Przejdź do treści
Źródło artykułu

Nie byłoby transplantacji bez prof. Religi i lotników

Polski program transplantacji serca nie powstałby, gdyby nie kardiochirurg prof. Zbigniew Religa, który w 1985 r. po raz pierwszy w Polsce z sukcesem przeszczepił serce i lotnicy wojskowi, którzy wylatali już ponad 7 tys. godzin, przewożąc narządy.

Podkreślali to uczestnicy poniedziałkowego spotkania w założonej przez prof. Religę Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii (FRK) w Zabrzu, w którym wzięli udział emerytowani lotnicy i uczestnicy pierwszych operacji.

Przedstawiciele fundacji podkreślali jak wielki był i jest wkład polskiego lotnictwa wojskowego w krajowy program transplantacji serca. W lutym minęła 28. rocznica rozpoczęcia współpracy lotników i ówczesnego Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologii – obecnie Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu - w walce o ludzkie życie.

Lotnicy transportują nieodpłatnie, w ramach lotów szkoleniowo-ratunkowych, zespoły transplantacyjne i organy do przeszczepu. Dzięki tym, niejednokrotnie ryzykownym, dziennym i nocnym akcjom organy przeznaczane do transplantacji trafiają do klinik kardiochirurgii w Zabrzu, Aninie i Krakowie. Dyżury pilotów trwają nieustannie.

Pamiętam niezwykły lot do Zabrza dużym samolotem transportowym, na pokładzie karetka z dawcą w stanie śmierci klinicznej i zespół lekarski” – wspominał płk Mirosław Czechowski, który od 1985 r. do przejścia na emeryturę w roku 1998 r. odpowiadał za realizację programu transportu organów w ramach „Akcji Serce” i bezpośrednio współpracował z prof. Zbigniewem Religą.

W trakcie lotu dostałem sygnał od krajowego konsultanta: w Gorzowie jest jeszcze jeden dawca do pobrania! To kobieta, która zginęła w wypadku drogowym. Samolot był akurat na wysokości Poznania, skontaktowałem się z załogą i kazałem zapytać lekarza, czy są w stanie zabrać drugą karetkę, czy ten jeden zespół lekarski jest w stanie się tym zająć. Lekarz powiedział, że tak i podjęliśmy taką decyzję. Dwie karetki z dwoma dawcami przyleciały do Katowic. Rozmawiałem potem z profesorem Religą przez telefon i dziękował mówiąc: uratowaliśmy wszyscy wspólnie dwie istoty” – mówił płk Czechowski.

W lotach uczestniczył też wielokrotnie sam profesor Religa, „Pamiętam, że raz był tak zmęczony, że spał na pokładzie, przyniosłem mu koc. Otrzymał nawet statuetkę Ikara, przyznawaną za wylatanie określonej ilości godzin. To nie były takie gładkie loty – nieraz były turbulencje, grzmoty, ale znosił to cierpliwie. Podziwiałem go, że uspokajał nawet innych pasażerów” – powiedział emerytowany wojskowy.

„Bez pomocy wojska nie byłoby programu transplantacji serca, byłby nie do wykonania. Ci piloci pokazywali ogromną klasę, lądowali w każdych warunkach, na o wiele gorzej wówczas wyposażonych lotniskach. Nigdy nie było żadnego wypadku. To jest cud, bo wiele razy były takie przypadki, że lądując nie widzieli prawie nic” – podkreślił dyrektor FRK Jan Sarna.

„Zawsze trzeba zachować to bezpieczne minimum, mimo tak cennego ładunku, jaki się wiezie. To duża odpowiedzialność, załoga staje przed dylematem – naginamy te warunki, czy wracamy. Trzeba ocenić, czy można zaryzykować na granicy dopuszczalnego minimum. Zawsze jest odpowiedzialność - za pasażerów, za załogę, za siebie, a poza tym za to dodatkowe życie, które się wiezie” – mówił płk pilot Kazimierz Pogorzelski.

Serce 60-letniego Wojciecha Kaźmińskiego z Warszawy – młodsze od niego o 20 lat - przyleciało do niego z Olsztyna. Jego własne odmówiło posłuszeństwa po ciężkiej grypie. Po 5 ciężkich latach, kiedy inne narządy też zaczynały szwankować, zakwalifikowano go do transplantacji. Przeszczep wykonano w 2005 r.

„Życie zawdzięczam bardzo wielu ludziom – dawcy, tym, którzy serce dowieźli, chirurgowi i tym, którzy świetnie opiekowali się mną po operacji. Sporo ich było, często o nich myślę, zwłaszcza że działam w tym środowisku” – powiedział Kaźmiński, który jest członkiem Stowarzyszenia Transplantacji Serca i Stowarzyszenia Lotników Polskich.

Jak przypomniała prezes działającego przy zabrzańskiej fundacji Banku Tkanek Homograft Jolanta Wszołek, upływający czas to w przypadku przeszczepu jedno z większych zagrożeń. Przeszczep serca musi się odbyć w ciągu 4 godzin od pobrania. Serce jest transportowane w płynie, który ochrania funkcje pracy komórek, jest schłodzone do 4 stopni, ale mimo to procesy destrukcyjne postępują.

Jolanta Wszołek jako pielęgniarka instrumentariuszka uczestniczyła w pierwszym przeszczepie serca. „Duże przeżycie, czuwaliśmy wiele godzin, to był niezwykły czas. Pamiętam, jak to pierwsze przeszczepione serce podjęło pracę, zaczęło bić, to była taka wielka radość. Byliśmy wszyscy wymęczeni, bo operacja skończyła się nad ranem, ale szczęśliwi. To było doświadczenie mistyczne, jakbyśmy uczestniczyli w przekazywaniu miłości między Panem Bogiem, dawcą a biorcą, gdzieś po drodze jesteśmy pomocnikami w tym wszystkim” – wspominała w poniedziałek.

Jak mówiła, zespoły medyczne nieraz biegły w nocy na lotnisko po serce do przeszczepu. Na hasło „serce” nikt nie pytał o dokumenty. Płk Czechowski wspominał zaangażowanie policji w przygotowanie prowizorycznego lądowiska dla śmigłowca we wsi pod Opolem, skąd transportowano chłopca do Centrum Zdrowia Dziecka. Jedno z dzieci, którym lotnicy pomogli – 7-letnia wówczas dziewczynka, dla której przywieźli wątrobę do przeszczepu aż z Brukseli – stała się „córką pułku”. Lotnicy wspomagali jej rodzinę, a ona przez wiele lat odwiedzała ich z mamą.

Pułkownik Pogorzelski podkreśla, że dla pilotów takie loty to ogromna satysfakcja. „Sam lot przebiega jak każdy – z maksymalną uwagą, starannością, z wykorzystaniem tego, co pilot umie i powinien zrobić. Natomiast fakt, że się wiezie coś tak cennego dla innego człowieka, że trzeba bardzo precyzyjnie ten czas zachować, uporać się z pogodą, to jest to, co podnosi załodze adrenalinę” – przyznaje. (PAP)

lun/ mlu/ ura/

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony