Przejdź do treści
Źródło artykułu

Gdy lecę bólu nie czuję

„...To miał być krótki wypad samochodem do Mrągowa. Zakończył się na jednej z mazurskich dróg. Od wypadku towarzyszą mi niedowład połowy ciała i ból. Ten ostatni odchodzi tylko wtedy, gdy lecę..."

To fragment przejmującej opowieści, której bohaterką jest Paulina Majdzińska jedna z uczestniczek szybowcowego szkolenia podstawowego dla osób z niepełnosprawnością ruchową, które odbyło się na przełomie września/października 2016 r. w Aeroklubie Stalowowolskim, w ramach projektu Fundacji PODAJ DALEJ pn. „ROZWIŃ SKRZYDŁA”. Zaprazszamy do lektury.

Kochałam samochody małe i duże.
I jeszcze motocykle i quady. Pewny uścisk dłoni na kierownicy, narastające pomruki silnika po kolejnej zmianie biegów, poczucie panowania nad maszyną. Uwielbiałam prowadzić wszystko, co miało konie mechaniczne pod maską. Praca, którą wybrałam sprzyjała tej moto-miłości. Jako przedstawiciel handlowy firmy, która kompleksowo wyposażała placówki szkolne spędziłam w aucie tysiące godzin. Głównie na terenie rodzinnego Konina i Kalisza. A kiedy wyłączałam silnik i wychodziłam z auta – lubiłam się „rozładować” solidnie się męcząc. Przepływałam 30-40 długości basenu w moim własnym tempie, przebiegałam nieśpiesznie kilka kilometrów i byłam jak nowo narodzona.

Rzadko oddawałam kierownicę. 
Ten „fatalny raz” w sierpniu 2015r. To miał być krótki wypad „na rozładowanie” do Mrągowa. Prowadził mój partner. Wycieczka zakończyła się na jednej z malowniczych, krętych mazurskich dróg… Dla mnie – niedowładem lewej części ciała i problemami neurologicznymi. Po wypadku – operacja odcinka szyjnego kręgosłupa. Potem jeszcze niepewne diagnozy: może uszkodzenie rdzenia kręgowego, może nieswoiste objawy stwardnienia rozsianego. Obie wykluczone. Wózek inwalidzki objechał mnie łukiem. Utykam, ale chodzę sama.

Nie szukałam pocieszenia.
Nie chciałam, aby obchodzono się ze mną jak z jajkiem w koszulce – ostrożnie, żeby płynne żółtko się nie rozlało. Nie chciałam głaskania po głowie, przytulania i zapewniania cichym głosem, że będzie dobrze. Nie chciałam litości i analiz: dlaczego to spotkało właśnie mnie…? Nie chciałam wyręczania „bidulki” w najmniejszej czynności, pod płaszczykiem pomocy. Szukałam zrozumienia i rzeczowej rozmowy: dobrze, stało się, trzeba żyć dalej i robić wszystko, aby wyzdrowieć. Moi bliscy jeśli nadal chcieli nimi być mieli zakaz rozmawiania ze mną o wypadku. Tych głaszczących, litościwych, wyręczających – wykluczałam ze swojego życia.

Zmieniłam towarzysza.
Rozstałam się z partnerem. Pozostał ból. Niemal na stałe. Ten fizyczny – całego ciała, nawet twarzy. I ten duszy. Paulina energiczna, otwarta, komunikatywna, bezpośrednia, kochająca ludzi – gdzieś odeszła. Oddalała się na raty. Za każdym razem, kiedy zamykałam za sobą drzwi swojego mieszkania, aby zostać w nim sama. Nowej Pauliny – rozchwianej, omotanej w sprzeczne emocje, płaczliwej – nie poznawałam i nie rozumiałam.

Mama złapała się za głowę.
Załamała ręce. Mój lekarz stwierdził, że zwariowałam. Bo postanowiłam nauczyć się latać? Bo o szybowcach nie wiedziałam nic? Bo słowo „szybowiec” wymówiłam może z 10 razy w życiu? Nie. Bo wybrałam się na kurs szybowcowy w rok po wypadku. Pamiętam ten telefon nadziei. – Jest wolne miejsce. Przełom września i października. Przyjedź. To ci dobrze zrobi – namawiał Karol Włodarczyk z Fundacji im. Doktora Piotra Janaszka w Koninie. Podał lokalizację: lotnisko w Stalowej Woli. Pod tym adresem znalazłam zrozumienie. Wszystkiego – nawet mojego bólu. 

A ból był kosmiczny. 
Dopadł mnie na trzy dni przed planowanym wyjazdem. Zapanował nad każdą cząstka ciała. Nawet nad umysłem, w którym ukryłam wiedzę z szybkiego kursu teoretycznego. Tak jak inni – zwątpiłam. Na co ja się porywam? Osłabiona, nie przygotowana fizycznie. Bo nawet rehabilitacji nie zaczęłam. Żeby nie pogorszyć tego, co powoli się polepszało. I ten strach. Zwłaszcza przed lądowaniem. Bo wstrząs, bo kolejna kontuzja… Zwyciężyła wiara, że gdzieś tam, setki kilometrów od domu jest początek czegoś dobrego.

To miał być tylko pokaz.
Taka krótka demonstracja. Ubrałam się w kombinezon. – Poczuj się jak pilot – powiedział instruktor. Potem pomógł mi wejść do kabiny.  – Popatrz, tak się zapina pas i spadochron – tłumaczył zatrzaskując klamry. Potem pokazał guziki i dźwignie, które znałam z ilustracji. I nagle trzask pokrywy nade mną. – To co? Lecimy! – usłyszałam przerażona.

Strach i miłość.
Jest taki moment podczas lotu. Kiedy wyciągarka wypuszcza linę podtrzymującą szybowiec. Czujesz wtedy wyraźnie, że dziób maszyny lekko opada na dół. Nadchodzi wtedy lęk, że spadasz, że ledwo się wzbiłeś w powietrze, ono cię już odrzuca. Ale to trwa tylko chwilę. Potem poczułam jak adrenalina wyzwala we mnie nowe uczucie…

W powietrzu nie czuję bólu.
Zaliczyłam ok. 40 lotów, w tym dwa kiedy przy asekuracji instruktora wykonałam start, przelot po kręgu i lądowanie. Za każdym razem, gdy wzbijałam się w górę ból znikał. Wrócił tylko na chwilę. W termice, na 900 metrach wysokości, gdy byliśmy w powietrzu godzinę i 4 minuty. Pilotować nie można na pamięć. Konieczna jest czujność. To ona wyostrza zmysły. Sprawia, że liczy się tylko „tu i teraz” w powietrzu. Ból pozostawiam wtedy na ziemi. Na krótko. Bo kiedy ląduję, to już zastanawiam się jak wrócić.

Każdy przyjechał z czymś.
Nie tylko ja zabrałam do Stalowej Woli niewidzialny bagaż lęków i rozterek. I nie tylko ja nie musiałam tłumaczyć mojego bólu, osłabienia, płaczliwego dnia. Rozmowa, zwierzenia, wspólne bycie – to były moje wybory. Innych też dopadały „słabe stany”, więc rozumieli. Tacy sami wariaci jak ja. Wstawać o świcie, po to, aby jechać na lotnisko, wyciągać te wielkie, ciężkie ważki z hangarów, sprawdzać osprzęt, godzinami gadać o każdym ruchu, manewrze, decyzji, analizować lot minuta po minucie. Tak, to mogą tylko latający wariaci. 

Do życia już wróciłam.
Kupiłam psa. Mojego „małego rehabilitanta”. Nieśmiało się otwieram. Także na ludzi. Tak bardzo mi ich brakowało… W górę wracam w styczniu. Na pierwszy i kolejne samodzielne loty. Śnieg i mróz mnie nie powstrzymają. Instruktor potwierdził, że nie przeszkadzają. Nie chcę czekać ze zrobieniem licencji do wiosny. Kiedy wrócę do pracy? Tego nie wiem. Nie wytrzymam jeszcze tylu godzin za kierownicą. A bycie pasażerem? Męczy mnie i napawa lękiem… Myślę, o kolejnych sportach ekstremalnych. Smak adrenaliny tak słodko kusi…

Zdjęcia: Fundacja PODAJ DALEJ


„ROZWIŃ SKRZYDŁA” to autorski projekt Fundacji im . Doktora Piotra Janaszka PODAJ DALEJ z Konina, skierowany do dorosłych osób z niepełnosprawnością ruchową z terenu całej Polski zainteresowanych sportami lotniczymi. Projekt współfinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych oraz wpłat uzyskanych przez Fundację z 1 proc. podatku. W 2016r Fundacja PODAJ DALEJ realizuje II edycję projektu.

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony