Przejdź do treści
Źródło artykułu

Lotnisko na Lublinku bez samolotów

A miało być tak pięknie: co najmniej pół miliona odprawionych pasażerów rocznie, flagowy przewoźnik (choćby i LOT), trzy tanie linie i kilkanaście letnich czarterów.

Rzeczywistość nadal jednak skrzeczy, bo jest ledwie dziewięć regularnych połączeń, tyle samo zapowiadanych czarterów i niewiele ponad 300 tysięcy pasażerów w roku. Dlaczego z łódzkim lotniskiem jest tak źle skoro miało już być - co najmniej - nieźle?

Gdyby Łodzią wciąż rządził Jerzy Kropiwnicki, a na lotnisku w fotelu wiceprezesa odpowiedzialnego - nomen omen - za połączenia był Wojciech Łaszkiewicz, odpowiedź byłaby jedna: kiedy inni odprawiali już boeingi, u nas latały tylko latawce.

Niezorientowanym wyjaśniam, że w tym bon mocie chodzi o to, iż inne porty regionalne w Polsce: Kraków, Katowice, Gdańsk, Wrocław czy Poznań wystartowały kilka lat wcześniej niż Łódź. Dlatego, jak przez niemal pięć lat tłumaczyli były prezydent i były wiceprezes, tamte lotniska liczą pasażerów w milionach, a połączenia już przestali, bo wciąż ich przybywa. A nawet jeśli - z powodu kryzysu, jak w 2009 roku - kilka rejsów im zniknie, to tragedii nie ma, bo stratę szybko da się uzupełnić.

Tymczasem w Łodzi utrata jednego tylko połączenia oznacza drastyczny spadek liczby pasażerów, a każdy nowy kierunek i przewoźnik witany jest z honorami godnymi - nie przymierzając - wizyty angielskiego następcy tronu. Choć nie od rzeczy będzie dodać, że łódzkie lotnisko odprawia boeingi już prawie pięć lat. Prawie - piątą rocznicę lądowania pierwszego boeinga linii Ryanair będziemy świętować 30 października. Zatem ulubiony bon mot byłego prezydenta o latawcach stracił już rację bytu. Bo ten sam były prezydent wraz z byłym wiceprezesem przed pięcioma laty właśnie zapowiadali, że pięć lat potrzeba na rozkręcenie lotniska i dogonienie konkurentów. Spróbujmy odpowiedzieć na pytanie, co się właściwie stało, że znów się w Łodzi nie udało?

Powodów jest kilka, a podstawowy leży chyba w motywach, którymi kierował się Jerzy Kropiwinicki, decydując: tak, chcę lotniska w Łodzi. A stało się to dopiero pod koniec pierwszej kadencji , bo mało kto dziś pamięta, że były prezydent Łodzi był zwolennikiem budowy lotniska między Łodzią i Warszawą, choćby w Babsku. Upierał się przy tym dość długo, a w tym czasie wyrastały powoli regionalne porty lotnicze, czyli Wrocław, Kraków, Poznań, Gdańsk.

W magistracie krąży plotka, że to Wojciech Łaszkiewicz wymusił na prezydencie decyzję o lotnisku w Łodzi. Oczywiście, słowo "wymusił" należy wziąć w potężny cudzysłów, bo Jerzego Kropiwinickiego żaden z jego współpracowników nie był w stanie zmusić do niczego. Mógł co najwyżej długo i wytrwale do czegoś byłego prezydenta namawiać. Zapewne tak było i tym razem, a te początki są o tyle istotne, że zdeterminowały przyszłość łódzkiego portu.

Ale o tym za chwilę, wróćmy do chronologii: zapadła decyzja - będzie w Łodzi lotnisko. Udało się pozyskać irlandzkiego Ryanaira, ale jaki to wyczyn, biorąc pod uwagę, że tanie linie przebojem zdobywały wówczas polski rynek, a Łódź gwarantowała Irlandczykom właściwie spełnienie każdego życzenia. I wyłączność, bo na drugą tanią linię czekaliśmy aż do 2010 roku (Dortmund uruchomił węgierski WizzAir), a to gwarantowało pasażerów i co za tym idzie - zyski. A te ostatnie dla taniej linii są najważniejsze.

Jedyne za co należy pochwalić Jerzego Kropwinickiego, to zatrudnienie Leszka Krawczyka na stanowisku prezesa. Krawczyk rozkręcił lotnisko we Wrocławiu, a kiedy stracił tam posadę w wyniku politycznych zawirowań, upomniała się o niego Łódź. I dobrze, bo to fachowiec jakich mało, infrastruktura łódzkiego portu, to jego zasługa. Tak jak błyskawiczna (niespełna trzy miesiące) budowa obecnego terminalu, wreszcie późniejsze wydłużenie pasa, budowa płyty postojowej i modernizacja pasa. Leszek Krawczyk jest pasjonatem, pamiętam z jakim zapałem oprowadzał po lotnisku dziennikarzy podczas ubiegłorocznej modernizacji pasa startowego. A było grubo po północy, bo roboty odbywały się nocą.

Lotnisko ruszyło, Ryanair dokładał kolejne połączenia, głównie na Wyspy Brytyjskie, boeingi latały niemal pełne, bo zaczął się boom na tanie latanie i emigrację zarobkową Polaków, którzy masowo wylatywali do Anglii i Irlandii. Trudno zatem się dziwić, że już po roku funkcjonowania łódzki port zyskał sobie miano najszybciej rozwijającego się w kraju, skoro mógł się pochwalić 200 tysiącami odprawionych pasażerów.

Wydawało się, że z roku na rok liczba połączeń, pasażerów, przewoźników będzie tylko rosnąć. Ale coś się zacięło, połączeń wcale nie było więcej, ani pasażerów, za to zaczęły się problemy finansowe.

Łódzkie lotnisko jest jedynym w kraju na garnuszku samorządu. Co to oznacza? Ano to, że rok w rok z budżetu miasta trzeba płacić za straty lotniska, ale też wydawać potężne kwoty na inwestycje w infrastrukturę, której w Łodzi nie było. Co prawda, niewielkie udziały ma w lotnisku Urząd Marszałkowski, ale jego zaangażowanie finansowe sporadycznie przekracza trzy miliony złotych rocznie. Dotacje z budżetu państwa też były może dwie - za premierów Marka Belki i Jarosława Kaczyńskiego.

Czytaj całość artykułu na stronie NaszeMiasto.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony