Z Włoch na Olimp, czyli lotnią przez 9 państw
To dla mnie wielka radość, przedstawić wam przygodę, która odmieniła moje życie. Jeśli twoje marzenie się spełniło, to łatwo wtedy stwierdzić, że wszystko jest możliwe, jeśli się tylko mocno w to wierzy.
Gdy wracam myślami wstecz, jak cały ten plan powstał, - nocne ślęczenie nad komputerem z Google Earth, obserwowanie frontów deszczowych, zdenerwowanie i stres przed startami, – muszę stwierdzić, że to nie było łatwe i proste i nic nie zostało nam podarowane.
Ale mieliśmy wsparcie: wszyscy którzy nas wspierali i towarzyszyli myślami z domu, z biura, ze szkół. Oni się do tego przyczynili - do spełnienia naszego marzenia.
Przed ponad rokiem zrodziła się idea tej podróży, ale nie miałem odwagi, by się nią z kimkolwiek podzielić. Dopiero po miesiącach, dzięki Bogu opowiedziałem o niej właściwym przyjaciołom.
Najpierw Manuel, mój towarzysz w tej podróży, który cierpliwie mnie wysłuchał i już wiedział, jaki koniec ta wyprawa obierze. Następnie był Sergio – mój wieloletni (już 80 letni) przyjaciel wypraw górskich. Jego gorące spojrzenie mówiło, że spełnienie marzeń jest tylko częścią osiągniętego celu. Cała droga do spełnienia jest ważna.
Cel naszej przygody można opisać krótko: spod domu w Gemona zalecieć lotnią na górę Olimp. Z miejsca, gdzie nauczyłem się chodzić, jeździć na nartach i latać na lotni, gdzie moje spojrzenia ogarniały dalekie horyzonty, wiedząc, że kiedyś wyruszę w daleką podróż. Do najważniejszej góry w historii, kolebki europejskiej cywilizacji, z pomocą tylko nóg, wiatru i termiki.
Niestety projekt ten ciągle był przesuwany, tak więc dopiero 10 sierpnia 2013 r. znaleźliśmy się na starcie Monte Zoncolan. Pomimo szarego i ponurego dnia, przybyło wielu przejaciół, by nas pożegnać.
Na pierwszym odcinku, 20 km locie do granicy Karniens, towarzyszyło nam kilku zaprzyjaźnionych lotniarzy i jastrząb, który swoim spokojem, ale równocześnie budzącym podziw lotem, przypominał mi mojego ojca, który również był na starcie, by życzyć mi szczęśliwej drogi.
W następnych 43 dniach zbyt dużo się wydarzyło, by o tym wszystkim tu opowiedzieć. Nie chcę odebrać wam radości z oglądania naszego filmu (link pod artykułem - przyp.red.). Opowiem tylko o kilku największych wydarzenian z ziemi i powietrza, aby podzielić się z wami obrazami i wydarzeniami, budzącymi najmocniejsze wrażenia.
Już po trzech dniach znaleźliśmy się w całkowicie obcym rejonie, w dzikim krajobrazie Chorwacji, daleko oddalonym od turystycznych plaż.
Znaleźliśmy się na niezamieszkałej wyżynie, która nam pokazała ciężką stronę tej przygody. Głodni i zmarznięci, wyczekiwaliśmy godzinami przy małym, ale głośnym ognisku na towarzyszący nam samochód. Otoczeni przez krzyczące sowy i ciekawskie jelenie, które podchodziły do nas o wiele za blisko.
Następne trzy dni wędrowaliśmy w ulewnych deszczach, w strzępach nerwów. Spaliśmy w opuszczonych legowiskach niedźwiedzi i wędrowaliśmy na dawno zapomnianych i nie używanych od lat ścieżkach w kierunku południowym. Obce okolice zmuszały nas do zachowywania nadmiernej ostrożności.
Wreszcie po trzech dniach czekania ucichła Bora i z lekkim tylnym wiatrem wystartowałem z myślą wykorzystania termiki w pobliżu wybrzeża. Ale już po 20 km lotu ogarnęła mnie pierwsza od wielu lat prawdziwa panika. Pozostało mi lądowanie w morzu, albo na zawietrznej góry, przy wiatrach dochodzących do 50km/h.
Zdecydowałem się na lądowanie na zawietrznej. Z wielkim szczęściem odbyło się to bez strat na sprzęcie i zdrowiu. Nawet, gdy już po krótkim czasie wcześniejsza panika wydawała się być nieuzasadniona, zamierzałem w przyszłości być o wiele ostrożniejszym.
Przy okazji wspomnę, że był to ostatni start z oficjalnego startowiska. Od teraz zaczynała się wielka improwizacja. Szybko nauczyliśmy się rozpoznawać góry, z których start pozwalał na dalekie loty i krótkie wycieczki piesze. Te z antenami na szczycie posiadają najczęściej dobrą drogę dojazdową i miejsce na rozłożenie lotni. Niestety nie wszystkie posiadały zbocza do dobrego startu, co niestety nawet przez Google Earth nie zawsze było do rozpoznania. Zdarzało się, że rozpędzaliśmy się na płaskim, by potem rzucać się z krawędzi przed uzyskaniem prędkości nośnej. Przy niektórych startach nawet Bogowie na dalekim Olimpie byliby lekko zaniepokojeni.
Mijaliśmy prawie wyludnione wsie, których mieszkańcy ugaszczali i rozpieszczali nas jak własnych synów. Ciężko było nam się z nimi rozstawać. Ciągle brakowało czasu na te spotkania - tym bardziej staraliśmy się je mocno przeżywać. Każdy dzień różnił się od drugiego, ale każdy dostarczał górę emocji. Były nimi nocowania w namiotach, używanie kuchni polowych etc. Wieczorem padaliśmy i zasypialiśmy, nie wiedząc kiedy. Wcześniej jednak było studiowanie map, pogody i planowanie lotu na następny dzień.
Ponieważ dostawaliśmy się na startowiska na piechotę, często docieraliśmy tam za późno, zaprzepaszczając najlepszy czas na start.
Rozkładanie lotni przebiegało bardzo szybko. Wieczorami szybko wszystko pakowaliśmy, aby udać się możliwie blisko do następnego miejsca startu.
W Bośni z powodu ciągle obecnych min, Top-landing był absolutnie tematem tabu. Tak musieliśmy planować loty, aby bez ryzyka lądować na niezaminowanych polach. Definicja "bezpieczne lądowisko" nabrało tam dodatkowego znaczenia. W tych często pozbawionych ludzi okolicach posuwaliśmy się szybko do przodu, ale towarzyszył nam ciągły strach wdepnięcia na minę.
W Bośni występują tak ostre kontrasty, jak w mało których innych europejskich krajach. Wymarłe, opuszczone równiny przeplatają się z pulsującymi miastami. Gołe skaliste stoki przechodzą nagle w gęste puszcze. Wiele prawie opuszczonych wsi, częściowo zburzonych, gdzie z tyłu gospodarstwa parkują drogie samochody. Ludzie są gościnni i pomimo przeżytego wojennego cierpienia jacyś pogodni i weseli.
Niebo jest także pełne kontrastów. Nieprzewidywalne wiatry zmuszają nas do kaprioli w powietrzu (kapriole to klasyczne figury, wykonywane przez ogiery lipicańskie w Hiszpańskiej Dworskiej Szkole Jazdy).
Niestety nie zawsze to funkcjonowało i w bardzo złym humorze wędrowaliśmy godzinami pod przepięknymi szlakami cumulusów. Tym bardziej wielka była radość z sukcesu, jeśli jednak to zadziałało.
Zdarzało się nieść lotnie 150 m do góry, przez pokryte skałami zbocze. Wiatr wiał z północnego zachodu, ale zbocze do startu biegło na południe. Występowały tylko krótkie termiczne fazy wiatru z przodu, co 15 minut, trwające tyko kilka sekund. Udało mi się jedną taką wykorzystać do startu, by udać się nad wyżynę w poszukiwaniu termiki. Manuel był za wolny i nie wykorzystał ostatniego warunku do startu. Mnie za to udało się zdobyć 500 m, potem po opadnięciu jeszcze raz 800 m, co pozwoliło mi po 30 km wreszcie dolecieć do chmury. Lecąc w niej częściowo uzyskiwałem coraz większą wysokość, lecąc wzdłuż grzbietu wyblakłych gór w kierunku morza. Wysokość przy ostatnim kancie pozwoliła na bezstresowy lot nad wyżyną aż do bram miasta Trebinje.
Trebinje jest w przeciwności do wcześniej spotykanych wyludnionych szarych okolic bardzo żywym i barwnym miastem - właściwym miejscem na spędzenie urodzin Manuela.
Był 7 września. W Montenegro poruszaliśmy się szybko do przodu. Lot wzdłuż prostego jak strzała wybrzeża z jego piaskowymi plażami, przebiegał jak jazda na motocyklu. Nie miało znaczenia, czy lot był spokojny, czy na pełnym gazie, jego wysokość pozostawała bez zmian i wynosiła od 900 do 1200 metrów.
Crna Gora nazywany jest ten rejon przez jego mieszkańców. We wsiach - domy z dużymi oknami zbudowane są z solidnych kamieni.
Kobiety są jak domy – twarde, ale z dużymi oczami. Mężczyźni za to tylko wielcy.
Kiedyś kończy się nasz tor wyścigowy wzdłuż wybrzeża i walczymy, by dać się znosić już wyłącznie horyzontalnie przemieszczającej się termice. Na końcu lądujemy u stop mieszkańca wsi i jego wnuka. Próbowaliśmy z nim komunikować, ale nie rozumiał naszego słabego serbskiego. Jednak znakami dał nam znać, że znajdujemy się w Albanii.
Byliśmy pełni uprzedzeń odnośnie krajów bałkańskich, ale najbardziej baliśmy się właśnie Albanii. Strach przed wszystkim – jak się okazało zupełnie nieuzasadniony. Ale możliwe, że mieliśmy po prostu szczęście.
Następnego dnia lądowaliśmy w Tiranie – stolicy Albanii. Nie minęła nawet minuta po lądowaniu, jak pojawił się jakiś czterdziestolatek, wyciągając z torby dwa właśnie kupione chłodne piwa. Nie miałem pojęcia jak on to zrobił, ani skąd wzięło się nagle 30 dzieci, z którymi mogłem bawić się następne dwie godziny.
To właśnie Albańczycy wyciągnęli nasz pojazd z bagna i nieśli przez rwące rzeki nasze lotnie do następnej drogi.
Następne kraje albo się zmniejszały, albo to my coraz lepiej lataliśmy. W każdym bądź razie wkrótce dotarliśmy do Macedonii. Wreszcie były oficjalne startowiska i zaprzyjaźnieni lotniarze. Przy jeziorze Ohrid rozpoczęlismy lot w podobnym terenie jak w Crna Gora – wzdłuż grzbietu, jednak przy prędkości wiatru około 40 km/h.
Na końcu pasma górskiego pozostało jeszcze 80 km do granicy Grecji. Pokonaliśmy je, wznosząc się 8 m/s na max. wysokość 2800 m. Tylny wiatr pomógł nam dolecieć do Grecji ze średnią prędkością 80 km/h.
40 km przed celem wystawieni zostaliśmy na próbę cierpliwości przez szare niebo. Z dużą dozą szczęścia wykorzystałem sprzyjający moment i uzyskałem 20 m przewyższenia nad startem i wylądowałem na górze położonej naprzeciwko Olimpu, na wysokości 2200m wśród krzaków jagodowych. To było najbardziej rozsądne top-lądowanie w mojej karierze.
Start na wszystkie kierunki świata, z górą Olimp przed oczami. Następny dzień był dniem osiągnięcia celu. Manuel był bardzo zdenerwowany, ja troszkę smutny, że zbliża się koniec tej wyprawy. Nasza góra pozwala na start we wszystkie kierunki. Z jednego wiało. Gdzie indziej były cumulusy i jeszcze gdzie indziej nasz cel. Co robić? Zdecydowaliśmy się na start pod wiatr. Po początkowych trudnościach, udało nam się dolecieć do jedynej chmury na północnej stronie. Jednak do końca pozostawało napięcie, aż odpaliliśmy w kierunku Olimpu.
Nie da się opisać, co ta chwila dla nas znaczyła. Ktoś, kto tak jak my jest lotniarzem z serca i duszy, zrozumie to. Rodzi się wielki podziw dla tego wielkiego kamienia na południowym końcu Europy. Zrobliliśmy jeszcze wielka rundę nad morzem i lądowaliśmy na plaży. Długo nie mogliśmy uwierzyć, że nasz cel został osiągnięty.
Po lądowaniu padliśmy sobie w ramiona, byliśmy jednak zbyt zmęczeni, żeby świętować. Tylko widok naszych lotni na tle góry Olimp potwierdzał, ża plan został zrealizowany. Coś niezapomnianego, pełnego wrażeń wkradło się do naszych myśli. Coś, co zmieniło nasze życie.
Film włoskiej telewizji Rai-Italia o najdłuższej podróży kiedykolwiek, wykonanej w locie swobodnym. Suan Selenati i Manuel Vezzi Carnia przebyli na lotniach trasę z Włoch do Grecji w 43 dni.
Tłumaczenie z DHV-Info nr 188
Komentarze