestety przestrzegana – przez naszych przeciwników”. Anonim dodaje jeszcze: „ A jakieś 60 lat temu złożył meldunek, w którym własnoręcznie pisał: "Npl. z obskoku został zestrzelony i spalił się.Obserwator wyskoczył. Po stwierdzeniu wybuchu odleciałem i strzelałem do skoczka. Obserwator wylądował poraniony. Napędziłem go naszych linii (...)**"”. Po czym następuje komentarz anonima-ignoranta: „Nic dodać, nic ująć”.
 **skróty są dokonane przez wydawcę

Wymieszane dwie sytuacje, wypowiedzi specjalnie porozrywane potwierdzają kiepską wiedzę i nieumiejętność interpretowania „źródła”, ale za to jawną chęć zdyskredytowania Polaka. Jak, po zestrzeleniu niemieckiego samolotu, zachował się Stanisław Skalski 1 września 1939 roku przedstawiałam wielokrotnie. Humanitarne zachowanie wobec rannych pilotów niemieckich nie było zwyczajne, stąd ich wielkie zdziwienie, że nie tylko Skalski ich opatrzył, ale i uratował przed samosądem miejscowej ludności. Za uratowanie życia powtórnie osobiście dziękowali polskiemu pilotowi jeszcze wiele lat po wojnie.

Drugi nikczemnie fałszywy opis walki porucznika Stanisława Skalskiego, co to „nic dodać, nic ująć” dotyczył zestrzelenia Henschla. Po doświadczeniach wzięcia 1 września niemieckich pilotów do niewoli, tym razem Skalski postanowił nie lądować, tylko zrobić to z powietrza. Tak to opisał:

„Rzucam maszynę na skrzydło i lekko nurkując na wprost biegnącego Niemca, oddaję przed niego krótką serię. Pada na ziemię. Wykręcam nad uciekającym i widzę, że biegnie w dalszym ciągu. "Takiś ty" – myślę. Powtarzam manewr, celując tym razem dużo bliżej z zachowaniem jednak nadal pełnego bezpieczeństwa Niemca. Dopiero po trzecim nalocie uciekający klęka na grudzie i poczyna wymachiwać białą chustką. Kiwam głęboko skrzydłami na znak, że przyjmuję jego rezygnację. Krążę nad nim aż do chwili, gdy czterech naszych piechurów dopada jeńca. Eskortuję wszystkich aż do linii okopów. Po kilku figurach akrobacyjnych nad rozentuzjazmowanymi żołnierzami, żegnany rzucaniem w górę czapek i hełmów, odlatuję biorąc kurs na północ”.

Stanisław Skalski był świetnym, nie chybiającym strzelcem, więc gdyby, jak utrzymuje nikomu nieznany bliżej (cokolwiek to znaczy) wydawca, niemiecki pilot był poraniony, to raczej by się czołgał niż mógłby „być napędzany” do polskich linii. Wśród przez cały czas sączącej się pogardy do wszystkiego co polskie jakimż blamażem byłoby podanie faktu, iż nieustraszony pilot Luftwaffe klęczy, błaga o litość, poddaje się polskiemu lotnikowi! Warto w tym miejscu zaznaczyć, jakąż to sromotną klęskę poniosło zadufane lotnictwo niemieckie pod fatalnym dowództwem jeszcze bardziej pyszałkowatego Göringa w Bitwie o Wielką Brytanię. No cóż, nie posiadał Spitfire’ów, a za ich sterami charakternych Polaków, z wielkim doświadczeniem bojowym po wrześniu 1939 roku, które przydało się brytyjskim partnerom. Wstyd też się przyznać, jak to Luftwaffe unikało walki w Afryce, w 1943 roku, kiedy walczył tam Polski Zespół Walczący (Polish Fighting Team – PFT) dowodzony przez kapitana Stanisława Skalskiego.

Rozwinięcie „głębokich przemyśleń” wydawcy daje kolejny zapis: „Podobne opinie można by cytować niemal bez końca, gdyż wojna powietrzna widziana oczyma sprawiedliwych nie przewiduje możliwości przyznania się do słabości i klęski. Podczas artykułowania patriotycznych uczuć wyższości nad "szkopami" nie ma miejsca na wojenne realia. Co gorsza, nie ma także miejsca na elementarną obiektywność, a czasem nawet na logikę.

Pozostaje za to dużo miejsca na zwykłe kłamstwa. Jest to pierwsza na świecie książka ukazująca udział Niemców w walkach powietrznych nad Polską. W ciągu ostatnich 57 lat – a więc od czasu zakończenia wojny – nic podobnego nie zostało opublikowane. Poznajemy nie tylko obiektywny przebieg walk myśliwskich nad Polską, ale i ich rzeczywistą skalę. Wszystko uzupełnione licznymi relacjami i spostrzeżeniami samych uczestników walk [Niemców – K.O.]. Dla wielu stanie się jasne, że polskie Lotnictwo Wojskowe poniosło sromotną klęskę pod każdym względem. Nie tylko z powodu złej generalicji i braku zrozumienia roli lotnictwa, błędnej taktyki, pogardy dla nowoczesnej techniki oraz elementarnych zasad organizacji wojska, ale i z powodu słabości polskich pilotów i oficerów liniowych”.


Ponieważ, zarówno wydawca jak i autor, powołują się na „jedynie prawdziwe”, bo niemieckie relacje uczestników walk (a także ich rodzin!), trudno poważnie traktować wspomnienia zramolałych pilotów jako źródło i opierać na tym „wiarygodność” takich rewelacji. Nie mogąc wcześniej, po sześćdziesięciu latach od zakończenia wojny, chcą uchodzić w pamięci potomnych za „szlachetnych i wspaniałych”, w czym oczywiście wtórują im bliscy. Mentalność wielu Niemców i ich sympatyków wychowanych na kłamstwach, podsycanych dodatkowo nienawiścią, do wszystkich, z wyłączeniem własnej nacji, panoszy się nadal. „Szkopom”, nawet po tylu latach po wojnie trudno pogodzić się z faktem sromotnej klęski w drugiej wojnie światowej, więc produkują, jak „za starych dobrych czasów” propagandową szmirę. Dodatkowo nie przyznają się do popełnionych zbrodni wojennych.
Dla odświeżenia pamięci kilka przykładów związanych z „dzielną” Luftwaffe.

Od Guerniki do Warszawy

Pycha, buta i pogarda powszechnie panująca wśród „rasy panów” w dążeniu do panowania nad światem jest powszechnie znana. Niemcy nie wyciągnęli właściwych wniosków po I wojnie światowej. Wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego, zabraniającego posiadania przez nich lotnictwa wojskowego, odbudowali siły powietrzne. Luftwaffe jako nowoczesne narzędzie prowadzenia walki, miała przede wszystkim zastraszyć przeciwnika i złamać w nim wolę walki. Pilotom, „niemieckiej elicie rasy panów”, wpajano, iż mają być bezwzględni – w myśl doktryny nazistowskiej. Zresztą Niemcy mieli już doświadczenia w tym względzie. Swoją „rycerskością” wsławili się barbarzyńcy najpierw w Wielkiej Wojnie bombardując miasta w Belgii, Francji i Wielkiej Brytanii. Później swoistym poligonem doświadczalnym stała się arena wojny domowej w Hiszpanii. Wyczyny Legionu Condor nie miały nic wspólnego z żadną szlachetnością, by wspomnieć tylko zbombardowanie baskijskiej Guerniki 26 kwietnia 1937 roku. Jak dzielni są piloci osławionego Legionu przekonali się Polacy, kiedy Niemcy zniżając lot strzelali do bezbronnej ludności na zatłoczonych uchodźcami drogach.

Brutalnej masakry doświadczyli 1 września 1939 roku pogrążeni we śnie mieszkańcy Wielunia, pierwsze ofiary niewypowiedzianej wojny. Bestialskim nalotem dowodził Wolfram von Richthofen („wprawy” nabierał niszcząc Guernikę), dowodził nalotami dywanowymi na Warszawę, prowadząc brutalny atak na Stalingrad zrównał to miasto z ziemią. Ten najbardziej brutalny dowódca w niemieckim lotnictwie uchodzący za „najlepszego dowódcę wojsk lotniczych jakiego miały Niemcy w drugiej wojnie światowej”, był tak samo nie lubiany wśród kolegów i przełożonych jak jego kuzyn – Manfred („Czerwony Baron” z pierwszej wojny światowej). Dumni piloci Luftwaffe z pełną świadomością obracali w perzynę kolejne polskie wsie, miasta i miasteczka.

Barbarzyństwa doświadczała Warszawa, co zresztą Niemcy skrzętnie dokumentowali „z lotu ptaka”. Naloty kierowano na obiekty cywilne, celowo i z premedytacją, świadomie bombardowano Zamek Królewski. 17 września 1939 roku, gdy płonął bombardowany przez niemieckich pilotów Zamek Królewski, wskazówki zegara na Wieży Zegarowej zatrzymały się na godzinie jedenastej piętnaście. Podwójnie symbolicznie „zamarł czas”, tego dnia Armia Czerwona wkraczała na ziemie polskie, Stalin wywiązał się z porozumienia z Hitlerem o wspólnej agresji na Rzeczpospolitą. W ten sposób III Rzesza i ZSRR rozpoczęły drugą wojnę światową. Dokumentalista, Amerykanin Julien Bryan, na prośbę prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, filmował niemieckie metody prowadzenia wojny totalnej i bombardowanie stolicy przez Luftwaffe. Bryan będąc świadkiem „humanitaryzmu” niemieckiego apelował do prezydenta USA Franklina Delano Roosevelta o pomoc dla mieszkańców masakrowanej Warszawy. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych, jeszcze we wrześniu 1939 roku, opublikował materiały ukazujące barbarię żołnierzy niemieckich. O społeczeństwie polskim powiedział: „Gdyby Spartanie odżyli, to przed wami, Polacy, pochyliliby czoła”. Warszawa, podobnie jak Guernica jest symbolem okrucieństwa wojny, ruchu antywojennego i antyfaszystowskiego.

Lotnicy polscy w 1939 roku dobrze wypełnili swój żołnierski obowiązek, pomimo braku nowoczesnego sprzętu i przeważającej siły wroga. Ten swoisty chrzest bojowy wydał owoce w walkach Polaków na Zachodzie. Brawura i dzielność pilotów myśliwskich, ich zwycięskie walki zadziwiały także Niemców. Upór, wytrwałość i pogarda śmierci to także domena pilotów bombowych. Jeśli dodamy do tego zdolności i poświęcenie mechaników mamy pełny obraz polskich działań lotniczych.

Wbijanie się Niemców w dumę z pokonania Polaków latających na „przestarzałych samolotach, gorzej uzbrojonych” to rzeczywiście powód do chluby. Dlaczego nie przyznają się, że kiedy „ci pokonani” przesiedli się do Hurricane’ów, Spitfire’ów i Mustangów stali się dla nich wyjątkowo groźnymi przeciwnikami?

W wojnie obronnej postawa żołnierzy lotnictwa, zarówno personelu latającego, jak i technicznego była bez zarzutu. Polacy latali na słabszym sprzęcie, ale to nie my szykowaliśmy światu zagładę. Młodemu państwu polskiemu brakowało także funduszy na rozwój lotnictwa. P-11 konstrukcji Zygmunta Puławskiego w latach 1933-34 był jednym z najnowocześniejszych samolotów myśliwskich na świecie. Późniejsza (P-24) wersja eksportowa zasiliła lotnictwo rumuńskie, tureckie, bułgarskie. Grecy skutecznie latali na nich walcząc w latach 1940-41 z Włochami. Osiągnięcia polskich konstruktorów interesowały Niemców. Kłuły w oczy zwycięstwa Polaków w challenge’ach, kiedy pokonywali pilotów niemieckich. Prototyp PZL-50/II i pierwsze PZL-50A wpadły w ręce Niemców we wrześniu 1939 roku.

Przewaga techniczna i ilościowa lotnictwa hitlerowskiego nie załamała naszych załóg latających. Przeciwnie, piloci nie upadali na duchu, ale rwali się do lotów. Byli dobrze wyszkoleni, o wielkim poczuciu patriotyzmu i woli walki. Kiedy znaleźli się we Francji i Wielkiej Brytanii, na dobrym sprzęcie, dotkliwie dawali się Niemcom we znaki.

Propaganda niemiecka zachłystywała się tym jak to, już w pierwszym dniu wojny, polskie lotnictwo przestało istnieć. Szkoda, że nie informowano jak piloci, obłudnie nazywani „rycerzami żelaznego krzyża”, barbarzyńsko rozprawiali się z Polakami. Do wiszących na spadochronie strzelano jak do kaczek, wziętych do niewoli mordowano, nieuzbrojone i powolne samoloty (np. Fokker FVII, czy RWD-8) to też była nie lada gratka. Zabójcza seria oddana z Messerschmitta 110 pozbawiła życia pilotów właśnie RWD-8, podporucznika pilota Tadeusza Sobola i porucznika obserwatora Stanisława Hudowicza 11 września.

Pilot kapral Benedykt Mielczyński zestrzelony, następnego dnia został odnaleziony przez Niemców, którzy konającego z odniesionych ran zamordowali. Uwielbiany przez Skalskiego – kapitan pilot Florian Laskowski został ciężko ranny i wykrwawił się na śmierć, bo Niemcy nie pozwolili udzielić mu pomocy. Następny przyjaciel, kapitan pilot Mirosław Leśniewski, ranny, wisiał na pasach do góry nogami, a piloci Messerschmittów ostrzeliwali go, zmarł w szpitalu. To tylko kilka przykładów „humanitarnie” prowadzonej walki przez niemieckich pilotów. Dla Niemców była to świetna rozrywka. Jeden z pilotów Luftwaffe tak to opisał: „Miałem z tego zabawę. Ściganie po polu pojedynczych żołnierzy ogniem karabinów maszynowych i zostawianie ich tam z kilkoma kulami w kręgosłupie było naszą rozkoszą”.

Nienawiść i pogarda w stosunku do Polaków to nie tylko domena elitarnych pilotów. Antypolskie nastroje dominowały także w Werhmachcie. Luftwaffe i Werhmacht były sprawnymi maszynami do zabijania. Bestialstwo poznali także cywile, już od pierwszego dnia wojny. Zrzucane bomby na bezbronnych odbierały życie i bezpowrotnie niszczyły domostwa. Werhmacht dokonywał zbrodni mordując tysiące niewinnych ludzi, nie oszczędzano starców, kobiet, ni dzieci. Tworzona dziś legenda o rycerskości armii niemieckiej, ma wytworzyć mit o milionach Niemców walczących tylko na polu bitwy. Jednak „dobrzy żołnierze Werhmachtu” nie fasowali gaci w magazynach (jak przekonywali po wojnie), ale skutecznie dokonywali eksterminacji ludności polskiej. Dokumentacja fotograficzna dokonań dzielnych rycerzy niemieckich roześmianych, zadowolonych na tle powieszonych i rozstrzelanych Polaków była nagradzana urlopem, krzyżem żelaznym. Ta eksterminacja pobudzała zwyrodnialców do dalszej walki.

Poziom treści i „rzetelność” całej książki „Lutwaffe nad Polską 1939” ilustruje także powyżej wspomniany przykład dotyczący Stanisława Skalskiego, najskuteczniejszego pilota biało-czerwonej szachownicy. O niezwykłym zachowaniu polskiego pilota (uratowaniu życia dwóm niemieckim pilotom) 1 września 1939 roku, nie mającym sobie równego w czasie niemieckiej agresji, nienawistnik bełkoce bez ładu i składu. W czasie wojny Stanisław Skalski nie był generałem, a jakieś wyrwane z kontekstu słowa tradycyjnie mają sprokurować kolejne łgarstwa. „Poprawiać sobie samopoczucia” nigdy nie musiał, bo jego wojenne zasługi świetnie są znane Brytyjczykom, Amerykanom, a nawet Niemcom! Adolf Galland nie tylko o Skalskim, ale i o polskich pilotach w ogóle, a także o ich umiejętnościach wyrażał się z najwyższym uznaniem. W 1985 roku Galland napisał Skalskiemu swoiste przesłanie: „Dobrze się stało, że polscy piloci myśliwscy pomogli, że nie wygraliśmy Bitwy o Wielką Brytanię. To dobrze dla wolności całego zachodniego świata”.

Nawet w spokojnych czasach nie każdy człowiek jest wrażliwy na cudze cierpienie, a miłosierne pochylenie się nad ludzkim cierpieniem, nawet dla gorliwych znawców przypowieści o Miłosiernym Samarytaninie, jest trudne do przeprowadzenia. Skoro, na co dzień trudno zachować się ofiarnie, to jak pochylić się nad udręką drugiego człowieka w czasie wojny, szczególnie, jeżeli bliźnim nie jest przyjaciel, a wróg? Ponieważ próżno szukać chwalebnych zachowań wśród pilotów Luftwaffe frustraci ignorują takie fakty zaistniałe u ich przeciwników, albo załgują całą sytuację. Skąd tyle jadu i niegodziwości w opisach polskich działań wojennych nietrudno się domyślić, dla notorycznie rozmijających się z prawdą, pozbawionych honoru pismaków, bałwochwalców „wspaniałych” pilotów Luftwaffe. Istnieje potrzeba pisania jedynie słusznych, nie podlegających dyskusji spreparowanych historyjek, by na ich podstawie świat nie dowiedział się o ich bestialstwie.

Generał brygady Wojska Polskiego Walerian Czuma, dowódca obrony Warszawy z kłamstwami niemieckim spotkał się już w 1939 roku: „Gdyśmy 1 października z generałem Rómmlem i Kutrzebą na czele wyjeżdżali z Warszawy do obozu jeńców, przemówił do nas generał Blaskowitz, dowódca armii oblegającej Warszawę. Refrenem powtarzającym się w jego przemówieniu był "Festung Warschau" – Twierdza Warszawa. (...) Nie wiem, co Blaskowitz rozumiał przez wyrażenie "Twierdza Warszawa". Ale jestem przekonany, że wiedział dobrze, że tymi bunkrami były tylko piersi żołnierza i bohaterskiej ludności Warszawy”.

Nieśmiertelna goebbelsowska propaganda

Emmerling niepełny terapeuta, „znawca” lotnictwa wojskowego i apologeta Luftwaffe, bardzo pewny siebie, podobnie jak wydawca postanowił się podzielić wyreżyserowanym bełkotem z resztą świata, a przede wszystkim społeczeństwem polskim. Gdyby swymi splątanymi myślami dzielił się z kolesiami przy kuflu piwa nikt nie kwestionowałby tych wypowiedzi, ale mędrkowanie i fałszowanie historii to odrażająca niegodziwość. We wstępie autor pisze:

„Niniejsza praca nie jest poświęcona udziałowi polskiego Lotnictwa Wojskowego w wojnie wrześniowej 1939 roku, ani tym bardziej sukcesom polskiego lotnictwa myśliwskiego [W tym jedynym punkcie można się zgodzić – były sukcesy polskiego lotnictwa myśliwskiego! – K.O.]. Jej celem jest przedstawienie działań w tej wojnie jednostek myśliwskich Luftwaffe, a więc zagadnienia do tej pory kompletnie nieznanego polskiemu czytelnikowi. W Polsce, podobnie jak i w żadnym innym kraju, nie ukazało się do tej pory opracowanie historyczne poświęcone działaniom powietrznym prowadzonym w trakcie wojny polsko-niemieckiej [!!] we wrześniu 1939 roku, uwzględniające w sposób poprawny istniejącą niemiecką dokumentację archiwalną. W Niemczech do tej pory nikt nie zajmował się dokładniej wojną powietrzną nad Polską w 1939 roku z powodu jej błyskawicznego rozstrzygnięcia, jak i mało interesującego przebiegu walk powietrznych. Wynik wojny wrześniowej został rozstrzygnięty już po zaledwie 10-15 dniach zmagań, a niemieckie działania lotnicze szły bardzo gładko. Można powiedzieć, iż zagadnienia zaopatrzeniowe, organizacyjne lub problemy ze złymi jakościowo lądowiskami [Polskie lotniska zaciekle bombardowane były przez Luftwaffe – K.O.] na terenie Polski przysparzały załogom Luftwaffe więcej problemów niż polskie samoloty dosyć rzadko pokazujące się na niebie. W dodatku, według niemieckich lotników, duża część polskich pilotów myśliwskich nie przejawiała nadmiernej agresywności podczas spotkań z niemieckimi samolotami”.

O działaniach lotniczych w polskiej literaturze we wrześniu 1939 roku Emmerling pisze, że opierają się: „głównie na wspomnieniach lotników, po pierwsze – spisywane z pamięci, po drugie – w kilka lub nawet kilkadziesiąt lat po zakończeniu wojny. Ich autorzy w ogóle nie uwzględnili ani dokumentacji archiwalnej, ani jakichkolwiek innych materiałów strony przeciwnej. Można wręcz odnieść wrażenie, iż dla polskich autorów adekwatna literatura niemiecka po prostu nie istnieje. W wyniku tego powstały liczne legendy gloryfikujące polskiego lotnika. Rzecz jasna, legendy te nie mają wiele wspólnego z rzeczywistym przebiegiem wydarzeń. Inny problem, to wynajdywanie przez polskich autorów coraz to większej ilości bohaterskich czynów i kumulowanie sukcesów, przez co autentyczny ogrom poniesionej klęski poszedł w zapomnienie. Nadzwyczaj często wyolbrzymiano przy tym przewagę niemieckich sił zbrojnych. Chciano w ten sposób przedstawić własne "bohaterskie" przejawy oporu w bardziej korzystnym świetle”.

Chciałoby się rzec „nic dodać, nic ująć”. Ot, kolejny jaskrawy przykład niemieckich kłamstw i tworzenia „obiektywnej historii” w niemieckim wydaniu,

 W Polsce istnieje bardzo bogata literatura dotycząca drugiej wojny światowej, są to opracowania naukowe, wspomnienia, jak i dokumenty zawierające zeznania świadków zbrodni hitlerowskich. Wśród nich także wojny w powietrzu we wrześniu 1939 roku, więc działania jednostek myśliwskich Luftwaffe nie są „kompletnie nieznane polskiemu czytelnikowi”, za to ich opis powstał w oparciu o rzetelny warsztat historyka, a nie prokurowane „dokumenty”. Poza tym Polacy doskonale odczuli niemieckie bestialskie naloty na własnej skórze, przede wszystkim ludność cywilna. Ci, którzy przeżyli nie mogą otrząsnąć się z tragicznych wspomnień do dziś. Ponieważ dziwnym trafem nigdzie, także w Niemczech (!) nikt „poprawnie nie uwzględnił niemieckiej dokumentacji archiwalnej” to szczęśliwie dla ludzkości, że po ponad sześćdziesięciu latach objawił się taki Emmerling, który nareszcie podjął się tego „wiekopomnego dzieła”.

Z „poprawnych niemieckich dokumentów” spłynęła na niego bezdyskusyjna pewność, iż działania wojenne we wrześniu 1939 roku to wojna polsko-niemiecka. Przedstawienie Polski jako agresora nie wynika z przekonania naiwniaka, lecz jest ukartowanym zabiegiem dywersanta, ukierunkowanym na rozpowszechnianie sfabrykowanych wiadomości, byle tylko w pamięć frajerów wryło się przeświadczenie, iż hitlerowcy to nie oprawcy, ale wręcz ofiary działań Polaków. Błyskawiczność niemieckiego blitzkriegu została już przedstawiona, o tym „jak polscy lotnicy unikali walki” i „jak to gładko szły niemieckie działania lotnicze” będzie dalej.

Goebbelsowska propaganda otumaniając społeczeństwo niemieckie doprowadziła do tego, iż radośnie popierali zbrodniczą ideologię. Informacja to ciągle potężna broń i jako taka,  wykorzystując propagandowe „pranie mózgów”, staje się narzędziem zniewolenia. Hitler skutecznie postawił na propagandę jako na najskuteczniejszy sposób zawiadywania masami, kierując ją do ludzi niewykształconych porywał tłumy i skłaniał do narzuconego im działania. Goebbels „robiąc opinię publiczną” ograniczał się do niewielu kwestii powtarzając je w nieskończoność, będąc świadomym, iż masy mają ograniczone, wąskie horyzonty poznawcze. Propaganda odwołuje się wyłącznie do zmysłów i emocji, nigdy zaś do rozumu, sprymityzowane, niskie emocje zastępują myślenie.

Wśród wielu Niemców, jak widać także młodego pokolenia, pokutuje kompleks niższości podbitego narodu. Druga wojna światowa, jako temat wstydliwy, pojawia się w szkołach w wersji zminimalizowanej, ograniczającej się do ideologii nazizmu. Dziadkowie nie chwalą się, że ich dobrobyt i „pamiątki” pochodzą z grabieży w Polsce i całej Europie, „służba” w SS i gestapo to nadal powód do dumy, oprawcy „nie pamiętają” swoich okrucieństw, choć nadal w albumach przechowują zdjęcia z okresu ich „chwały”, kiedy uśmiechnięci, zadowoleni fotografowali się na tle ofiar, rozstrzelanych czy powieszonych.

Podobna propaganda, masowa kampania kłamstw wybrzmiewa w „Luftwaffe nad Polską 1939”. Sun Tzu, chiński autor najstarszego podręcznika sztuki wojennej, zauważa, iż wojna to sztuka wprowadzania przeciwnika w błąd. Ta konstatacja nie uległa zmianie przez wieki. Walczące strony usiłując dezinformować przeciwnika sprawiają, iż pierwszą ofiarą wojny jest prawda. Emmerling prowadząc swoistą wojnę propagandową sprawił, iż toksyczny przekaz trafił na rynek księgarski w Polsce. Uporczywie wmuszając w odbiorcę tworzone przez siebie tematy zastępcze, jednocześnie uzurpując sobie prawo „poprawności historycznej” (czytaj: bzdur i fantasmagorii) manipuluje opinią publiczną. Licząc na jednostki pozbawione logicznego, krytycznego i analitycznego myślenia, po części wypełnił to zadanie. Rozsądni czytelnicy, po przeczytaniu pierwszego zdania, którego nie powstydziłby się i sam Goebbels ten, jak wspomniano we wstępie, „cenny nabytek” oddadzą na przemiał (palenie książek było niemiecką domeną) i zapowiedzą innym, by nie sięgali po nienawistną i bezwartościową lekturę. Niestety, do niekompetentnych treści trafiają „badacze” chcący uchodzić za naukowców i powołując się na zawarte w nich kłamstwa propagują je dalej. Oszczercze, kłamliwe treści dotyczące Polski, Polaków i działań wojennych we wrześniu 1939 roku, to już nie pretekst, a pisanie nowej, nie mającej nic wspólnego z prawdą, historii drugiej wojny światowej przez obłąkanych z nienawiści.

Jak bardzo trzeba gardzić drugim człowiekiem, nienawidzić inny kraj, żeby w Polsce gdzie niemiecka chęć panowania nad światem i ludobójstwo stosowane przez hitlerowców pozbawiło życia sześć milionów ludzi, każda rodzina straciła czyjegoś rodzica, małżonka, dziecko, osobę komuś bliską, aby opublikować i zachwalać książkę rozpoczynającą się od zdania:

„Piątek, 1 września 1939. Wczesnym rankiem 1 września 1939 roku wybuchł długo oczekiwany otwarty polsko-niemiecki konflikt zbrojny. Przekroczeniu granicy przez wojska III Rzeszy na początku towarzyszyły nieliczne ataki niemieckiego lotnictwa wymierzone w cele o charakterze militarnym położone na terytorium Polski”.

Polska, dopiero co tworząca struktury swojego państwa, miała gospodarkę, którą trzeba było odbudowywać od zera, bo pazerni zaborcy ogołocili kraj z czego się tylko dało. Ciemiężyciele grabili nie tylko dobra kultury, wycinali na potęgę lasy, kradli bydło i konie, ale przede wszystkim wywozili całą ruchomą infrastrukturę przemysłową – Niemcy do siebie na zachód, Rosjanie na wschód (wywozili też polskich pracowników). Czego się nie dało wywieźć – drogi, mosty, szyny i dworce kolejowe – niszczyli bądź wysadzali w powietrze. W takiej sytuacji, dodatkowo ze słabo wyposażoną armią Polska miała dążyć do wywołania zbrojnego konfliktu? Podkreślenie, że wojna to konflikt polsko-niemiecki jest znanym, celowym działaniem środowisk rewizjonistycznych. Emmerling dobitnie pokazuje, że w Niemczech na początku XXI wieku, istnieje tendencja dążąca do zmiany faktów historycznych, byle tylko zdjąć z Niemców ciążące odium, zwyrodnialców i agresorów wojennych. Zawsze i wszędzie trzeba kłamać, kłamać i kłamać, kłamstwo trafiwszy na podatny grunt wśród nieuków, naiwniaków i nienawistników o niskim poczuciu wartości rozpleni się i będzie „odgrywało” rolę jedynej „prawdy”.

Historia lubi się powtarzać, niestety niewiele osób wyciąga z jej nauk konstruktywne wnioski. Mijają osiemdziesiąt cztery lata od rozpoczęcia wojny a świat znów zasypywany jest kłamliwymi słowami, agresor rosyjski na Ukrainie swoją furię też kieruje wyłącznie przeciw „celom militarnym”. Tajna niemiecka instrukcja z października 1939 roku wbijała do głów kolejny „humanitarny” nakaz: „Dla wszystkich w Niemczech, aż do ostatniej dziewki od krów, musi stać się jasne, że polskość równa się podczłowieczeństwu”.

Panujący nadmiar, wręcz zalew informacji we współczesnym świecie niestety idzie w parze z deficytem wiedzy. W natłoku propagandy prawda nie zawsze może się przebić do odbiorcy, korzystają z tego taki Emmerling i jemu podobni, nachalnie wciskając niemieckie kłamstwa nadając im pozory miarodajnej literatury. Dlaczego ta niecna propaganda dotąd nie doczekała się profesjonalnego potępienia, a na jej paskudne treści nadal powołują się równie niewiele warci piszący o historii?

 „Bombardujemy tylko cele militarne”

Nieopisane okrucieństwa jakim hitlerowcy poddawali Polaków, determinacja i wielka odwaga, cechująca cywilów i żołnierzy polskich walczących, od początku do końca wojny z okupantem w podziemiu, partyzantce i na wszystkich frontach drugiej wojny światowej sprawia, iż to właśnie Polacy mają szczególny obowiązek przedstawienia prawdy wrześniowej. Tak więc o klęsce Polski, a nie o zasłużonym zwycięstwie Hitlera zadecydowały w 1939 roku nie tylko błędy naszej polityki, ale przede wszystkim mocarstwa zachodnie dając przyzwolenie na bezkarność dyktatora i mogą tylko siebie obwiniać, że przypieczętowały tym własną klęskę w roku następnym. Dla Zachodu wrześniowa przegrana to epizod wojenny, który musiał się tak zakończyć na skutek ogólnej słabości polskiego państwa i armii. Francuskie przygotowanie do „prawdziwej wojny” spowodowało, iż szybkość ich odwrotu trzykrotnie przekraczało tempo posuwania się wojsk niemieckich w Polsce.

Znany niemiecki historyk wojskowy Cajus Bekker (rocznik 1924) w swojej książce „Angriffshöhe 4000” (Atak na wysokości 4000 – z dziejów Luftwaffe) stwierdził, że kampania błyskawiczna przeciwko Polsce nie była spacerkiem, lecz twardą walką przeciwko zawziętemu i zdeterminowanemu przeciwnikowi i że biorąc pod uwagę krótki, zaledwie czterotygodniowy okres wojny niemiecka Luftwaffe poniosła w niej duże straty.

Gdy 2 września 1969 roku brytyjska telewizja nadała program, w którym sugerowano, że lotnictwo polskie zostało zniszczone w pierwszych dniach września na lotniskach, a nie w walkach, przeciwko temu kłamstwu zaprotestował angielski pisarz Lord Russell of Liverpool. Na zakończenie listu do The Daily Telegrapf napisał: „Bitwa powietrzna lotników polskich w Polsce przy tak przytłaczającej przewadze wroga była jedną z najodważniejszych i najbardziej godnych uwagi w całej drugiej wojnie światowej”.

Niemieckie propagandowe kłamstwo o zniszczeniu polskiego lotnictwa we wrześniu 1939 roku funkcjonowało i, niestety, funkcjonuje nadal w różnych krajach, co potwierdza fakt, że wielu ludzi nadal opiera swoją „wiedzę” na niesprawdzonych informacjach. Nie ma co liczyć, że na przykład owładnięci megalomanią Niemcy czy Anglicy będą zainteresowani poprawnością historii Polski. Męstwo polskiego żołnierza, jego nieustępliwość w walce to ogromny kapitał moralny Polaków, którego trzeba strzec jak źrenicy oka. Dlatego obowiązkiem Polaków jest oficjalnie i stanowczo przeciwstawiać się takim Emmerlingom, niemieckim roznosicielom łgarstw siejącym zaplanowaną dezinformację.

Mobilizacja wstępna polskiego lotnictwa rozpoczęła się wraz z mobilizacją wojska polskiego 23 marca 1939 roku, a zakończona została 23 sierpnia. Poszczególne eskadry pułków lotniczych zostały podporządkowane poszczególnym armiom. Utworzono też Brygadę Pościgową i Brygadę Bombową. W dniu 30 i 31 sierpnia jednostki lotnicze wraz z samolotami zdolnymi do lotów bojowych lub rozpoznawczych (w sumie 393) zostały przeniesione na wcześniej przygotowane lotniska polowe, których lokalizacja była trzymana w wielkiej tajemnicy przed wywiadem niemieckim. Celem przebazowania było uniknięcie zniszczenia maszyn na lotniskach wykorzystywanych w czasie pokoju, a których lokalizacja świetnie była znana Niemcom. Tym sposobem ocalono większość sprzętu, gdyż jak słusznie przewidywano lotniska stałe bombardowano od pierwszego dnia agresji. Dzięki temu, pomimo niemieckich planów, pierwszego dnia nie zniszczono na lotniskach polskich samolotów.

Wywiad niemiecki w połowie 1939 roku podawał zawyżoną liczbę posiadanych przez Polskę samolotów – 900, gdy w rzeczywistości było ich 404. Niemieckie ulubione posługiwanie się kłamstwem. Skoro hitlerowcy robili wszystko, by z Polaków zrobić agresorów, nieprosto byłoby wykazać, że taki „niebezpieczny agresor” rzucił się na potężną Luftwaffe z garstką samolotów. Niemcy we wrześniu wystawili dwie z czterech flot powietrznych (1500 samolotów), do tego lotnictwo armijne, rozpoznawcze bliskiego i dalekiego zasięgu (które zresztą naruszały polską przestrzeń powietrzną na długo przed inwazją), lotnictwo myśliwskie obrony Rzeszy, jednostki pomocnicze, w sumie ponad 2400 samolotów. Kiedy dysponując taką siłą nie dało się złamać ani zastraszyć polskich pilotów potrzebna była, od lat sprawdzona, propagandowa bujda. Wobec tego, kiedy pierwszego dnia wojny Niemcy zbombardowali stare i niepotrzebne samoloty zostawione przez Polaków na regularnych lotniskach, ogłosili na cały świat, że zniszczyli polskie lotnictwo na ziemi. Kompromitacją byłoby oficjalnie przyznanie, że twarda postawa polskich pilotów i ich dobre wyszkolenie zadziwiło dowództwo niemieckie, które skonfudowane tym, że nie udało się błyskawicznie „uziemić” przeciwnika latającego na przestarzałym sprzęcie, zażądało dodatkowych posiłków z flot nr 2 i nr 3, które bazowały na lotniskach wzdłuż zachodniej granicy z Francją, gdzie jak wiadomo nie toczyły się żadne walki.

Kilka spostrzeżeń sytuacji wrześniowych widzianych oczami walczącego pilota, Stanisława Skalskiego: „W historii walk powietrznych obu wojen światowych nie było chyba bardziej paradoksalnego zestawienia niż Jedenastka [P.11c] i Messerschmitt. Niektórzy z niemieckich pilotów, których spotkałem, byli najwyraźniej pierwszej klasy, co do innych to wydawało się, że brakowało im jakiejkolwiek prawdziwej techniki latania myśliwcami, co wydaje się skutkiem niewystarczającego wyszkolenia. Wróg wykazywał dziwną niechęć do walki, z wyjątkiem przytłaczającej liczby wroga”. O „męstwie i humanitaryzmie” pilotów niemieckich: „Sam widziałem jak dokonywali bezdusznych ataków na chłopów pracujących na polach, ludzi spacerujących po ulicach wsi, uchodźców itp. Kiedy my zajmowaliśmy się ich rannymi oni strzelali do naszych lotników, którzy próbowali ratować się ze spadochronem. W rzeczywistości wydawało się, że brak im skrupułów moralnych”.

Polscy lotnicy myśliwscy górowali w walkach z hitlerowskim przeciwnikiem odwagą i zaciętością, wykazywali olbrzymią wolę walki i niezrównany hart ducha. Podobnie, bardzo ofiarne i skuteczne naloty na niemieckie kolumny zmotoryzowane i pancerne jednostek bombowych, pomimo ponoszonych strat, nie osłabiały ducha bojowego personelu latającego. Każdy chciał wykonać jak najwięcej lotów bojowych i zrzucić jak najwięcej bomb na cele wroga. Kiedy nieprzyjaciel latał szybszymi i lepiej uzbrojonymi samolotami poniesione, stosunkowo małe straty w walkach powietrznych świadczyły o dobrym wyszkoleniu naszych myśliwców, zaciętości, brawurze i bohaterstwie. Stanisław Skalski lecąc na przestarzałym myśliwcu PZL P.11c 4 września znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Po strąceniu wrogiego Junkersa Ju 87 Stuka jego samolot wzięły na celownik trzy niemieckie Messerschmitty Bf 109. Wróg dysponował maszynami najnowszej generacji i wściekle atakował. Umiejętności i opanowanie pozwoliło wyjść z tego spotkania obronną ręką. Trudno uwierzyć, że sławny pilot nie tylko przeżył to starcie, ale nawet nie był ranny. Nerwy dały znać o sobie dopiero po wylądowaniu. Mechanicy oglądając podziurawiony samolot nie mogli uwierzyć w szczęście Skalskiego.

Choć trudnych sytuacji nie brakowało szczęście towarzyszyło Stanisławowi Skalskiemu w czasie całej wojny. Był młodym człowiekiem, w tym wieku bardzo chce się żyć i z życia korzystać, a nie walczyć. Jednak do walki w obronie ukochanej ojczyzny szedł z zapałem, choć zdawał sobie sprawę z tego, że każdy lot może być ostatnim. Świetne wyszkolenie, wiara w powodzenie i niebywałe szczęście spowodowały, iż nigdy nie zawiódł, ani jako pilot, ani jako dowódca. Zdobył szacunek i przyjaźń kolegów: pilotów i mechaników, a także przełożonych i to nie tylko swoich rodaków. Brytyjski as myśliwski, Douglas Bader, podsumował: „Stanley, you’ve always made tracks for death and it always broke away. It didn’t want you. You’ve always been on the right place (Stanley, ty zawsze goniłeś śmierć, a ona przed tobą uciekała. Ona ciebie nie chciała. Ty zawsze jesteś na właściwym miejscu)”.

Głównym celem tendencyjnej, żałosnej treści „Luftwaffe nad Polską 1939” jest za wszelką cenę oczyszczenie zbrodniarzy wojennych, jednocześnie oskarżając społeczeństwo polskie, że rozpowszechnia, jakoby prowadzący „szlachetną walkę” piloci niemieccy, podobnie jak żołnierze innych formacji niemieckich bestialsko mordowali Polaków. Jaskrawo widoczny szowinizm niemiecki kolejnego powojennego pokolenia znalazł naśladowców w osobnikach pokroju Emmerlinga i jego wydawcy. Zbrodniarze niemieccy doskonale zdawali sobie sprawę, że po zakończeniu wojny będą musieli odpowiedzieć za swoje czyny, by tego uniknąć robili wszystko, by uciec (dosłownie) albo poddać się Amerykanom, a nie Polakom czy Rosjanom. Szczególnie stanięcie przed sądami tych ostatnich napawało ich przerażającym strachem.

Druga część „Luftwaffe nad Polską 1939” rozpoczyna się zdaniem:

„Piątek, 1 września 1939. Wczesnym rankiem 1 września przekraczaniu granicy przez wojska III Rzeszy towarzyszyły z początku jedynie nieliczne ataki niemieckiego lotnictwa, które były wymierzone w militarne cele znajdujące się na terytorium Polski”.

Skoro Emmerling utrzymuje, że konflikt rozpoczęty 1 września 1939 roku to wojna polsko-niemiecka, dlaczego jednocześnie przyznaje, że wkraczając na terytorium Polski to Niemcy naruszyli jej granicę, a nie Polacy wkroczyli do państwa niemieckiego? Tak jak powyższe stwierdzenie pasuje jak pięść do nosa, tak przedstawiają się wiarygodne treści „pierwszej poprawnej i jedynej do tej pory na świecie” publikacji o „szlachetnej i humanitarnej walce niemieckich pilotów” nad Polską w 1939 roku.

W drugiej części, podobnie jak w pierwszej, przeżartej nienawiścią do niewygodnej dla Niemców prawdy o ich barbarzyństwie w czasie drugiej wojny światowej nieoczekiwanie pojawia się nikomu nieznany, podpisany jako wydawca, niejaki Robert Michulec. Nachalnie rekomenduje, iż jest to najważniejsza pozycja historyczna w języku polskim w ostatnich dziesięcioleciach, mająca dużą wartość także dla historyków wojskowości i jakichś „historyków powszechnych”. Chełpi się jak to bombowce niemieckie już samym pojawieniem się „nad głowami ludzi” (można się domyślić, że nad głowami Polaków) wywoływało „paraliż i panikę”. Trudno zrozumieć o czym pisze, bo pomijając kwestię prawdy, treść jest mało spójna logicznie. Informuje, że w pierwszym tygodniu września „zabrakło celów godnych bombardowania”. Trudno dociec, o co tu chodzi, podobnie jak w bełkocie o nie wiadomo, jakim czy czyim, „procentowaniu doświadczenia bojowego”.

Wiedza pochodzi od lotników „osobników beztroskich, śpiących podczas akcji, aż po zaciętych, którzy najchętniej wybiliby wszystko co żywe, a co na drzewo nie uciekało. Fakt ten czyni ich zatem takimi samymi żołnierzami jakimi byli Brytyjczycy, Kanadyjczycy, Amerykanie czy Polacy”. Wątpliwe by zamierzoną intencją Michulca, było przyznanie się w swej bezmyślności, że niemieccy piloci właśnie ludzi (czy raczej „podludzi”) obierali za cel swoich karabinów maszynowych. Porównanie zindoktrynowanych, poddanych propagandowemu praniu mózgu Niemców, hołdujących bezgranicznie narodowemu socjalizmowi, do narodów, które podjęły walkę z nazizmem, świadczy o nieprzemijającym kompleksie niższości. Nadal nie mogący się pogodzić z poniżającą przegraną w 1945 roku nieutuleni w żalu kombinatorzy manipulują historią, preparują „nowe fakty oparte o jedynie słuszne, niemieckie przekazy”. Nienawiść do Polaków trąci już neonazizmem.

Następne kalumnie niejednego warszawiaka mogą wyjątkowo poirytować i zapewne o takie właśnie były intencje. Odniesienie się przez Michulca do kwestii naszej stolicy rodzi uzasadnione podejrzenie, iż ktoś z jego rodziny będąc w czasie wojny w tym okupowanym mieście musiał odczuć na własnej skórze, jak pomimo hitlerowskich wymyślnych represji, Polacy nieprzerwanie dążyli do wyzwolenia Warszawy. Nie mogąc inaczej mści się posługując się wytworami chorej wyobraźni:
          „Jednym z najważniejszych aspektów tej pracy jest oczywiście problem Warszawy,   
          oficjalnie otwartego miasta bestialsko zbombardowanym przez hitlerowców. W
          rzeczywistości to tylko jeden z frazesów polskiej propagandy wojennej, który trzyma się
          twardo w polskim przekazie publicznym i nawet naukowym (nie ma co ukrywać –
          propagandę mieliśmy i mamy [My, czyli kto? – K.O.] o wiele lepszą niż Goebbels   
         mógłby sobie kiedykolwiek wymarzyć). Mimo że od bardzo wielu lat w rozmowach osób  
         zainteresowanych [Jakich i czym, nie wiadomo. – K.O.] można usłyszeć o
         nonsensowności powtarzania takich bzdur, to w przekazie publicznym – o ile mi
         wiadomo – nikt nie zdobył się na uczciwe przedstawienie tej kwestii [Jakiej? – K.O.].
         Książka, którą trzymacie w rękach, jest – mam taką nadzieję – pierwszym i ostatnim   
         gwoździem do trumny polskiej propagandy „otwartego miasta”.


Tym nieuczciwościom Michulca wtórują krętactwa Emmerlinga:

 „Po dziś dzień działania Luftwaffe wywołują emocje i wyzwalają reakcje (w szczególności u wielu Polaków), które wydają się być mocno przesadzone i niezrozumiałe. Z pewnością ma to związek z wpajaniem już od dziecka wizji historii tworzonej w oparciu o okrucieństwa popełnione (tylko) przez Niemców w czasie II wojny światowej oraz na jednostronnej propagandzie lat powojennych, która, tłumacząc szybką klęskę Polski, m.in. przedstawiała – i po dziś dzień przedstawia – agresora jako szczególnie brutalnego. Mało kto zdaje sobie sprawę, iż Luftwaffe zarówno w Polsce, jak później we Francji w 1940 r., atakowała wyłącznie cele militarne, jednocześnie starając się oszczędzać cywilów. Bardzo dobrym przykładem są niektóre loty bojowe przeprowadzone nad Warszawą, gdzie zamiast bomb zrzucono... ulotki!

Wiele załóg, które nie odnalazły wyznaczonego celu lub z powodu złych warunków atmosferycznych nie mogły go zaatakować, wracało z pełnym ładunkiem bombowym na macierzyste lotnisko [?!]. Warszawa, która zgodnie z polską propagandą wojenną jest po dziś dzień opisywane przez historyków jako... miasto otwarte, mimo, że było akurat całkiem na odwrót. Dlatego bombardowanie Warszawy w 1939 r. jest dla strony polskiej terrorystycznym bombardowaniem "otwartego miasta", czyli celu jak najbardziej cywilnego, a dla strony niemieckiej było przygotowaniem do szturmu na mocno bronioną "twierdzę". W świetle międzynarodowego prawa [Trudno dociec o czym mowa – K.O.] racja była po stronie Niemców. Wielu czytelników przez kilkadziesiąt lat karmionych papką propagandową, przedstawiającą "informacje" odmienne od informacji zaczerpniętych przeze mnie z oryginalnych dokumentów niemieckich.

Pierwszym człowiekiem, który zainicjował "walkę" bombową przeciwko ludności cywilnej – licząc na jej demoralizację, która w konsekwencji mogłaby doprowadzić do szybszego zakończenia wojny – był Winston Churchill. Tak zwana wojna totalna ze strony niemieckiej nie zaczęła się więc 1 czy 3 września 1939 r., lecz później. Inicjatorem tego typu strategii nie byli Niemcy”.

Po przeczytaniu powyższych przykładów trudno nie odnieść wrażenia, że jest to wytwór pacjentów zamkniętego oddziału psychiatrycznego. Tak wielkie nagromadzenie urojeń o absurdalnej treści, występuje przy ciężkim zaburzeniu psychicznym określanym paranoją. Kiedy paranoik usiłuje za wszelką cenę i różnymi środkami udowodnić, iż wyrządzono mu krzywdę, długo chowa urazę i nie jest w stanie jej wybaczyć, a mając subiektywne poczucie niesprawiedliwości szuka sposobów zemsty za niewłaściwe w jego mniemaniu potraktowanie, to następuje zaburzenie osobowości, nazywane paranoją pieniaczą (obłęd pieniaczy).

Informacja, iż zniszczenia Warszawy, udokumentowane także przez pilotów niemieckich, to efekt „zrzucania ulotek zamiast bomb”, czyżby były nimi nadzwyczajne osiągnięcia techniki niemieckiej – „ulotki zapalające”? Jakąż wzruszającą „szlachetnością” wykazywały się załogi bombowców, kiedy „nie znajdując wyznaczonego celu wracały na lotniska macierzyste”. Oczywiście lotniska „macierzyste” musiały być w Niemczech, bo polskie niszczyli z premedytacją. No i z tą pogodą coś nie tak, nie było „złych warunków atmosferycznych” – wrzesień 1939 roku był, jak na złość, piękny i słoneczny. Uparcie, paranoicznie powtarzane w kółko stwierdzenia, iż załgane wiadomości były czerpane z jedynie słusznych „dokumentów”, czyli niemieckich, dopełniają całości załganej wypowiedzi. Tylko, co to znaczy, „były to dokumenty oryginalne”?

Obraz totalitaryzmu niemieckiego był przedstawiony na początku artykułu. Nie wiadomo gdzie byli szkoleni Emmerling i Michulec, bo nawet nie znają znaczenia określeń, którymi starają się posługiwać. Za to cel jest jasny – wszelkimi niecnymi sposobami zadość uczynić „pohańbieniu” Niemców. Niemcy zdemoralizowani do szpiku kości? Tak mówią Polacy i im podobni. „Słynna” doktryna lebensraumu, popierana przez ogłupiane propagandą hitlerowską społeczeństwo niemieckie, zawierała koncepcje nacjonalistyczne, szowinistyczne i rasistowskie, ale przecież żaden z Niemców „ani o nich nie słyszał ani ich nie stosował”. To domena innych, w tym przypadku aliantów, od których zaznali wszak tylu upokorzeń. Takie pomysły mogą się wykluć tylko w opętanym nienawiścią do innych narodów chorym umyśle. Churchillowi sporo można zarzucić, ale nie to, że prowadził wojnę totalną, której jednym z elementów jest ludobójstwo. Gdyby tak było dziś już nikt nie mówiłby po niemiecku.

Kolejny bełkot dotyczy polskiej propagandy, która miała głosić o niemieckim bombardowaniu „celów cywilnych”, w tym „kobiet, starców i dzieci”. Emmerling utrzymuje, że w Polsce lansuje się pogląd jakoby Luftwaffe bombardowała wszystko co popadło bez potrzeby, czyli niezgodnie z zasadami sztuki wojennej, którą przecież Niemcy w całej rozciągłości stosowali. Nad takim dictum nie warto się nawet zatrzymywać, można tylko zacytować jego wcześniejsze: „Nic dodać, nic ująć!”. Rzekome przepytanie kilkudziesięciu (!) niemieckich pilotów co do bombardowania „tzw. celów cywilnych” nie wyjaśniło czym były te cele, za to „oficerowie reagowali oburzeniem, gdy usłyszeli, że zrzucali bomby na tzw. cel cywilny”. Dziwnym trafem, w przeciwieństwie do nagminnie kwestionowanych wypowiedzi polskich ekspertów i pilotów, Emmerling absolutnie nie poddaje w wątpliwość stetryczenia, amnezji starczej, ale przede wszystkim zamierzonego przemilczania barbarzyńskich ataków prowadzonych przez niemieckich pilotów.

I jeszcze wyjątkowy wywód „specjalisty” od polskiej historii Emmerlinga pochodzący jak wszystko, z głowy, czyli z niczego, teraz dodatkowo dotyczący taktyki prowadzenia nalotów bombowych:

 „Póki co nikomu jeszcze nie udało się skonstruować pocisku, który trafiając w cel ominąłby cywilów. Ponieważ cele o znaczeniu militarnym często znajdowały się w pobliżu dzielnic mieszkalnych, część bomb zrzuconych np. przez nadlatującą w szyku eskadrę bombowców siłą rzeczy musiała częściowo uderzyć też w miejsca, które w ogóle nie były objęte celem ataku. W późniejszej interpretacji wszystko zależy już od tego, kto stoi po czyjej stronie. Dla jednych zabicie cywilów jest wyłącznie barbarzyństwem i zbrodnią wojenną, dla drugich nieszczęśliwym wypadkiem przy pracy; ofiarą, której nie da się uniknąć”.

Ponownie można zacytować: „Nic dodać, nic ująć” do tych bredni.

Jedyny wiarygodny i sprawiedliwy – pozbawiony wstydu i przyzwoitości Emmerling straszy, że opisze wszystkie mu znane przypadki mordowania niemieckich lotników przez Polaków, zajmie się masowymi zbrodniami wojennymi dokonanymi na „internowanych niemieckich cywilach, zmuszonych do uciążliwych marszów w głąb Polski i mordowanych”, ramy obecnej książki są za szczupłe. Co do polskich zarzutów o zbrodniach niemieckich „ ostrzeliwania kolumn uchodźców, bombardowania otwartych miast, mordowania cywilów itd., itp.” odnosi się następująco: „Jeśli w Polsce we wrześniu 1939 roku faktycznie dochodziło do takich wydarzeń z premedytacją, to były to tylko kryminalne wybryki pojedynczych pilotów lub załóg”. Emmerling jest całkowicie zaskoczony, kiedy polscy autorzy literatury lotniczej potwierdzają, jak to ujął „wprawdzie na swój sposób, iż „Luftwaffe atakowała tylko cele militarne”! Na potwierdzenie, wykazując się nadal całkowitym zaćmieniem intelektualnym czy raczej wręcz jego brakiem, podaje taki oto fragment zaczerpnięty z książki tylko jedynego polskiego autora „J. B. Cynka”:

„Naloty bombowe, choć ostentacyjnie skierowane przeciw określonym obiektom wojskowym, pozostawiały załogom wielką swobodę w atakowaniu zastępczych celów przygodnych i od pierwszego dnia wojny nosiły charakter niczym nieskrępowanej działalności terrorystycznej przeciw ludności cywilnej miast i wsi polskich, nie wyłączając intensywnych bombardowań dzielnic czy miejscowości zupełnie pozbawionych znaczenia militarnego. Puck, Warszawa, a szczególnie Wieluń były jaskrawymi tego przykładami”.***
*** Podkreślenia Emmerlinga,

Nieustannie podważając wszelkie polskie wypowiedzi, powyższą, Jerzego Bogdana Cynka, kwestionuje następująco: „Pomijając ostentacyjność nieskrępowaną działalność terrorystyczną i inne niemieckie brzydalstwa, dowiadujemy się nagle, że Puck, Warszawa i Wieluń właściwie były miejscowościami zupełnie pozbawionymi znaczenia militarnego! Niestety, przecząc sobie samemu, innych przykładów terroryzmu wobec ludności cywilnej autor nie podaje. Nad Puck nadleciała tylko jedna eskadra bombowców. Czyli Heinkle jednej jedynej eskadry zniszczyły wodowisko, hangar, warsztaty lotnicze i zabudowania koszarowe w Pucku oraz dodatkowo bestialsko zbombardowały miasto Puck. Problem polega na tym, że baza dywizjonu ściśle przylegała do miasta (właściwie ściana w ścianę), które leży nad samym brzegiem morza. Bombardując zatem bazę, Niemcy siłą rzeczy musieli zbombardować część miasta”.

Tak się historycznie przyjęło, że albo port budowano przy mieście, albo miasto zakładano przy porcie. Specyfika miast portowych polega na tym, że port jest wydzielonym organizmem w strukturze miasta, a oba organizmy interferują wzajemnie. Polacy znów sobie byli winni, powinni być przewidujący, zrobić „uprzejmość” Niemcom i przenieść wcześniej miasto daleko poza obszar działań wojennych, których nikt nie przeczuwał i nie prorokował, tak by załogi bombowców mogły zająć się bombardowaniem tylko celów militarnych. Do tego skandalicznie dobre warunki atmosferyczne wykluczały powrót z ładunkiem bombowym na „lotniska macierzyste”. Tak oto bezmyślność Polaków przyczyniła się do śmierci cywilów, o którą obwinia się „bestialskich hitlerowców”.

W Polsce nie da się z pamięci ludzkiej i dokumentów wymazać zbrodni hitlerowskich, choć Niemcy zacierali ich ślady, szczególnie, kiedy szala zwycięstwa zaczęła przechylać na stronę aliantów. Lotnicy celowo bombardowali szpitale czy obiekty historyczne ważne z punktu widzenia kultury czy edukacji. Świadomie zniżali lot wystarczająco nisko, by skutecznie ostrzeliwać ludzi z karabinów maszynowych. Ich pokrętna, łajdacka narracja odzywa się obecnie na Ukrainie – tak jak Niemcy w Polsce, tak Rosjanie na Ukrainie bombardują „wyłącznie cele militarne”.
Warszawa nigdy nie była ogłoszona żadnym miastem otwartym i bombardowanie miasta było zbrodnią wojenną i działaniem niezgodnym z konwencją haską. Nawet gdyby była takim miastem, to Hitler nie przejmujący się żadnym ustaleniami międzynarodowymi, wydałby i tak rozkaz do niszczenia miasta, stolicy narodu, którego jawnie nienawidził. Zagłada miasta, na jego rozkaz, odbywała się później.

Przez blisko miesiąc niemieccy „bohaterowie” bombardowali w „mieście-twierdzy” gęsto zaludnione rejony, osiedla mieszkaniowe, gmachy użyteczności publicznej, obiekty kulturalne, szkoły i szpitale. Kiedy Polski Czerwony Krzyż, chcąc ratować chorych, znakował dachy szpitali, taki budynek był natychmiast bombardowany przez nurkujący samolot. Opowiadanie, że niemieckie lotnictwo ograniczało się do bombardowania ściśle określonych celów militarnych jest ewidentnym kłamstwem. Bestialstwo w stosunku do ludności i miasta dokumentował i potwierdził swoimi filmami wspomniany Julien Bryan.

Warszawa mężnie opierała się najeźdźcy. Niemcy przyzwyczajeni do wkraczania i zajmowania miejscowości bez sprzeciwu, kiedy bez walki zajęli już Poznań, Kraków i Łódź, zaskoczeni byli twardym oporem polskiej stolicy. By skruszyć nieugiętość miasta Warszawa była nieustannie terroryzowana ostrzeliwaniem i bombardowaniem. Plan zniszczenia stolicy aktywizował okupanta od początku wojny, gdyż była dla Polaków najważniejszym ośrodkiem życia politycznego, kulturalnego i artystycznego. Nowa Warszawa, Die Neue Deutsche Stadt Warschau, miała stać się miastem prowincjonalnym przeznaczonym dla 130 tysięcy Niemców mieszkających po lewej stronie Wisły, po prawej miało powstać niewielkie osiedle dla pracujących Polaków-niewolników. Miała to być idealna nazistowska metropolia, „ostateczny symbol niemieckiej władzy na wschodzie”. Nowy plan z 1942 roku zakładał zburzenie większości zabudowy Warszawy, która miała stać się prowincjonalnym ośrodkiem dla liczącej około 40 tysięcy niemieckiej elity i grupy politycznej zarządzającej podbitymi przez III Rzeszę terenami na Wschodzie. Dzięki niemieckim porażkom odnoszonym na frontach zamiaru tego nie zrealizowano.

Kiedy od początku Niemcy prowadzili w Polsce politykę bezwzględnego terroru zmierzającego do wyniszczenia ludności polskiej, konspiracyjna Warszawa wszelkimi sposobami walczyła z okupantem. Warszawa niepokorna. Generalny gubernator okupowanych ziem polskich urzędujący na Wawelu w Krakowie wyraził się: „W kraju tym znajduje się pewien punkt będący źródłem wszelkich nieszczęść, jest nim Warszawa. Gdyby w Generalnej Guberni nie było Warszawy, wówczas trudności, z którymi się borykamy, zmalałyby o 4/5. Warszawa jest i będzie ogniskiem wszelkich zaburzeń, miejscem, z którego niepokój rozchodzi się po całym kraju”. Wybuch Powstania Warszawskiego był dla nazistowskich przywódców świetną okazją rozwiązania „polskiego problemu”. Zeznania niemieckich generałów potwierdziły wydany im rozkaz Hitlera: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”. W czasie 63 dni powstania hitlerowcy w bezwzględny i okrutny sposób wymordowali 180 tysięcy ludności cywilnej, miasto było jednym morzem gruzów.

Po zakończeniu walk metodycznie, dom po domu, niszczono ocalałą zabudowę wcześniej okradając z tego, co dla bandytów przedstawiało jakąkolwiek wartość, później podpalano je miotaczami ognia. Bezpowrotnie z powierzchni ziemi zniknęły obiekty historyczne, płytę Grobu Nieznanego Żołnierza rozjechały niemieckie czołgi, w powietrze wysadzono Zamek Królewski. Po Starym Mieście nie został kamień na kamieniu, spalono mieszczące się tam m.in. Archiwum Główne, Archiwum Akt Dawnych, Archiwum Skarbowe i Bibliotekę Ordynacji Zamjoskiej. Z 957 obiektów wpisanych do rejestru zabytków aż 782 uległo całkowitemu zniszczeniu, 141 zostało w znacznym stopniu uszkodzonych, jedynie 34 przetrwały we względnie dobrym stanie. Nadzwyczajny trud włożony nie w odbudowę a w rekonstrukcję Warszawskiej Starówki uhonorowało w 1980 roku UNESCO wpisując ją na Listę Dziedzictwa jako pierwszą pozycję będącą w całości rekonstrukcją historyczną. Był to wyraz wielkiego szacunku oraz podziwu dla polskich architektów, historyków i historyków sztuki, którzy podjęli się dzieła będącego ewenementem w historii. Wysiłkiem całego narodu odbudowano Zamek Królewski, którego prace wykończeniowe i wyposażenie zakończono dopiero w 1988 roku.

Bestie na służbie zbrodniczego systemu w dużej mierze uniknęły odpowiedzialności. Na przykład Erich von dem Bach-Zelewski. Jeden z największych zbrodniarzy, inicjator powstania obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, odpowiedzialny za mordowanie Polaków, Żydów i Słowian na terenie środkowo-wschodniej Europy, pacyfikator powstańczej Warszawy. „Prawdziwy Niemiec” manipulował i tworzył swoją biografią, byle tylko zatuszować niewygodne polskie korzenie. Erich von Zelewski staje się Erichem von dem Bachem. W zamian za obietnicę współpracy Amerykanie nie wydali zbrodniarza ani Polsce, ani ZSRR. Gdy ruszyły procesy norymberskie na ławie oskarżonych zasiadł von dem Bach. W jednym z listów do żony, w 1946 roku, pisze:

„Wyrok w Norymberdze jest dla szerokich mas naszego narodu ogromnie wielkoduszny, zważywszy uczciwie na niewiarygodne zbrodnie. Uniewinnienie milionów drobnych funkcjonariuszy i politycznych powierników tym bardziej zobowiązuje nasz naród do przyzwoitości”. Pisze też, że na świecie przez pokolenia będzie się gardzić Niemcami. Kiedy zaczyna sypać, Göring wrzeszczy na sali rozpraw: „Ty zdrajco, ty wstrętna świnio! Przeklęty sukinsynu. Byłeś najbardziej krwawym mordercą w całym tym cholernym układzie! Cholerny, zafajdany Schweinehund sprzedajesz duszę, żeby uratować swoją śmierdzącą skórę!”. Córka Ilse z matką raz w miesiącu jeździła do Norymbergii, prasowych doniesień o ojcu nie czytała. 85-letnia Ilse, pensjonariuszka domu starców, niechętnie opowiada o spotkaniach z ojcem w areszcie, wielu rzeczy „już nie pamięta”. Przedstawia się jednak zawsze jako córka nazisty, bo ojca się nie wstydzi, o oprawcy mówi czule „tatuś”: „tatuś zawsze myślał o narodzie, była wojna i trzeba było bronić narodu”.

Von dem Bach został skazany w latach sześćdziesiątych najpierw na 4,5 roku więzienia, później na dożywocie, za udział w „nocy długich noży”, następnie za zamordowanie sześciu niemieckich komunistów. Zmarł w więzieniu w 1972 roku. Erich von dem Bach nigdy nie odpowiedział za zbrodnie popełnione w czasie drugiej wojny światowej na ludności cywilnej – Polakach, Żydach i obywatelach ZSRR.

Nie odpowiedzieli też inni zbrodniarze, którzy żyli sobie szczęśliwi, jeszcze wiele lat po wojnie. Tyle szczęścia nie miały ich ofiary. Odchodzą też ci, dla których strata bliskich, okrucieństwa wojny były i są niewymownym cierpieniem, każdego dnia. Pomniki, apele ku czci, rocznicowe akademie są ważne, ale niestety to działania okazjonalne. Obłuda medialna, wolność słowa, pojmowana często jako możliwość głoszenia propagandy indoktrynującej jednostki, grupy oraz całe społeczeństwa, poprzez bezkarność i przyzwolenie społeczne wypierają ze świadomości ludzkiej prawdę, zakłamują historię.

Taki proceder jawnie występuje w kontekście unurzanej w nienawiści do Polaków monstrualnej tandety, jaką jest „Luftwaffe nad Polską 1939”. Nietrudno zgadnąć kto ją zamówił i finansował. Ten swoisty „koń trojański” bez przeszkód funkcjonuje w Polsce i ma się świetnie. Mierni autorzy, nie zdający sobie sprawy (??) bezkrytycznie powołują się na fałszywe treści, umieszczają tytuł w spisach opracowań i bibliografii.

Przykładem jak wyglądało „jedyne słuszne niemieckie” spojrzenie na Wrzesień 1939 roku w Polsce wciskane przez Emmerlinga jest wypowiedź („Dzień powszedni Luftwaffe nad Polską”) z 2005 roku, pochodzącego z Łukowa Marcina Kasperskiego. Łuków, niewielkie miasto w województwie lubelskim o bogatej przeszłości historycznej, w 1939 roku liczył kilkanaście tysięcy mieszkańców. Emmerling szydzący z polskich historyków i pilotów, którzy swoje raporty „składali na gębę”, swoje wypociny opiera wyłącznie na „rzetelnych meldunkach”, bo składanych w Deutschland. Kolejnym źródłem mają być „prowadzone na bieżąco pamiętniki”, a obecnie wspomnienia dziaduniów, którym „dobra skleroza” wymazała udział w zbrodniach pozostawiając w pamięci tylko ich „sukcesy”. Oto jak wyglądało „polowanie na zwierzynę” w Łukowie, w którym znajdowały się następujące obiekty o znaczeniu wojskowym: „koszary (ok. 2 km na zachód od zabudowy miasta, we wrześniu zapewne została w nich tylko szkieletowa załoga) główny dworzec kolejowy oraz mniejsza stacja o humorystycznej nazwie Łapiguz – położone wówczas odpowiednio na północnych i zachodnich peryferiach”.

U Emmerlinga pojawiła się nad wyraz wyczerpująca informacja: „4 września po południu Gruppe (m.in. 8 Staffel) zaatakowała dworzec kolejowy”. Dla mieszkańców atak przedstawiał się następująco: „Po raz pierwszy zbombardowano 4 września okolice głównej stacji kolejowej oraz stacji Łapiguz, ponadto ostrzelano ulice miasta z karabinów maszynowych. Były ofiary wśród ludności cywilnej, a liczba rannych sprawiła, że w łukowskim szpitalu wyczerpała się surowica przeciwtężcowa – zdecydowano podawać ją tylko dzieciom i osobom opiekującym się dziećmi”.

Jak wyglądała sytuacja 7 września relacjonuje Marcin Kasperski: „Front był oddalony od Łukowa o jakieś 150 km, przez miasto o ile wiem nie przemieszczały się żadne większe grupy wojsk polskich. Przybył jeden „obiekt wojskowy” uszkodzony PZL 23 Karaś, który wylądował przymusowo na peryferiach miasta w pierwszych dniach wojny. Tego dnia przez Łuków przejeżdżały ewakuowane z Warszawy misje wojskowe francuska i angielska i w powszechnej opinii nalot miał być w te właśnie cele wymierzony za sprawą V kolumny. Łuków nie był w tym dniu sloganowym „bezbronnym miastem”. Stacji kolejowej broniły 4 działka przeciwlotnicze 40 mm. Samoloty niemieckie zrzuciły bomby ze znacznej wysokości. W mieście zginęło 260 cywilnych osób. Z braku trumien chowano ludzi w płótnach. Wiele osób, które nie miały przy sobie dokumentów, pochowano bezimiennie. Zniszczeniu uległy budynki przy centralnej ul. Piłsudskiego, w jednym z nich zginęło 40 osób, w tym żona attaché angielskiej misji – Polka Zofia Szalej. Były oddalone od głównej stacji o 2 km, od koszar jeszcze dalej. Do dziś w centrum miasta nie ma prawie ani jednego budynku sprzed 1939 r. Od apologety Lutwaffe dowiemy się zaś, że tym razem operowały tam 3. i 1. Staffel z I/KG 27 lub tylko 3. Staffel”.

„Barwny” opis tego dnia przedstawia Emmerling na podstawie „dziennika” ofw. Gustawa Bergmanna: „Kolejnym celem jest Łuków. Starczyło nam jeszcze popołudnia do przeprowadzenia tej operacji. Wysokość ataku 4800 m. Startujemy przy pięknej pogodzie i wznosimy się równomiernie aż na wysokość ataku. Przelatując nad linią frontu, znajdujemy się już na pułapie 5200 m. Pod nami, na 3000 m unosi się warstwa chmur, która może nam pomóc dolecieć niepostrzeżenie aż do samego celu ataku. Tu na górze panuje ożywiony ruch wahadłowy, po drodze spotykamy powracające niemieckie samoloty bojowe i ciężkie myśliwce. Obrały podobne cele jak my. Z lewa i z prawa lecą także niemieckie bombowce. Po kilku minutach osiągamy cel. Pierwszy klucz już dokonał zrzutu, potężne pożary w mieście obwieszczają skuteczność trafień. Dochodzą do tego nasze bomby i wkrótce całe miasto spowite jest chmurami dymu. Nasze bomby zapalające padają niestety trochę za blisko. Widać, jak rozbłyskują na zielonej połaci przed miastem. Lekko dociskając maszynę, wracamy do domu. Pierwszy klucz dostał się jeszcze w niewielki ogień obrony przeciwlotniczej, który jednak ledwo docierał na tę wysokość. Niebawem osiągnęliśmy linię frontu i mogliśmy zejść na 500 m. Kiedy ponownie lądujemy na naszym lotnisku, panuje już lekki zmierzch. Nasz sukces tego dnia był ogromny. Strat nie było”.

Marcin Kasperski podaje jak wyglądał ten ogromny sukces Luftwaffe: „Co właściwie miało być celem nalotu, który zabił 260 ludzi? Kolej, koszary, misje wojskowe, wrak Karasia, działka przeciwlotnicze pod stacją? W każdym razie: niezależnie od tego, jaki dostał rozkaz, lotnik niemiecki nie wspomina by próbował namierzyć jakiś konkretny obiekt, i miał z tym jakieś problemy. Faktycznie jego akcja sprowadzała się do tego, że zrzucił bomby po prostu na miasto, zmartwił się, że trafił w pole, a pocieszywszy się, że po ataku kolegów jednak się ono pali – odleciał w poczuciu sukcesu”.

Chwaląc się swoim „sukcesem” niemiecki pilot przy okazji wykazał tchórzostwo Luftwaffe. Nad „bezpiecznym” frontem zniżał lot – nie było z kim walczyć? Tak chętnie podkreślane niemieckie panowanie na polskim niebie miało, jak widać drugie dno. Przewaga liczebna widoczna w panującym tłoku potrzebna była, by podobnie jak w Łukowie, dotrzeć jak najszybciej do „wyłącznie celów militarnych”, czyli bombardować miasta, miasteczka i wsie, zabijać mieszkańców. „Takimi sukcesami” nie chwaliła się już Luftwaffe, gdy przyszło walczyć, także z Polakami, na frontach zachodnich.

Jeszcze kilka słów od Marcina Kasperskiego: „Bez próby obiektywnej oceny, czym były bombardowania dla ludności cywilnej, w książce wychodzi obraz Września 1939 r. w krzywym zwierciadle – coś w stylu gry komputerowej o polskiej napaści na III Rzeszę, z której najmłodsi Niemcy uczą się historii. Z książki wynika, że wtedy dobrzy Niemcy tępili (humanitarnie) złych Polaków! Czytelnik nie wie po prostu: czemu ci Polacy ganiali bodaj z widłami za biednymi niemieckimi lotnikami, gdy któryś miał pecha spaść z nieba, i czasem ich zabijali. Zamiast podziękować, że atakują same wojskowe obiekty! Z czystej złośliwości i żądzy krwi po prostu!

Co parę stron czytam bezpośrednio od autora lub w bezkrytycznie cytowanych wypowiedziach jego pozytywnych bohaterów – o krwawej niedzieli w Bydgoszczy, prześladowaniu mniejszości niemieckiej lub uśmiercaniu jeńców –  coś dodam i ja.

Nieliczne działka przeciwlotnicze, przestarzałe pościgowce, których piloci "często unikali walki" i cała "nieudolna armia" nie obroniły ani Łukowa, ani całego "zacofanego państwa" przed "takimi samymi lotnikami jak piloci polscy" i w ogóle rycerskim Wehrmachtem, po którego zwycięstwie zaczęto wdrażać nowoczesny niemiecki ustrój. W Łukowie na "dzień dobry" niemieccy żołnierze rozstrzelali 17 września na rynku 34 cywilów – Polaków (po rycersku rewanżując się za to, że dzień wcześniej w potyczce w Łukowie żołnierze polscy zranili niemieckiego oficera, po opatrzeniu w szpitalu łukowskim – odjechał wraz ze swoimi z miasta), w początkach października – 70 Żydów. Reszta łukowskich Żydów zresztą rychło do nich dołączyła – leżą w podmiejskim lasku – zwanym "kirkutem". Wśród gestapowców szczególnie "wyróżniał się" syn niemieckiego kolonisty z Łukowa, nazwiskiem Zielke. Czy autor nie spotkał kiedyś w Związku Wypędzonych sympatycznego dziadunia o tym nazwisku?”.


O tym jak Niemcy, a szczególnie piloci lubili Żydów też można dowiedzieć się z książki Emmerlinga. Jedno z takich „ciekawych wspomnień”: „Przyszli nas powitać polscy Żydzi w kaftanach i w pejsach. Przynieśli nam jedzenie. Robili głęboki ukłon. "Ich bin a Jid, sprechen Sie jiddisch?". 75% mieszkańców to Żydzi, prości rzemieślnicy: perukarze, krawcy, handlarze. Nie wadzą nikomu. Nas, Niemców, traktowali po królewsku!”. „Nic dodać, nic ująć”.

Pożyteczni idioci

W czasach kiedy można drukować każdy chłam, każdą potwarz nie ma się co dziwić, że Emmerling zaistniał na rynku księgarskim, ale to że panoszy się w polskiej przestrzeni publicznej zawdzięcza arogancji polskich nieuków przyjmujących pozę znawców. Przy okazji, w Polsce jest „współpracownikiem” różnych czasopism, przede wszystkim wojskowych (!).

Centrum Informacji TVP z 1 września 2008 komunikuje: „Telewizja Polska inauguruje nowy cykl programowy poświęcony literaturze. „Czytamy” to krótkie prezentacje wartych przeczytania książek. Marius Emmerling "Luftwaffe nad Polską 1939" – prezentuje Witold Pasek. Kampanię Wrześniową znamy głównie ze wspomnień jej polskich uczestników oraz relacji historyków. Opracowanie Emmerlinga pieczołowicie przedstawia podniebne walki nad Polską w 1939 roku na podstawie relacji i notatek niemieckich lotników. Zasługą autora jest ich odszukanie oraz odpowiednie – chronologiczne i geograficzne – zestawienie, niekiedy także opatrzenie komentarzem. Emmerling szkicuje plastyczny obraz pojedynków powietrznych, przy okazji rozprawiając się z wieloma lotniczymi legendami okresu wojny”.

Czytanie powinno grozić myśleniem, z czym jak widać także Pasek miał problem. Podobnie jak liczne księgarnie internetowe zachęcając do kupna, bezmyślnie, dodatkowo na chybił trafił przepisują grafomańskie fragmenty wstępu: „To pierwsza pozycja w światowej literaturze omawiająca działania niemieckiego lotnictwa myśliwskiego w wojnie przeciwko Polsce w 1939 r.[!]. Tematyka udziału Luftwaffe w wojnie wrześniowej nie wzbudziła jak dotąd, większego zainteresowania u naszych zachodnich sąsiadów. Świadczy o tym brak na ten temat poważniejszych publikacji w prasie fachowej [?!]. Tłumaczyć to może po części fakt, że w pierwszej kampanii powietrznej II wojny światowej Luftwaffe uzyskała, praktycznie od razu, panowanie w powietrzu i nie miała poważniejszych trudności z jego utrzymaniem. Opór stawiany przez polskie lotnictwo szybko słabł i już po kilku dniach działań prawdopodobieństwo napotkania polskich samolotów stało się bardzo niewielkie. Znaczna część niemieckiego lotnictwa, w tym także myśliwskie, została więc zaangażowana do działań szturmowych, co z punktu widzenia historyków lotnictwa nie jest uznawane za nazbyt efektowne i warte opisywania”. Propaganda oplata swymi mackami kolejnych bezmyślnych. Reklamowe zachwalanie nie dziwi, za wszelką cenę chodzi o intratną sprzedaż. Sprzedawcy nie czytają, ot sprzedają, co im kazano. Przecież chodzi tylko o sprzedaż i zysk, a nie jaka jest wartość literatury, która „trafi pod strzechy”. Takimi i podobnymi anonsami ogłupiają nie obeznanych z tematem czytelników, którzy dając się nabrać wyrzucają tylko pieniądze. Sprzedaje się każda tandeta i literacki chłam, byle to tylko dobrze rozpropagować.

W 2012 roku nieznany bliżej Hubert Kuberski pouczał, iż w książce uznanego badacza historii XX wieku, profesora Tomasza Szaroty „tekst o bombardowaniach wart byłby uzupełnienia o nową [!] niemiecką literaturę Mariusa Emmerlinga (Luftwaffe nad Polską)”. Ten swoisty „koń trojański” bez przeszkód funkcjonuje w Polsce i ma się świetnie. Mierni autorzy, nie zdający sobie sprawy (??) bezkrytycznie powołują się na fałszywe treści, umieszczają „Luftwaffe nad Polską 1939” także w spisach opracowań i bibliografii, również w książkach dotyczących spraw gospodarczych czy ekonomicznych 1939 roku.

Płonna jest nadzieja, że poskromieniem rozprzestrzeniania się takiego historycznego badziewia podejmą się ludzie zawodowo odpowiedzialni za historię czy wojskowość. Oto przykład ze stustronicowej książeczki „Lotnictwo armii Pomorze w kampanii polskiej 1939 roku”, wydanej przez Muzeum Wojsk Lądowych w Bydgoszczy w 2017 roku. Autorem jest, wówczas trzydziestodwulatek, Bartosz Smykowski (podobno historyk, zawodowo zajmujący się ewidencją zbiorów w wyżej wymienionym muzeum, żołnierz Kujawsko-Pomorskiej Brygady Obrony Terytorialnej).
Czym jest KAMPANIA POLSKA 1939 – jak widać, Smykowskiemu, nie jest wiadome, podobnie jak nie wie tego osoba, która czytając tekst nie zaprotestowała przeciw temu sformułowaniu, recenzent wielu tytułów – prof. zw. dr hab Waldemar Rezmer? To haniebne określenie występuje nie tylko w tytule, ale także w tekście.

Nie wiadomo, kto tworzy redakcję Muzeum Wojsk Lądowych, ale ich poziom „wiedzy” zwala również z nóg. „Autor swoje badania oparł na zachowanych polskich dokumentach i bogatej literaturze tematu. Prezentując działania strony niemieckiej wykorzystał prace Mariusa Emmerlinga, które dokładnie ukazują operacje Luftwaffe. „Lotnictwo Armii Pomorze w KAMPANII POLSKIEJ znacząco uzupełnia naszą wiedzę na temat KAMPANII POLSKIEJ 1939 i dziejów polskiego lotnictwa”.

Z wykorzystaniem przez autora „bogatej literatury” i „dzieła” Emmerlinga to już nie przesada, ale jawna kpina! Podobnie jak „badania” i warsztat tego pożal się Boże historyka. Trochę większa broszura nie uzupełnia ani „znacząco”, ani w ogóle „dziejów polskiego lotnictwa”. Jaka jest wiedza „muzealników”, o czym mówią „edukując”, przede wszystkim przychodzące do muzeum młode pokolenie, że sieją wrogą propagandę o KAMPANII POLSKIEJ?

Polska napadła na Niemcy”? Ludzie, komu wy służycie?!

Termin „kampania polska 1939” dziwnym trafem nie przeszkadza wielu historykom, a przecież „kampania polska” to niemieckie określenie „Feldzug in Polen” lub „Polenfeldzug”. Podobnie jak bezmyślnie używana „kampania wrześniowa”, sformułowanie przynależne hitlerowskiemu agresorowi, który w ten sposób nazywał najazd na ziemie polskie, podobnie jak później na inne kraje – „kampania norweska” czy „kampania francuska”. Dzięki takim „znakomitym historykom” potwierdza się i rozpowszechnia, wcale nieodosobnione, przeświadczenie, iż to Polska napadła na Niemcy w 1939 roku (u Emmerlinga: wojna polsko-niemiecka). Ciągle żywe, szczególnie wśród publicystów zachodnich, są teorie obarczające Polskę odpowiedzialnością za wybuch drugiej wojny światowej.

Można tylko po raz kolejny zapytać: Ludzie, komu wy służycie? Już w XIX wieku poeta zauważył, iż język giętki może powiedzieć wszystko, co pomyśli głowa... Obecnie z tym pomyślunkiem, zresztą we wszystkich dziedzinach jest coraz z gorzej. Język polski jest wyjątkowo giętki, posiada wiele określeń, które adekwatnie odnoszą się do omawianych zagadnień. Dlaczego wojnę we Francji 1940 roku nazywa się „kampanią obronną”, a obronie terytorium Polski przed militarną agresją wojsk Wehrmachtu i słowackiej Armii Polowej Bernolák oraz Armii Czerwonej odmawia się nazwy „polska wojna obronna 1939 roku”?

To nie sen, to koszmarna rzeczywistość! Polscy lotnicy, Polacy w ogóle, przelewali krew, ginęli na wolność POLSKI, wielu z nich nie ma nawet swojego grobu, a takie głupoty nie tylko piszą, ale i popisują się nimi podczas różnych oficjalnych wystąpień uważający się za „znawców” tematu. Nieodparta chęć zaistnienia, pomimo ewidentnych braków nie staje na przeszkodzie wciskaniu ludziom ciemnoty i świadomie wprowadza w błąd przyszłych prawdziwych badaczy przeszłości, w tym historii polskiego lotnictwa.

 „Badacz”, szkoda, że nie uzdrowiciel historii polskiego lotnictwa, Smykowski odnosi się także do Stanisława Skalskiego: „Gdy zacząłem interesować się dziejami lotnictwa Armii "Pomorze", trafiły w moje ręce wspomnienia jednego z najlepszych polskich pilotów okresu II wojny światowej Stanisława Skalskiego. Wspomnienia Skalskiego czyta się jak dobrą powieść. Podniebne pojedynki polskich pilotów z Niemcami wyglądają jak walka średniowiecznych szlachetnych rycerzy ze złymi smokami. Im więcej czytałem o lotnictwie Armii "Pomorze", z tym większym dystansem podchodziłem do opowieści Stanisława Skalskiego. Niestety część z tego, co napisał, była czystą fantazją. Powoli zaczęła rodzić się potrzeba głębszego zapoznania się z tematem. Dlatego właśnie zdecydowałem się na napisanie niniejszej pracy. Jej celem jest zaprezentowanie działań lotnictwa Armii "Pomorze" w czasie kampanii polskiej 1939 roku”.

Skalski stał się najlepszym polskim pilotem drugiej wojny światowej, niestety Smykowski nie stał się nawet jednym z „najlepszych znawców armii Pomorze”. Historii polskiego lotnictwa czy sylwetek jego pilotów próżno szukać w tej broszurze. Podobnie jak Emmerling, dokładnie podaje jakieś daty, nazwiska i tak samo jak apologeta „Luftwaffe” nie pisze o sukcesach czy niezwykłych zachowaniach polskich pilotów. O wyjątkowym i niespotykanym zachowaniu Stanisława Skalskiego 1 września 1939 roku pisze: „Niemieccy piloci zostali opatrzeni przez ppor. Skalskiego. Na miejsce kraksy zaczęli schodzić się ludzie pracujący na pobliskim polu. Pojawili się również policjanci, którym ppor. Skalski przekazał niemieckich lotników. Przewieziono ich do Szpitala Okręgowego w Toruniu. Ppor. Skalski przeszukał wrak samolotu i znalazł mapy sztabowe i zdjęcia. Postanowił polecieć do Torunia i przekazać znalezione dokumenty do sztabu Armii Pomorze”.

Nie wiadomo, z kim lub z czym, zderzył się Smykowski, że zestrzelenie samolotu to dla niego kraksa. Czyżby niemożliwością było zestrzelenie przez Polaków niemieckiego samolotu? Czytelnik nie dowie się o wielkim humanitaryzmie w czasie wojny polskiego pilota, Stanisława Skalskiego. Niemcy nie mieli w zwyczaju opatrywać rannych Polaków. Skalski uczynił tak z narażeniem własnego życia. Jakaż to prosta sytuacja dla Smykowskiego, pilot wylądował, wziął dokumenty i odleciał! W czasie działań wojennych, krążących w powietrzu nieprzyjaciół, Skalski ląduje na polu pełnym rozoranych bruzd, nie tylko opatruje rannych wrogów, ale jeszcze dodatkowo ratuje ich przed linczem. Pole to nie pas startowy, ciekawe więc, jak więc stamtąd odleciał?

Podobnie, jak całość książki to wydarzenie prawdzie, nie żadna fantazja. W 1990 roku spotkał się z dawnym wrogami w Bonn dokąd pojechał na zaproszenie Niemców, udokumentowali to zarówno Niemcy, jak i Polacy. Skalski był przyjmowany z wielką estymą także przez władze niemieckich sił powietrznych, jak bohater Luftwaffe! „Badacz” Smykowski o tym wszystkim nie wiedział, czy tendencyjnie pominął?

Jedyne „wspomnienia” Stanisława Skalskiego mógł przeczytać tylko w jego książce „Czarne krzyże nad Polską”, ale nawet wnioskuje nietrafnie, gdyż do tego potrzeba umiejętności czytania ze zrozumieniem, a nade wszystko odpowiedniego zasobu wiedzy. Smykowski pisze: „Ppor. Skalski przedstawia kontakt z dwoma radzieckimi czołgami tuż za Horodenką. Całe spotkanie miało odbyć się w przyjacielskiej wręcz atmosferze” i przytacza fragment z książki: „Podszedłem do czołgu z pewną nieufnością, ale Rosjanin uśmiechając się zachęcał, abym wskoczył na gąsienicę (...)****. Gdy uścisnęliśmy sobie ręce, zapytałem go wprost: - a wy s nami ili protiw nas? Rosjanin uśmiechnął się szeroko i odpowiedział: Da s wami! W miestie idiom bit Germanca! Ta wypowiedź wystarczyła, by nieufność przerodziła się w radość i entuzjazm”.
**** Skrót pochodzi od Smykowskiego.

Wydarzenie to lotny Smykowski komentuje: „Wydarzenie wydaje się wielce nieprawdopodobne i być może zmyślone przez autora. Warto przypomnieć, że wspomnienia Skalskiego zostały napisane w czasach PRL, a wydarzenia po 17 września 1939 roku musiały być przedstawione w określony sposób”.

Bartosz Smykowski musi jeszcze dużo chleba zjeść i poświęcić wiele czasu, aby przeczytać i zrozumieć bogatą literaturę dokumentalną oraz historyczno-wspomnieniową, by dowiedzieć się czegokolwiek o średniowieczu i rycerzach, drugiej wojnie światowej i czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, o osobie Stanisława Skalskiego. Z wiadomych powodów zrozumienie ludzkiego postępowania będzie utrudnione, pierwszym coraz mniej żyjących świadków podniebnego bohaterstwa polskiego lotnictwa, drugim brak umiejętności wyciągania logicznych wniosków.
Kot więcej napłacze, niż mamy tu do czynienia z jakimikolwiek przekazami historycznymi. Prezentowana treść i komentarze jasno wskazują, że żołnierz Obrony Terytorialnej wychował się na antypolskim przekazie i „literaturze” Emmerlinga, który z premedytacją szydzi z polskich historyków, polskiego lotnictwa i jego pilotów, zaniża nawet ich udokumentowane zestrzelania, hołdując niemieckim kłamstwom.

Książka „Czarne krzyże na Polską” jest napisana bardzo przystępnym językiem i nie musi zawierać kłamstw, bo do nich nigdy, w żadnej sytuacji, w ciągu swojego długiego życia nie zniżał się Stanisław Skalski. Nasz znakomity lotnik, ale przede wszystkim wielki Polak, zmarł w roku 2004, kiedy Polska dawno już nie była PRL-em i gdyby, jak tego chce Smykowski, pisał pod czyjeś dyktando miał dużo czasu i możliwości, by zaprzeczyć tej informacji.  

Podobnie jak sytemu trudno zrozumieć głodnego, tak trudno żołnierzom wojsk lądowych zrozumieć specyfikę lotnictwa, a przede wszystkim postępowanie pilotów. Szczególnie łatwo ocenia się „badaczom”, co to prochu na wojnie nie wąchali, nie mówiąc już o udziale w walkach powietrznych, które najlepiej znają tylko z gier komputerowych, i to kiepskich. Ta przypadłość nie jest tylko współczesną domeną. W czasie wojny domowej został jako obserwator wysłany do Hiszpanii podpułkownik dyplomowany artylerii przeciwlotniczej, Aleksander Kędzior. Miał się przyjrzeć działaniom lotniczym Niemców, w tym Legionu Condor. Ignorant raporty zaciemniał wynurzeniami natury osobistej, wysuwał fałszywe wnioski, eksponował te działania, które znacznie zmniejszały zagrożenie lotnicze. W końcu, po bitwie pod Ebro, gdzie siły lotnicze generała Franco były wyposażone w najnowsze samoloty (Dornier Do-17, Heinkel He-111, Junkers Ju-87, Messerschmitt Bf-109) bystry obserwator Kędzior napisał w raporcie do Oddziału II Sztabu Głównego: „Osiągnięte rezultaty należy uważać za niewielkie i w stosunku do zapłaconej ceny bardzo nieekonomiczne”.

Polska to kraj o wielowiekowej historii, odnoszący wiele zwycięstw militarnych, ze społeczeństwem, które swoim patriotyzmem i determinacją zawsze stawało w obronie umiłowanej ojczyzny oraz wolności, nie tylko swojego państwa, ze sławnymi na świecie ludźmi nauki, kultury, sztuki i polityki. Obecnie Polska to kraj, który wkroczył w epokę ciemnoty, gdzie istnieje przyzwolenie działania na szkodę własnych obywateli i polskiej historii, gdzie nie potępia się „niezauważalnego wroga”. Dlaczego pozwala się, by Emmerlingi i jemu podobni tworzyli zafałszowaną wersję września 1939 roku i w ogóle historii Polski? Manipulowanie faktami historycznymi zawsze prowadzi do fałszu i nieszczęść. Tak ważna tradycja i pielęgnowanie przeszłości są dziś zapominane i wyśmiewane. Oddawanie historii w ręce cynicznych nuworyszy, niedostatek kompetentnych i uczciwych historyków sprawia, że w Polsce nie dominuje patriotyzm, tylko idiotyzm.

Jesteśmy jedynym państwem, które umniejsza zasługi własnych żołnierzy, w tym pilotów wojskowych, którzy bohatersko i z poświęceniem bronili swojej ojczyzny we wrześniu 1939 roku. Polacy nie muszą się za nich wstydzić ani ukrywać ich postępowania. Przeciwnie społeczeństwo niemieckie, niechętnie wraca do hitlerowskiej przeszłości, młodemu pokoleniu „oszczędza się” zbrodniczych opowieści. Po wojnie, kiedy żyło wielu świadków ich okrucieństw i toczyły się procesy zbrodniarzy, nie mogła powstać „obiektywna niemiecka literatura” tuszująca hitlerowskie barbarzyństwa, także dotycząca Luftwaffe. Nadrabiają to teraz „fałszerze” historii pisząc o „szlachetnych” niemieckich pilotach atakujących tylko „cele militarne” i walczących ze złymi Polakami. Wszak ich „wysoka kultura” nie zabraniała polowania. Piloci niemieccy, podobnie jak inni hitlerowcy nigdy nie przeprosili za swoje zbrodnie, za to wszelkimi sposobami uciekali od odpowiedzialności za nie.

Podejmowanie dialogu, inicjowanie wspólnych przedsięwzięć szczególnie w dziedzinie historii drugiej wojny światowej to także wyzwanie dla profesjonalistów i kompetentnych historyków. Szczególnie istotna jest pamięć o cierpieniach narodu polskiego zadanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Choć duża część społeczeństwa niemieckiego nie chce się do tego przyznać ani o tym pamiętać, są Niemcy, którym nie obca jest przyzwoitość i szacunek dla Polaków. W Warszawie pierwszego września 2019 roku niemiecki prezydent Frank-Walter Steinmeier powiedział wprost o wojennych zbrodniach popełnionych przez jego rodaków: „Ta wojna była zbrodnią niemiecką. Jako prezydent Niemiec, wspólnie z kanclerz federalną, mówię dzisiaj wszystkim Polkom i Polakom – nie zapomnimy. Nie zapomnimy ran, które Niemcy zadali Polakom. Nie zapomnimy cierpienia polskich rodzin, tak samo jak ich odwagi stawiania oporu. Nigdy nie zapomnimy”.

Na największym polskim cmentarzu Polskich Sił Powietrznych na świecie, zwanym Cmentarzem Lotników Polskich, w Newark-on-Trent w Wielkiej Brytanii 15 lipca 1941 roku przy udziale generała Władysława Sikorskiego poświęcono krzyż. Na tablicy umieszczono napis Poległym Lotnikom Polskim i cytat z Pisma Świętego: „Toczyłem dobry bój, zawodu dokonałem, wiarym dochował”. Polskie Siły Powietrzne 1939 – 1945. Pamięć o walczących i poległych lotnikach polskich będzie wieczna, poległym na chwałę – żywym na otuchę. I to właśnie różni Polaków od Niemców.
Walczyłem za dobrą sprawę, w walce tej wytrwałem do końca. Dochowałem wiary.

Katarzyna Ochabska


Ze względu na masowo pojawiające się komentarze, które naruszają regulamin forum dlapilota.pl, możliwość komentowania pod powyższym artykułem została wyłączona. Numery IP z których dalej będą się pojawiały podobne wpisy zostaną zablokowane. Redakcja.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony