Przejdź do treści
Andrzej Dziobal (fot. archiwum Andrzeja Dziobala)
Źródło artykułu

Cztery tysiące podniebnych skoków

Swoją podniebną przygodę zaczynał w wieku 17 lat. Początkowo jako pilot szybowcowy, później jako skoczek spadochronowy ze startami w kadrze narodowej na koncie. Gdy przyszedł czas na życie rodzinne i stabilizację, niecodzienny sport poszedł w odstawkę. Dziś Andrzej Dziobal kontynuuje spadochronową przygodę i jako pasjonat skacze w grupie pokazowej Sky Magic.

– Jakie uczucia towarzyszą Panu podczas skoku?

– Adrenalina, wolność. Czuję, że odrywam się od przyziemnego świata. Mam też przed sobą niezapomniane widoki… Każdy kolejny skok traktuję jak nowe wyzwanie.

– To dla Pana sport czy pasja?

– Wszystko zaczęło się od szybowców. Wiedziałem, że będę miał problemy, by uzyskać zgodę od rodziców na zapisanie się do sekcji. Wymyśliłem więc chytry plan. Przyniosłem im do podpisu dwa podania: jedno do sekcji żużlowej, a drugie do aeroklubowej. I tak rodzice zgodzili się na szkolenie szybowcowe. Kiedyś, żeby można było na nich latać, trzeba było oddać trzy skoki ze spadochronem. Właśnie wtedy połknąłem bakcyla. Miałem 17 lat. Początkowo skoki ze spadochronem były dla mnie sportem. Zostałem powołany do kadry narodowej, brałem udział w mistrzostwach Polski i wszystkich liczących się w tej dyscyplinie zawodach międzynarodowych. W około 60 z nich stawałem na podium. Jako sportowiec czułem się więc spełniony. Później założyłem rodzinę. Doszła praca, obowiązki i tak zarzuciłem sportowe skakanie. Zostało mi jednak piękne hobby, które do dziś pielęgnuję.

– Jak wspomina Pan swój pierwszy skok.

– Szczerze mówiąc, nie pamiętam go. Są inne skoki, które utkwiły mi w pamięci, ale ten niestety nie. Trudno mi więc powiedzieć, co wtedy czułem. Nieraz, kiedy patrzę na młodych ludzi, którzy skaczą po raz pierwszy, chciałbym przeżyć ten moment jeszcze raz.

– Ile skoków już Pan wykonał.

– Mam ich za sobą ponad cztery tysiące. Na pewno w mojej pamięci zapisały się skoki jubileuszowe. Miałem też parę niebezpiecznych sytuacji. Parę razy zdarzyło się, że nieprawidłowo otworzyła się czasza główna i musiałem skorzystać ze spadochronu zapasowego. Zachowałem jednak zimną krew i na szczęście udało mi się wyjść z tego cało. Każdy skoczek, który jeszcze się nie ratował, podświadomie czeka na ten pierwszy raz, kiedy to się zdarzy. Chce wiedzieć, czy w takiej sytuacji da sobie radę, czy postąpi prawidłowo i czy nie spanikuje. Ja mam to już dawno za sobą.

– Czy można przygotować się do takiej sytuacji?

– Generalnie trzeba po prostu postępować zgodnie z tym, czego człowiek nauczył się na ziemi. Przed każdym skokiem robię repetytorium. Przypominam sobie, w jaki sposób trzeba się zachować przy awarii spadochronu. Tak postępuję zarówno wtedy, kiedy skaczę sam, jak i w czasie akrobacji, które wykonuję z grupą pokazową Sky Magic. Podczas tego skoku łączymy się w powietrzu, przy otwartych spadochronach. To wyższa szkoła jazdy. Zdarza się, że połączenie naszych skoków nie pójdzie tak, jak trzeba i wtedy należy użyć spadochronu zapasowego. To jest już trudniejsze, bo nie skacze się samemu. Przy nieprawidłowej reakcji i niesprzyjających okolicznościach można narobić ogromnych szkód. Jako grupa musimy mieć do siebie zaufanie i oczywiście odpowiednie umiejętności. Wśród nas nie powinny znaleźć się osoby, które mogłyby nam sprawić takie niespodzianki. Człowiek jest przecież odpowiedzialny za siebie i za kolegów.

Cały wywiad Agaty Flisiak czytaj na stronie www.glosswidnika.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony