Doświadczyłem, przeżyłem, opisałem: „Przedświąteczny lot w stylu rollercoaster…”
Niniejszym publikujemy kolejny artykuł z cyklu "Doświadczyłem, przeżyłem, opisałem", który otrzymaliśmy od jednego z naszych Czytelników.
Własny sprzęt latający, to duża swoboda działania przecież... Wpadasz na pomysł gdzie lecieć, zalewasz bak i lecisz. Wtedy było tak samo. Legnica, był 23 grudnia 2002 roku, pogoda przyzwoita, ziemię przykryła pokrywą śnieżną, ubraliśmy się ciepło. Po całym dniu pracy na hangarze przy sprzęcie, postanowiliśmy wykonać popołudniowy lot zatankowanym wcześniej motoszybowcem „Motopuchatek”, na lotnisko w Krzywej.
Była tam spora grupa przyjaciół, amatorów latania na sprzęcie ultralekkim, których chcieliśmy przed nadchodzącymi Świętami odwiedzić. Bez telefonicznego zapowiadania się na lotnisku docelowym, zajęliśmy miejsca w kabinie. Nie było to wczesne popołudnie. Jeszcze jasno, jednak powoli wyczuwało się nadchodzące zimowe szarości. Na lotnisku startu cisza w eterze, kierownika lotów już nie było, zresztą na pokładzie nie mieliśmy radia.
Czekał nas 25-cio minutowy lot na zachód. Po starcie skierowaliśmy dziób naszej maszyny w kierunku pobliskiej autostrady A4, wzdłuż której równolegle do niej usytuowane są obydwa te poradzieckie lotniska, nasze i w Krzywej. Dzisiejszej Służby FIS jeszcze nie było w tym czasie, loty telefonicznie zgłaszaliśmy do ROKRL we Wrocławiu. Tego dnia nie zgłosiliśmy. Analiza pogody wzrokowa. Lecąc na wysokości 200 m nad terenem podziwialiśmy zimowy krajobraz, gospodarstwa, stada dzikiej zwierzyny dobrze widocznej na białym puchu. Delikatny szron osadzał się na czerwono pomalowanych krawędziach natarcia.
Na otwartych przestrzeniach bez przeszkód udawało się schodzić w obszary wysokości lotu koszącego. Kiedy po czasie dolecieliśmy do Krzywej, wykonując zakręt nad hangarami stwierdziliśmy, że tam już nikogo o tej porze nie ma. Odpuściliśmy lądowanie i z kursem południowo-wschodnim podążaliśmy ku macierzystemu lotnisku. Szarzało. Trzymając „pod prawą pachą” autostradę, na wysokości 150 m kierowaliśmy się w kierunku domu. Siedząc w tylnej kabinie, pilotowałem. Towarzysz z pierwszej podziwiał widoki, mając w głowie wiele osobistych przemyśleń. Pociemniało.
Widzialność spadała coraz to bardziej. Do celu było około 15 minut. Z kursem poprawionym w kierunku lotniska odchodziliśmy od linii autostrady, która poniekąd była nasza podporą nawigacyjną w tych warunkach lotu. Nagle słyszę krzyk z pierwszej kabiny: „Kable, ciągnij!”. Razem pociągnęliśmy drążek na siebie wyczekując co będzie dalej. W tej samej chwili usłyszałem przebąknięcie towarzysza: „zaczepiliśmy?”. Oddanie drążka, wyrównanie lotu i uwaga do mnie: „obserwuj teren do przodu z bocznej perspektywy, załamanie owiewki z przodu deformuje widok, szczególnie w ciemności.
I tak oto linia napowietrzna na szczęście była już za nami… Tuż przed Legnicą, teren wznosi się znacznie nad poziom morza. „Przed nami powinien być komin huty, Daniel, wypatruj go”. Wg prowadzonej nawigacji faktycznie powinien już dawno być widoczny, szczególnie, że jest o takiej porze porządnie oświetlony na kilku poziomach wysokości. Zdaliśmy sobie sprawę, jakie zamglenie się wkradło. Po chwili dostrzegliśmy czerwona lunę, która ostrzegała o obecności oświetlonego komina, który minęliśmy po chwili z lewej swojej strony. Jego wysokość 150m, w dodatku usytuowanie na wzniesieniu budziło niepokój, bo nasz lot przebiegał poniżej jego wierzchołka.
Minięcie huty, to obniżający się znów teren, a przed nami szaro w powietrzu i biało na ziemi, a śladu lotniska ani trochę… Z tej pozycji w dobrych warunkach jest już dawno widoczne. Minęła chwila, dostrzegliśmy obrys infrastruktury lotniska, zastanawiając się czy trafimy w pas. 100 ha terenu i gdzieś pas…, lecz gdzie? Przed naszym przylotem posypało śniegiem jeszcze więcej, więc nie liczyliśmy na widok śladów startu na pasie. Nagle dostrzegliśmy z odległości 2 km światła samochodu skierowane w naszą stronę, pulsowały. Założyliśmy, że to ktoś z naszych i w dodatku spadł nam jakby z nieba! Dolatywaliśmy na zniżaniu do progu drogi startowej 08.
Chwilę potem przyziemienie i kołowanie pod hangar. Za nami auto-wybawienie. Opuszczamy kabinę i równocześnie z nami na placu pod hangarem jest nasz przyjaciel lotnik, który właśnie wracał po lotach z Krzywej i postanowił On nas odwiedzić! A że zobaczył otwarty hangar, założył, że latamy, więc widząc warunki pojechał na pas. Ile to w przeciągu niecałej godziny lotu może się wydarzyć…
Tu mieliśmy doczynienia z dozą szczęścia, lekkomyślności na etapie planowania lotu, niewłaściwą oceną całości sytuacji ze względu na porę roku, zmieniającą się w szybkim tempie pogodę. Można owszem ufać doświadczeniu, znajomości terenu, jednak są warunki, w których czyha wiele niespodzianek na raz w deficycie czasu. No i tu nieoczekiwana współpraca i wyczucie innego lotnika, nieocenione. Należy pamiętać, że start ze słonecznego lotniska o wczesnej porze, nie gwarantuje beztroskiego powrotu na nie w tych samych warunkach nawet po raptem godzinie lotu.
Daniel Nowik
Dziękujemy wszystkim za dotychczasowe zgłoszenia. Są one ważnym elementem budowania bezpieczeństwa lotniczego i umożliwiają uczenie się na błędach popełnianych przez innych. Doceniając trud włożony w napisanie artykułu, osoby, których teksty zostaną opublikowane na naszym portalu, będą honorowane specjalną koszulką „Aviation Safety Promoter”.
Komentarze