110 schodów na wieżę… Byłam kontrolerem ruchu lotniczego w Jasionce
Jest lato 1971 roku. Do krawcowej przychodzi Krystyna. Jest „świeżo upieczoną” maturzystką. Chce uszyć sukienkę na bal. Mąż krawcowej pracuje na lotnisku w Jasionce. Jest mechanikiem. Wspólnie rozmawiają. Mężczyzna dopytuje Krysię o wynik egzaminu dojrzałości i plany na przyszłość… Mówi, że w porcie potrzebują pracownika. Pyta dziewczynę czy chciałby podjąć pracę na wieży. Tak oto Krystyna została kontrolerem ruchu lotniczego na rzeszowskim lotnisku. Tutaj, w tym zawodzie przepracowała blisko pół wieku. Ile pamięta z tej pracy i tych czasów?
1 sierpnia 1971 roku to do dziś jedna z najważniejszych dat w życiu Krystyny. To wtedy zaczęła się jej kariera na rzeszowskim lotnisku, a skończyła 44 lata później, w grudniu 2015 roku. Kobieta – kontroler, przez długie lata jedyna w regionie, była mimowolnym świadkiem m.in wielu przemian tutejszego portu lotniczego.
– Mieszkałam w pobliżu lotniska i nieraz słyszałam warkot silników lotniczych. Nawet mi się to podobało, ale nigdy nie myślałam, że będę tutaj pracować. Chyba los tak chciał. Napisałam podanie i od 1 sierpnia 1971 roku zaczęłam pracę na lotnisku w Jasionce. Wtedy był tam jeden budynek z wieżą.* Stamtąd odprawiano pasażerów. Była to także siedziba Zarządu portu. Tylko lotniskowa Straż Pożarna i dział techniczny rezydowali w innym budynku. Pas był w tym samym miejscu co obecnie. Pasażerów przewożono autobusem przez teren lotniska. Zabierał ich z rzeszowskiego placu Zwycięstwa, ale nie był to regularny kurs tylko dostosowany do godzin odlotów samolotów. Latano tylko w dzień.
* Dziś ten budynek to siedziba Ośrodka Kształcenia Lotniczego Politechniki Rzeszowskiej.
Będę pracować w tym "kurniku"
Teraz zapewne starsi wzdychają “Ach! To były czasy!”, których młode pokolenie wyobrazić sobie nie zdoła. Ale również Krystyna przyjmując posadę kontrolera ruchu lotniczego na początku niezbyt wiedziała co ją czeka.
– Wiedziałam tylko, że będę pracować w tym “kurniku”, na tym dachu. Czyli wysoko. Pierwszy dzień w tej pracy pamiętam doskonale. Kolega poinstruował mnie lakonicznie. “Tu jest centrala” – powiedział pokazując taką dużą skrzynkę z telefonem. “Tu jest książka, w której rejestruje się przyloty, a tu 11 nierównych, krętych schodów. Bo takie zrobili” – oznajmił. “To duże tam na dole to jest dalekopis. Na nim utrzymuje się łączność, pisze się depesze itd… No to już wszystko wiesz” – stwierdził i poszedł się opalać. Byłam zrozpaczona. W domu oznajmiłam, że ja już tam nie wrócę. Oczywiście stało się inaczej.
W latach 70. ubiegłego wieku na rzeszowskim lotnisku zatrudniano niewielu pracowników. Pod koniec 1971 roku na wieży pracowało w sumie 5 osób w tym jedna kobieta. Dopiero w 1999 roku przyszła koleżanka Krysi. Ludzie za to byli wielofunkcyjni. Zdarzało się, że kontroler ruchu lotniczego stawał się zawiadowcą lotniska. Dziś rzeszowska kontrolerka wspomina m.in swojego pierwszego szefa.
– Kierownikiem był wtedy lotnik RAF-u, strzelec pokładowy w Dywizjonie 300. Imponowało mi jego podejście do pracy.
Dziewczyna dość szybko opanowała swoje obowiązki. Potem pracodawca wysyłał ją na szkolenia. Chciała zdobyć uprawnienia licencjonowanego kontrolera ruchu lotniczego. Otrzymała je jednak dopiero w 1979 roku. Czekała na nie tak długo, ponieważ niefortunnie trafiła na okres, w którym zaprzestano szkoleń kobiet z powodu zdarzenia lotniczego, za które obwiniono dwie dyżurujące kontrolerki. Czasowo wstrzymano kształcenie oraz przyjęcia kobiet na te stanowiska.
Drewniany pulpit i lniane zasłony
Do nowej siedziby Kontroli Ruchu Lotniczego rzeszowskich kontrolerów przeniesiono dwa lata później, w maju 1973 roku. Drewniany pulpit, lniane zasłony… To Krystyna pamięta do dziś. Tak wyglądało miejsce, w którym rozpoczynała swoje zawodowe życie.
(fot. arch. bloga lotniczepodkarpackie.pl)
W tych czasach droga startowa lotniska nie była jeszcze oświetlona. Na wieży pracowano jednozmianowo. Wynikało to zapewne z niewielkiej częstotliwości lotów. Dziennie Jasionka obsługiwała 2 rejsy na linii Rzeszów-Warszawa. Chętnych do podróży nie było wielu ponieważ lot samolotem wówczas był luksusem, na który mogli pozwolić sobie tylko nieliczni. Z Jasionki latały głównie Ił-18 i An-24. Średnio, w ramach jednego lotu podróżowało około 40 pasażerów. Nie wspominając o tym, że cena owego, nieraz bardzo wątpliwego luksusu, była bardzo wysoka. Zapewne również z tego powodu fundamentem funkcjonowania portu nie były loty pasażerskie lecz fabryczne i sanitarne.
– Udział lotów pasażerskich wówczas był niewielki. Odbywało się za to sporo lotów fabrycznych do WSK, ponieważ wtedy fabryka działała bardzo prężnie. Ponadto przylatywały samoloty wojskowe, a bardzo dobrze rozwinięte było lotnictwo sanitarne. Tym mogliśmy się pochwalić. Chorych i poszkodowanych transportowano najczęściej chyba “Gawronami”… Te samoloty rozwijały zawrotną, jak na owe czasy, prędkość 140 km/h. Przykładowo do krakowskiego szpitala pacjent leciał około godziny. Na owe czasy był to transport bezkonkurencyjny. Korzystano też z takiego jednego samolocika, który latał do Szczecina w obie strony bez tankowania. Ponadto lotnisko intensywnie eksploatował też rzeszowskiego aeroklub. Lotów szkolnych było mnóstwo.
Sierra Obora. Azerbejdżańskie loty
Wówczas wszystko było inne niż dziś. Inna była też przestrzeń powietrzna.
– Jak zaczynałam pracę dla wszystkich statków powietrznych było jedno niebo. Później przestrzeń podzielono na przestrzeń lotów kontrolowanych i niekontrolowanych. Nas, kontrolerów też rozdzielono. W pierwszej samoloty pasażerskie cały czas musiały być w łączności z nami. Od tego czasu zajmowałam się tą przestrzenią. Chyba z tego powodu ominęło mnie na przykład lądowanie Miszkurki w Jasionce.
W latach 90. XX wieku port lotniczy przyjmował i odprawiał loty cargo m.in do i z Baku. Nieraz jakby „na waleta” na pokład zabierano też pasażerów. Azerbejdżańskie loty to jedne z tych, które Krystynie zapadły w pamięć.
– Z azerbejdźańskiego Baku do Jasionki przylatywał TU-154. Transportowano nim głównie towary, ale gdy w samolotach zostawało miejsca zabierali też pasażerów. Ilu? Skolko ugodno – mawiano. Mieli bilety, ale bez miejscówek. Kto pierwszy dostał się na pokład ten poleciał. Zabierano tylu ilu się zmieściło. Dziś to sytuacja nie do pomyślenia. Ci piloci byli jak kamikadze. Podrywali maszynę do startu na samym końcu pasa. Niejednokrotnie w myślach modliłam się, żeby nasza droga startowa się wydłużyła na ten moment. Pamiętam też przyloty przywódców komunistycznych państw. Na przykład “Tito” – przywódca Jugosławii przyleciał tutaj francuskim odrzutowcem Caravelle. Niezapomniane wrażenia zostawiał też po sobie radziecki Mi-6, którym przylatywano do rzeszowskiego WSK. Gdy ten śmigłowiec przelatywał nad droga startową zmiatał wszystko dookoła. Chyba na przełomie lat 80. i 90. dużo było lotów czarterowych. Ił-18 z Jasionki do Mediolanu transportowano żywe cielęta. Pilot tego samolotu zgłaszał się do nas Sierra Obora. To był nasz umowny klucz. A zdarzało się też, że zwierzę uciekło z pokładu i ścigano je po lotnisku.
Z Rzeszowa latano też do Bejrutu z mięsem, a do Helsinek z truskawkami. Z czasem także mieszkańcy Podkarpacia zainteresowali się transportem lotniczym. Na podróże samolotem pozwalali sobie głównie w okresie wakacji.
– Wtedy pasażerów przybywało bo do Gdańska “lotowskim” An-24 leciało się około 2 godzin co w porównaniu do innych form transportu było drogą lecz kuszącą alternatywą. Polski przewoźnik oferował też kursy do Koszalina i Szczecina. Miesięcznie odbywało się nawet kilkaset startów i lądowań … Latem na łączności w jednym momencie bywało nawet kilkanaście samolotów do obsłużenia. Tąpnięcie nastąpiło podczas stanu wojennego. Wtedy zawieszono połączenia. Wydaje mi się, że w latach 80. w Jasionce wybudowano oświetlenie pasa. Odtąd przylatywały tu też samoloty na nocleg. Gdy uruchomiono nocne loty to lotnisko przyjmowało też loty pocztowe. Najpierw pocztę droga lotniczą transportowało wojsko. Potem, chyba pod koniec lat 90., z pocztą przylatywały samoloty spółki White Eagle Aviation Cargo.** Dużo było lotów szkolnych z WSK Mielec. Prężnie działał Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Napędów Lotniczych. Była to jednostka rzeszowskiej WSK. Fabryka na terenie lotniska prowadziła loty doświadczalne. Na Krukach i Moravie L-200 testowano silniki lotnicze nieraz od godziny czwartej nad ranem. Jasionka, w porównaniu do okolicznych lotnisk była lepiej wyposażona. Był ILS. To była ogromna wartość.
** We flocie WEA transportującej przesyłki pocztowe był samolot
ATR 42, cztery L-410 UVPE Turbolety oraz śmigłowiec Mi-8T
Rzeszowscy “Wniebowzięci”
W 1973 roku personel wieży kontroli przeniósł się do nowej wieży, ale pasażerów jeszcze długo dowożono z hali odlotów do miejsca startu samolotów. Dopiero w 1991 roku obok otwarto terminal.
Ten lotniskowy klimat doskonale oddaje polski film komediowy w reżyserii Andrzeja Kondratiuka pt. “Wniebowzięci” (1973).
źródło: youtube.com/polskifilmfabularny
Dwaj prości mężczyźni wygrywają dużą sumę pieniędzy w toto-lotka. Dzięki temu odbywają pierwszą w życiu podróż samolotem. Przez chwilę mogą stać się innymi ludźmi. Jak wynika z fabuły filmu, podczas tej podróży niezapomniany duet aktorów-naturszczyków ląduje na rzeszowskim lotnisku (22:10 – 27:00). Filmowy Lutek i Arkaszka w lotniskowej restauracji proponują nieznajomym kobietom wspólny lot z Rzeszowa do Gdańska. Ale czy była to prawda czy jedynie filmowa fikcja?
– Oczywiście, że tutaj kręcili “Wniebowziętych”! Od starszych kolegów wiem, że tę scenę z Maklakiewiczem i Himilsbachem, którzy podrywają te dwie kobiety kręcono w budynku ówczesnego portu na dole, w hali odlotów. Te zdjęcia kręcono albo przed moim przyjęciem do pracy albo wówczas gdy byłam na jakimś szkoleniu. A takie szkolenie trwało nawet pół roku.
Mimo, że Krystyna była w gronie osób, które z racji wykonywanego zawodu o lotnictwie wiedziały dużo to jednak samolotem odrywała się od ziemi głównie z powodu podróży służbowych. Zapytana o to czy połknęła bakcyla tego lotnictwa odpowiada dość przewrotnie:
– Tego mojego tak, połknęłam. Mieszkałam obok lotniska, ale samolotem poleciałam pierwszy raz dopiero gdy już pracowałam na wieży. Kolega-pilot zabrał koleżankę z pracy na pokład jakiegoś samolotu aeroklubowego. Lataliśmy nad Rzeszowem. On pokazał mi gdzie mieszka jego rodzina. Przy lądowaniu ze strachu wrzeszczałam jak oszalała, a potem oznajmiłam, że nigdy więcej do żadnego samolotu nie wsiądę.
Pytano co ja tam robię
Kiedy Krystyna zaczęła pracę na wieży KRL w Jasionce jej zawód w Polsce dopiero raczkował. Pierwsze licencje dla kontrolerów zaczęto wydawać w 1965 roku. Początkiem lat 70. nie był to prestiżowa profesja.
– Gdy mówiłam, że pracuję na wieży KRL na lotnisku na ogół pytano co ja tam robię. Podróżowanie samolotem było mało popularne, a praca kontrolera całkiem nieznana. Kilkakrotnie zabierano nas na pokład samolotów, żebyśmy mogli zobaczyć naszą pracę z drugiej strony. Wtedy doceniłam jak ważne jest opanowanie i spokój m.in w głosie. Chociaż … Nie jestem pewna czy mój głos zawsze taki był.
Niełatwo było też kształcić się w tej profesji. W księgarniach nie było publikacji na ten temat, a “Skrzydlata Polska” była rarytasem dla nielicznych. Toteż całą wiedzę zdobywano głównie na szkoleniach.
– Na teoretycznych w stolicy uczyliśmy się chyba wszystkiego – m.in mechaniki lotu i meteorologii… Potem wracaliśmy na szkolenie praktyczne do naszej Jasionki. Na piętrze nad halą odlotów mieścił się Ośrodek Szkolenia Kontrolerów Ruchu Lotniczego. Tutaj odbywały się szkolenia praktyczne na symulatorach. Jeden udawał, że leci, a drugi, że go kontroluje. Trenowaliśmy na przykład właściwe używanie lotniczej frazeologii – angielskiej i rosyjskiej tak aby zmieścić się w czasie, by uniknąć tzw. kiksa. Każdy miał swój zegar. Na tę część szkoleniową przybywali tutaj wszyscy adepci na kontrolerów z całego kraju. Potem były egzaminy.
Na makiecie lotniska w rozmiarze takim, aby sprawiała wrażenie, że patrzy się na port z wysokości wieży KRL ustawiano miniaturowe samoloty… Kontrolerów kształcono i egzaminowano w Rzeszowie do 1987 roku.
Trzykrotne mayday!
Myli się ten, kto sądzi, że z uwagi na nieporównywalne do dzisiejszego natężenie ruchu lotniczego, praca ówczesnego kontrolera była bezstresowa.
– Do pracy szło się na służbę. Tak mówiono, ale to słowo pojmowano jakoś inaczej, z sympatią. Gdy wracałam z tej pracy miałam poczucie, że komuś pomogłam, żeby bezpiecznie wylądował, wystartował czy po prostu leciał… Raz, podczas jednego z moich dyżurów usłyszałam trzykrotne mayday! To oznaczało stan najwyższego zagrożenia w powietrzu. Okazało się, że zapalił się samolot. Silnik stanął w płomieniach na wysokości 4000 stóp. Maszyna była zatankowana, z kompletem pasażerów. Pilot wylądował lecz ja jako świeżo upieczony kontroler bardzo to przeżyłam.
Kobieta pamięta też bardziej ekstremalne przypadki, które mimo upływu lat i rosnącego doświadczenia w tej pracy nie pozostają jej obojętne.
– To było chyba w latach 90. Sanitarny samolot L-200 Morava leciał do Warszawy. W drodze powrotnej pod Sandomierzem rozbił się. Słyszałam to wszystko… Słyszałam na żywo… Do dziś nie wiem jak po tym dyżurze wróciłam do domu. Na moim dyżurze samolot się rozbił. Zawsze życzyliśmy pilotom tylu lądowań ilu startów. Tutaj tego bilansu zabrakło… Oni polecieli tak wysoko, że już nie wrócili.
(fot. arch. bloga lotniczepodkarpackie.pl)
W czasach, gdy podróż samolotem była novum, kultura i przepisy dotyczące przemieszczania się tym środkiem transportu także były w powijakach. Zdarzało się, że ani pasażerowie ani obsługa nie wiedziała jak należy zachowywać się na pokładzie maszyny.
– Był taki czas, kiedy często latałam na kursy języka angielskiego z Rzeszowa do Warszawy. To było w styczniu lub lutym. Na pokład samolotu wsiadł facet w samym T-shircie. Nie zwróciło to niczyjej uwagi, nikt go nie skontrolował, o nic nie pytał. Nie było takich procedur. Nagle, podczas lotu zaczął krzyczeć i szarpać się z kapitanem samolotu. Ostatecznie jakoś go ujarzmiono. Takich incydentów nie nagłaśniano chociaż się zdarzały.
Bezsprzecznie zawód ówczesnego kontrolera ruchu lotniczego różnił się od dzisiejszego. Komfort pracy był zdecydowanie mniejszy. Nie było “czujnych” komputerów. Więcej zależało od ludzi – zarówno tych na niebie jak i tych z wieży KRL.
– Teraz nie robi się słupeczków. Robi je komputer, a my robiliśmy to ręcznie. Liczyliśmy paseczki jeden po drugim na piechotę… Taka to był kontrola proceduralna. Jak był “kit” to zazwyczaj nie było co robić, ale trzeba było pozostać czujnym. Ktoś mógł zabłądzić w tej mgle. W każdej chwili mogło się coś wydarzyć. Na przykład wojsko latało „górą” na Balice. Gdyby warunki pogodowe zepsuły się lub nastąpiła jakaś awaria każdy pilot szukał najbliższego lotniska. Kiedyś, podczas świątecznego dyżuru pewien Szwed wylądował w zaspie za Wisłokiem. Okazało się, że to był taki “niedzielny” pilot. Ostatecznie nic mu się nie stało, ale stosowne procedury musieliśmy uruchomić.
Nie samą pracą człowiek żyje
Kontroler to taki zawód, w którym dzień w dzień rozmawia się z ludźmi. Ci bywają różni: mili, sympatyczni, upierdliwi, nieznośni. Krystyna podkreśla, że nie wolno było ulegać ich nastrojom. Zwłaszcza w początkach jej pracy to właśnie na ludziach po obu stronach ciążyła największa odpowiedzialność za powodzenie każdego lotu. Z drugiej strony nie samą pracą człowiek żyje.
– Ale w chwilach kiedy było bezpiecznie prowadziliśmy też luźne pogawędki. Gdy przychodziły święta bez przerwy słyszałam z głośnika “Happy New Year!” I pomagaliśmy sobie nawzajem. W czasach kryzysu lat. 80. zaprzyjaźniona z nami załoga z Instytutu Lotnictwa przywoziła mi z Warszawy masło i herbatki dla dzieci. Pamiętam też jak podczas zlotu chasydów przybywało tu sporo samolotów. Pewnego razu na płycie ustawiono je dość ciasno co zdenerwowało jednego z kapitanów i taki poirytowany zawitał do nas na wieżę. Miał dużo czasu do odlotu i … Skosztował mojego barszczyku… To mu pomogło. To był naprawdę bardzo sympatyczny człowiek.
(fot. arch. bloga lotniczepodkarpackie.pl)
14 marca 2003 roku na rzeszowskim lotnisku wylądował Boeing 747 Speedbird. Była to pierwsza wizyta Jumbo Jeta w Jasionce.
– To była euforia gdy dowiedziałam się o tym przylocie. Piękna, ekskluzywna kolubryna miała wylądować w Rzeszowie! Na ten dzień miałam zaplanowany dyżur na wieży i nie mogłam się go doczekać. Co więcej, nie pozwoliłam kolegom, aby mi odebrali przyjemność naprowadzania go do naszego portu. Speedbird wykonał podejście z widocznością na 270°. Obiektywnie można zapytać co to za różnica – przez radio gada się tak samo do załogi dużych samolotów jak i małych samolotów. Ale dla nas była to ogromna przyjemność mieć styczność z taką maszyną i jej załogą.
110 krętych schodów…
Pracodawcą Krystyny najpierw był Zarząd Ruchu Lotniczego i Lotnisk Komunikacyjnych (ZRLiLK). Potem – Przedsiębiorstwo Państwowe “Porty Lotnicze”. Z niego w 2004 roku powstała Polska Agencja Żeglugi Powietrznej – instytucja, która zajmuje się tylko kontrolą ruchu lotniczego.
Nasza kontrolerka przepracowała w tym zawodzie kilkadziesiąt lat. Widziała tworzącą się lotniskową infrastrukturę, otwierające i zamykające połączenia lotnicze, poznała ogrom ludzi ze świata lotnictwa i niejako praktycznie uczestniczyła w konstytuowaniu się zawodu kontrolera ruchu lotniczego.
– Przepracowałam tam 44 lata… Jak sięgam pamięcią do początków mojej pracy to wydaje mi się, że była ona dla mnie drugim domem. Mimo technicznych trudności, niedoskonałości sprzętu, z którymi musieliśmy się zmierzyć oraz różnych przeszkód. Jak słońce przygrzało do tych żelaznych ram na wieży można było się ugotować. Na górę często trzeba było dotrzeć migiem. A z parteru na szczyt naszej wieży było aż 110 krętych schodów…
Krystyna nawet dziś nie wyobraża sobie pracy w innym zawodzie. Może z braku możliwości porównania, a może dlatego, że trafił swój na swego. Ponieważ ona w 1971 roku połknęła bakcyla lotnictwa, jej lotnictwa, tego z wieży. W końcu tam na górze, w tym “kurniku” spędziła prawie pół wieku.
Postscriptum
Poniżej mała retrospekcja po to abyście wiedzieli na jaki grunt natrafiła nasza bohaterka. ZOBACZ → 110 schodów na wieżę… KALENDARIUM
Katarzyna Hadała
Więcej artukułów na stronie www.lotniczepodkarpackie.pl
Komentarze