Drogocenne drobiazgi – słabnący silnik...
Czerwiec - sezon prac polowych. Agronomi w PGR dwoją się i troją, aby osiągnąć maksymalną wydajność kwintali z hektara. Nic nie ma znaczenia: koszty, środowisko - musi być wynik do sprawozdania rocznego. Samolot teraz to najważniejsza maszyna rolnicza. Zastępuje pracę 25 ciągników, nie straszne jej podmokłe pola, a przy tym nie niszczy już wysokich upraw. Latamy na okrągło i z utęsknieniem czekamy na przerwę w czasie żniw. Wtedy będzie można odpocząć i korzystać z lata. Teraz to nierealne.
"Co jest - zgłupiał ten agronom, jeszcze jedna przyczepa nawozu. No nie! koniec na dzisiaj niech się buja". Miękkie serce to wada, ale trudno dołożymy te kilka lotów.
Nawóz załadowany. Teraz nad pole. Wszystko robimy automatycznie. Pełen gaz, antoś ciężko w tym upale rozpędza się. Nagle silnik traci moc, słabnie. Lądowisko długie, ale i prędkość już spora. To ostatni moment na podjęcie decyzji za chwilę będzie za późno. Nie ma na co czekać, po gazie, ostre hamowanie i stoimy na samym skraju przed rowem. Motor chodzi. Co jest?!
Wracamy, trzeba to sprawdzić. Zrobimy próbę. Ale co się dzieje. Przy zwiększaniu obrotów silnik się dławi. No kolego inżynierze, beczka (substytut drabinki), śrubokręt i trzeba niestety zajrzeć pod maski. Oj dawno cię tam nie było.
Koniec lotów - agronom z kwaśną miną odsyła "zestaw" załadunkowy na podwórko PGR-u". Warto popatrzeć co tam pod maską. Wszystko na oko w porządku. Co robić - nawóz w samolocie, nie ma grajcarów żeby zostawić samolot na polu, a do tego jeszcze badacze pogody zapowiadają w nocy burze. Jesteśmy zmordowani całym dniem roboty, głodni i ogólnie wku....eni.
"To nie elektryka, to musi być coś z paliwem, ale ciśnienie na zegarze jest ok. No nie, co to może być!?" Inżynier bezradnie rozkłada ręce. Trzeba dzwonić do firmy po serwis sami nie damy rady - cholera co zrobić z tym nawozem, jak go wykiprować? Jutro zostanie skamieniała bryła nie do ruszenia.
Z drugiej strony to może i dobrze, bo samolot mocno dociążony lepiej przetrzyma ewentualną burzę. Idę do samochodu. Trzeba podjechać do telefonu i prosić o pomoc speców z serwisu. Nagły gwizd od strony samolotu zatrzymuje mnie w połowie drogi - to mechanik. Jego rozpromieniona twarz świadczy, że ma dobre informacje. "Słuchaj jakiś baran podłożył gumę z opony bo mu się niedopasowane maski przecierały i ta guma ześliznęła się na siatkę wlotu powietrza do gaźnika. Silnik pracował na małych obrotach, ale na dużych brakowało "luftu".
Wyszarpnął solidny kawał dętki z motoru. Próba - silnik pracuje jak szwajcarski zegarek. DROBIAZG - taki kawałek gumy, który ze złością cisnąłem do pobliskiego rowu. Ale co by było, gdyby ten DROBIAZG zameldował się na gaźniku w czasie lotu?
***
Nudy, straszne nudy. Skończyły się opryski bawełny teraz czekamy na pszenicę. Część samolotów odleciała już na północ Sudanu - jedne zostaną w Hasahejsie do przyszłorocznych lotów inne szykują się do powrotu do kraju. My zostaliśmy w bazie - dwa samoloty wystarczą na tę ilość pszenicy. Za dwa miesiące dołączymy do innych ale teraz mamy miesiąc przerwy.
Masakra - z nudów można zgłupieć - ile można jeździć do miasta - półtora godziny po wybojach w koszmarnym kurzu. Jest tam "kino" nocne - na wolnym powietrzu - kilka ławek i ekran wymalowany na ścianie. Zasiadamy w "loży" - to krzesła przy stoliku. Reszta w galabijach tłoczy się na drewnianych ławkach. Komary tną niemiłosiernie. Dzisiaj premiera - "U-Boot" film o historii niemieckiej łodzi podwodnej podczas II wojny światowej. Nie mogę wyjść z podziwu. Przecież dla miejscowej gawiedzi to totalna fantastyka. Środek Afryki, do najbliższego morza setki kilometrów - 99% z nich nie widziało więcej wody niż w pobliskim kanale, no może połowa widziała Nil, a tu takie zainteresowanie!!!
Nareszcie loty. Kolega leci na południe, my latamy z bazowego. Co za rozkosz usiąść znowu za sterami. Nie ważne że gorąco, ważne że się ruszyło. 1350 litrów "szuwaksu" w zbiorniku i odpalamy. Po próbie silnika ustawiamy się do startu. No to jedziemy. Lądowisko krótkie - "na styk". Pełen gaz. Antoś ciężko się zbiera z piaszczystego pasa. Powoli się odrywa. Coś się dzieje. Motor słabnie. Cholera coraz gorzej. Pełna moc, a my wisimy na 2 metrach na 100 km/h, na klapach i nic do przodu. Trzeba coś zrobić, bo zaraz hukniemy.
O zakręcie do lądowiska trzeba zapomnieć. Otwieram zawór chemikali - trzeba upuścić jak najwięcej kilogramów. Pod nami jakieś pozostałości po bawełnie - nie najlepsze miejsce do lądowania. Ale dalej jakieś poletko - nie ma wyjścia trzeba próbować się tam zmieścić. Pełne klapy. Już nie patrzę na prędkościomierz, ledwo wisimy w powietrzu. Cholera ciężko będzie się zmieścić, ale nie ma innego wyjścia - będzie trudno nie połamać samolotu.
Ściągam powoli ładowanie. Ale co to??? motor zaczyna pracować, co więcej rozpędzamy się. Naprawił się?! Dodaję gazu - słabnie. Ujmuję zaczyna pracować. Ok, teraz delikatnie. Inżynier precyzyjnie porusza manetką tak aby silnik pracował "optymalnie". Jest lepiej. Pełne klapy - nie ma co ruszać, opory większe ale jak je schowamy przy tej prędkości to "przyglebimy". W zbiorniku chemii też trochę ubyło i jest lżej. Powoli zakręt. Robi się optymistycznie. Mamy już z 10 metrów. No i prędkość jakby większa. W oddali widać nasze bazowe. Jeszcze chwilka. Dotykamy kołami piaszczystego pasa. Uff ...
Maski do góry. Sprawa szybko się wyjaśnia. Na wlocie do gaźnika leży kupa siana. To pozostałość po ptasim gnieździe. No tak, jak my leniuchowaliśmy to pracowite ptaszki uwiły sobie gniazdko. Inżynier nie ma tęgiej miny, nie zamknął klapki na wlocie powietrza do gaźnika. DROBIAZG, a trochę stresu było. Po chwili startujemy z resztką co została w zbiorniku.
Nie jest to odosobniony przypadek. Nie potrzeba jechać do Afryki. Po długiej zimowo - wiosennej przerwie warto przejrzeć bardzo dokładnie samolot. A nuż znajdziemy jakiś DROBIAZG, który nie usunięty przyprawi nas nagły wzrost ciśnienia w locie.
Grzegorz Skomorowski
Komentarze