Latajmy Bezpiecznie: Przestroga przed samodzielnymi próbami latania
W ostatnich dniach Zespół Lokalizacji Zagrożeń w Lotnictwie Cywilnym (Latajmy Bezpiecznie) otrzymał zgłoszenie nr 22/2014, które dotyczy niebezpieczeństw wynikających z prób wykonywana samodzielnych lotów bez wcześniejszego przygotowania i przeszkolenia. Zgłaszający na swoim przykładzie przestrzega innych przed podejmowaniem samodzielnych lotów na konstrukcjach, na których nie posiada się żadnego doświadczenia. Zapraszamy do lektury:
Opis zgłoszenia:
"Boleśnie zetknąłem się z tak prostymi statkami latającymi jak paraplany. Wymyśliłem sobie, że trzeba spróbować czegoś nowego. Padło na paraplan, jako że łatwy (podobno) w obsłudze, prosty w pilotażu i – co najważniejsze – niezbyt drogi. Znalazłem takowy na jednym z serwisów internetowych. Pojechaliśmy kupić. Sprzedawca przed sprzedażą pokazał go w locie, więc byliśmy pewni, że nie kupujemy przysłowiowego kota w worku. Wszystko byłoby w porządku gdyby przed zakupem ktoś z nas wiedział co mamy kupić i co przedstawia wartość samą w sobie jako paraplan. Dopiero po zakupie wpadłem na pomysł, że łatwość w obsłudze to jedno, a korzystanie z tego, co kupiliśmy to drugie. Pojechałem więc na nauki do kogoś, kto powinien wiedzieć o co chodzi i nawet razem trochę polataliśmy, a trwało to mniej więcej tydzień i żadnego dokumentu na naukę, niestety, nie dostałem.
No więc zgodnie z tym, co już pisałem zaczęliśmy od przeróbek sprzętu, bo wózek niby motolotniowy to jednak zbyt ciężki jak na paraplan. Zaczęliśmy od fotela pilota i z takiego z fiata 126p zamieniony został na stadionowy tzn. plastykowy – lekki i wytrzymały. Zyskaliśmy jakieś 25 kg. Potem zaczęły się przeróbki zawieszenia na bardziej miękkie. Zastosowaliśmy amortyzatory tylnej osi. Błąd – masa wzrosła o kilka kilogramów, a same amortyzatory nie poprawiały dynamiki lądowań. Nikt się jednak nie przejmował, bo skrzydło miało udźwig 360 kg, a wózek z silnikiem ważył około 150 kg, czyli pozostawało jeszcze 210 kg. W końcu uznaliśmy, że dosyć roboty – trzeba polatać, a przynajmniej spróbować. I tak jednego dnia właściciel wykorzystał łąkę jednego ze znajomych do prób. I tutaj okazało się, że doświadczenia z przeszłości nie wystarczą. Licencja pilota samolotowego to w tym przypadku za mało – trzeba mieć jeszcze umiejętności z opanowania paraplanu.
Efekt nieudolnych prób: złamane śmigło (nie do naprawy) i uszkodzone skrzydło (po prostu rozerwane śmigłem). Dostałem polecenie usunięcia usterek. Skrzydło trzeba było wysłać do wyspecjalizowanego warsztatu. Naprawa skrzydła trwała około trzech tygodni ze względu na spore uszkodzenia. Pewnego dnia skrzydło wróciło z naprawy i po sprawdzeniu uznaliśmy, że można dalej próbować nasz sprzęt, chociaż pozostało jeszcze wymienić połamane w poprzednich próbach śmigło. Wykonałem to w ciągu kilku godzin, jako że dodatkowo posiadaliśmy jeszcze śmigło podstawowe, czyli ćwiczebne, ale już stałe – nieregulowane. Jego ciąg był znacznie mniejszy niż tego wcześniejszego. Jednak specjalnie nie było się czym przejmować ze względu na brak doświadczenia, a także na fakt, że na tym właśnie śmigle poprzedni właściciel przecież latał.
W końcu doszliśmy do wniosku, że jednak pomimo chęci latania trzeba zdobyć jeszcze trochę umiejętności. Na jednym z portali znalazłem adres i telefon człowieka, który o paraplanach wie prawie wszystko i umówiłem się z nim na kurs wstępny na jednym z lotnisk, gdzie mieliśmy spróbować pouczyć się latania z prawdziwego zdarzenia. Mój znajomy, właściciel sprzętu, nie mógł jednak uczestniczyć w tym kursie, a może po prostu nie chciał i wysłał tylko mnie partycypując w kosztach. No i pojechałem. Po zaznajomieniu ze sprzętem szczęka mi opadła nisko, bo to, co zobaczyłem daleko odbiegało od tego, co posiadaliśmy. Inny wózek, a także skrzydło o znacznie większym udźwigu i znacznie mocniejszy silnik Rotax 912 (100 KM). W ciągu tygodnia wykonaliśmy wspólnie kilka lotów i nawet doświadczyłem zaszczytu kołowania samodzielnie po pasie startowym lotniska, co akurat nie było mi potrzebne, bo naszym paraplanem na ziemi wyjeździłem się do woli i znałem już jego dobre i złe strony jeżeli chodzi o jazdę po ziemi.
Loty były natomiast niezapomnianym przeżyciem i czekałem tylko chwili, kiedy instruktor zacznie mnie laszować. Moje nadzieje jednak musiały poczekać jako, że instruktor nie miał uprawnień do samodzielnego egzaminu i trzeba było jeszcze wykonać kilka lotów wspólnych i w obecności uprawnionych osób wykonać lot samodzielny, co miało nastąpić w późniejszym terminie. Rozstaliśmy się z zapewnieniem kontynuacji nauki, a także z nadzieją na końcowe laszowanie do stopnia pilota paraplanu.
Postanowiliśmy spróbować skrzydło po remoncie w górach, które właśnie niedawno doszło do nas z powrotem. Pojechaliśmy razem samochodem z wózkiem paraplanu na przyczepie. Już na miejscu rozłożyłem wszystko na pasie startowym, dolałem paliwa, rozgrzałem silnik i wsiadłem. Zapiąłem pas (tylko biodrowy) i spróbowałem startu. Poszło nadzwyczaj dobrze. Zaraz po krótkim rozbiegu nastąpiło wznoszenie oraz skręt zgodnie z fizyką, tzn. strugi odśmigłowe wymusiły skręt w lewo. Jednak ja nie mogłem tego skrętu skorygować ze względu na zaplątanie prawej sterówki przy starcie. A żeby poprawić, odplątać sterówkę należało wstać z krzesełka i do niej dosięgnąć. Teraz wszystko odbyło się błyskawicznie. Na torze lotu rosły drzewa, w które wleciałem jednak dosyć wysoko w same korony. Zatrzymały one sam wózek, natomiast skrzydło siłą inercji (prędkość skrzydła to około 50 km/h) poleciało do przodu powodując ściągnięcie wózka z wierzchołka drzewa, co spowodowało upadek pionowo w dół i uderzenie w ziemię. Co prawda przeżyłem upadek, ale stan mojego zdrowia był tragiczny. Od momentu startu do samego wypadku upłynęło może 15 sekund. Na szczęście tego już nie pamiętam, bo po uderzeniu straciłem przytomność. Jak się okazało, doznałem wielokrotnych złamań obu nóg. Lewy staw skokowy wyskoczył przez skórę nogi i wbił się (przez buty!) w ziemię. Lusterko wsteczne zamontowane przez właściciela spowodowało wielokrotne złamania kości twarzy, oraz amputację urazową lewego oczodołu razem z okiem. Mam poświadczone 34 złamania kości twarzy i szczęki. O wybitych zębach już nie mówię. Okuliści w szpitalu zadecydowali, że lewego oka nie uda się uratować.
Nasuwa mi się podsumowanie: W takie sporty nie wolno bawić się bez przygotowania, tzn. solidnego kursu z instruktorem i laszowaniem do uprawnień pilota. W żadnym wypadku nie wolno samodzielnie próbować latania, bo jest to igranie ze śmiercią lub trwałym kalectwem. Sam zapał do latania to nie wszystko. Trzeba jeszcze mieć UBEZPIECZENIE oraz czteropunktowe pasy bezpieczeństwa, no i chociaż minimalne doświadczenie w lotach samodzielnych pod okiem instruktora. Co do pasów: o ironio, zamówiłem takie ze spadochronu ratunkowego i dzień po wypadku przyszła informacja, że można je odebrać. Szkoda tylko, że jeden dzień za późno (przynajmniej bym normalnie widział).
Jak wspomniałem, w chwili uderzenia w ziemię straciłem przytomność. I chyba dobrze, bo ból byłby nie do wytrzymania".
Komentarze