Przejdź do treści
Źródło artykułu

Listopadowy wyjazd pilotów Aeroklubu Poznańskiego na Żar 2010

W dniach 11-14 listopada 2010r. grupa pilotów Aeroklubu Poznańskiego przebywała w GSS Żar w ramach obozu żaglowo-falowego. Przeczytaj relację z tego wypadu:

Droga na Żar
Z inicjatywy kilku spragnionych górskiego latania i zgodnie z dalszymi planami ekipa z Aeroklubu Poznańskiego w czwartek 11 listopada wyruszyła na południe w poszukiwaniu przygód na beskidzkiej fali. Z planowanej ekipy 8 osób ostatecznie pojechało nas 7. Z jednej strony dobrze z drugiej gorzej.

Wyjechaliśmy z sennego lotniska w Kobylnicy wcześnie rano dzięki czemu byliśmy na szybowisku o 13tej. Pogoda generalnie brzydka z gwałtownym wiatrem i brudnym niebem, w okolicy Wrocławia zaczyna nam pokazywać „okna falowe” od nieodległych Karkonoszy. W końcówce podróży, kierując się poprzez deszcze na jedyną plamę Słońca nareszcie wyrastają nam Beskidy. Na drodze z Kęt naszym oczom ukazało się słoneczne okno błękitu w którym widać było mikroskopijne „krzyżyki” wiszących wysoko na fali szybowców. Co chwilę na tle drzew przemykał startujący zespół.

Po zajechaniu na kwadrat usłyszeliśmy jak w radiu piloci zgłaszali wysokości rzędu 3600-4500m. Chwilę nam zajęło zanim ochłonęliśmy po podróży i przywitaliśmy się z pilotami z całej Polski. Dawno nie widziałem tylu znajomych twarzy! Wśród nich były osobistości polskiego szybownictwa w tym tegoroczni mistrzowie świata jak Sebastian Kawa czy Zbigniew Nieradka, ale też młode wilczki kadry juniorów - Łukasz Grabowski, Kuba Puławski czy Judytka Czyż i inni.

O ile ja się spodziewałem takiego „kotła” na starcie to dla osób które były pierwszy raz, ilość sprzętu, operacji lotniczych i ogólny ruch na tym ciasnym bądź co bądź lotnisku , musiało wprawiać w zdumienie. Stwierdziliśmy że nie rozkładamy szybowca jako że Artur - kierownik lotów stwierdził że nawet ze wsadzeniem wózka do hangaru może być problem. Obydwa hangary zapełnione były szybowcami z całej Polski. W kolejce do szybowców czekało przed nami wielu spragnionych latania. Mimo wszystko udało się wykonać pierwsze loty naszym instruktorom.

Po lotach i długim hangarowaniu wreszcie udaliśmy się do internatu. Chwila na rozlokowanie i kolacja, a po niej spotykamy się w kawiarence by rozplanować jutrzejszy dzień. Ogólne założenie jak najsprawniej wypuścić chłopaków z licencjami, by zaczęli latać samodzielnie zwalniając szybowiec młodszym. Dziewczyny jako że są uczniami-pilotami mają „kolejność 2” tak jak wcześniej ustalaliśmy.

Na grzbiecie czorta...
Kolejnego dnia zgodnie z planem pojawiliśmy się na starcie by zmontować naszego Puchacza. Pogoda nie wygląda najlepiej. Zaczyna padać deszcz mimo wszystko decydujemy się składać szybowiec. Oczywiście wychodzą drobne niedociągnięcia organizacyjne – brak klucza montażowego (mea culpa), ale złote rączki Piotra ściągają skrzydła Puchacza na miejsce.

Przy montażu usterzenia zauważam nieprawidłową prace trymera. Pęknięte cięgno. No i zaczęło się. Znosimy usterzenie do hangaru, a ja idę do zakładu remontowego ”Biskupa”, by zarobić nowe cięgno. Pan Biskup, mimo obciążenia zakładu zobowiązaniami wobec zagranicznych klientów, wyciąga do nas pomocną dłoń i oddelegowuje pracownika do zarobienia nowego cięgła.

Jest długi weekend i brakuje mechanika w Szkole, na szczęście jest na starcie Darek Deptuła - Szef Techniczny z mego klubu. Pomaga nam założyć cięgło ale w międzyczasie okazuje się coś gorszego. Dźwigar rurowy usterzenia obraca się w swoim łożu. Kolejna wycieczka do zakładu i już wiem że nasz Puchacz jest uziemiony... Telefon do Szefa Techniki Aeroklubu Poznańskiego i okazuje się że zostawiamy szybowiec u „Biskupa” na remont. Będzie potrzebne prucie usterzenia, a my jesteśmy bez szybowca. Źle się zaczyna nasz wyjazd...

Na szczęście dyrektor GSS widząc nasz mały dramat zaoferował nam na cały dzień nowiuśki, pięknie ubarwiony Pw-6U o nazwie własnej „KINGO”(...f the bongo... M.Wieczorek :-) ). Mało kto może na nim tu latać, a który z Piotrem mamy wylaszowany na Bezmiechowej. Wiatr hula żwawo więc korzystamy z szybowca.

Startuje Piotr z Mariuszem i Zbyszek na Puchaczu Szkoły, którego też udaje nam się dostać, a ja idę na śniadanie po bardzo aktywnym poranku. Śniadanie okazało się 2godzinna drzemką... Schodzę głodny na dół i co widzę? Naszą ekipę w komplecie na dole. Po krótkim wywiadzie okazuje się że w powietrzu jest strasznie turbulentnie i warunki są trudne jeśli wziąć pod uwagę, że mamy uczyć żagla ludzi, którzy pierwszy raz widzą góry z pokładu szybowca.

Wsiadam, by sam sprawdzić, ostrzegam przed starem o możliwych trudnych sytuacjach, ogólnej turbulencji i startujemy z Grzesiem na Magurkę. Hol w dość silnej turbulencji wypadł w wykonaniu Grzesia bez zastrzeżeń co mnie pociesza. Wychodzimy na zbocze i po wyczepieniu przejmuję stery by nawiązać kontakt z żaglem. Pierwsze minuty upływają mi na zrozumieniu „o co tu w ogóle chodzi”, pierwsza na myśl ciśnie się „teoria chaosu”. Na szczęście wysokość wzrasta nam bezpiecznie i mamy grubo więcej niż wymagany margines, by podkulić ogon na Żar.

Instynktownie krążę w mocnych porywach noszeń rotorowych, a w międzyczasie sprawdzam zbocze. Okazuje się że żagla w ogóle nie ma - wiatr wieje praktycznie wzdłuż zbocza a my utrzymujemy się tylko dzięki agresywnym prądom rotorowym które urywają się ze wcześniejszego pasma Szyndzielni i przewijają się co rusz przez nasze zbocze. Potworna walka. Rzuca nami jak w pralce. Czasami na ułamek sekundy brakuje sterów, a duszenia chcą nas docisnąć do najeżonego zbocza. Na szczęście starcza mi rozsądku, by wiedzieć kiedy „esować”, kiedy krążyć a kiedy po prostu uciekać w dolinę...

Po dłuższym czasie zauważamy pewną zależność, udaje się sklasyfikować jakie rdzenie rotorów i z jakiej wysokości są do wzięcia. Pw-6tka też oddaje nam pięknie zasługi. Jej „jantarowa” zwrotność, zwartość i pewność konstrukcji drwi sobie z rotorowego czorta, dzięki sporemu obciążeniu i dobrej biegunowej zawsze mamy zapas prędkości, a gdy trzeba to owijamy się z dużym przechyłem i przeciążeniem wokół ciasnego strumienia wznoszącej części dryfującego rotoru. Eehh żeby mieć taki szybowiec w klubie! Niestety mój uczeń rozchorowuje się od ogólnego roztrzepania atmosfery i ewakuujemy się na lotnisko.

Niestety procedury lądowania prawie jak na lotniskowcu. Lotnisko jest ciasne a ruch spory więc do lądowania kolejka i wyczekiwanie. Dodatkowo turbulencja jeszcze gorsza. Po lądowaniu wymiana pilota na świeżego – tym razem Mariusz. Jedziemy znowu na grzbiety wierzgających rotorowych czortów. Udaje nam się jeszcze powisieć kilkadziesiąt minut, przy czym wiatr powoli słabnie, a z nim i rotory, co przy braku żagla skłania nas do odwrotu. Lądujemy. W powietrzu jest jeszcze Zbychu z Beatą i skaczą po grzbietach rotorów nad samym Żarem.

Jestem „zorany”. Niby nic nie robiłem, a nogi i prawa ręka, a szczególnie nadgarstek, spracowane i bolące...efekt walki w rotorach. Ogólnie jesteśmy lekko niepocieszeni. Warunki nie nadawały się do nauki, uczniowie nie polatali, piloci mieli nieduży udział w sterowaniu, a instruktorzy z trudnością utrzymywali lot. Pakujemy z całą rzeszą innych lotników sprzęt i zmierzamy na spoczynek. Wieczorem spotykamy się w kawiarence na wykładzie Sebastiana Kawy o lataniu górskim. Strzepujemy z siebie trudy dnia i rozchodzimy się lulu.

Tora tora, czyli dosiadając mleczną falę
Wstaję i zerkam na sine niebo. Jest mokro i ciepło, a górą silnie wieje. Dziś zgodnie z ustaleniami pojawiam się 5:55 przed hangarem. Mam do zajęcia Pw-6U i Puchacza. O dziwo jestem 7my! na miejscu. Na szczęście wszyscy stoją w oczekiwaniu na jednostery. Ot normalne realia aeroklubu - zajmujesz, czekasz, walczysz i jeszcze płacisz.

Czytaj całość relacji na stronie Aeroklubu Poznańskiego.

Obejrzyj też zdęcia z obozu w aeroklubowej glerii.
FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony