Radzę sobie w trudnych sytuacjach
Wywiad z Sebastianem Kawą, szybowcowym mistrzem świata udzielony dla Aeroklubu Polskiego
Na zakończonych w minioną sobotę szybowcowych mistrzostwach świata w słowackiej Prievidzy wygrał Pan w klasie standard. Który to już Pański tytuł mistrzowski?
W sumie w historii mistrzostw Europy i świata to dziesiąty. Tytuł mistrza świata zdobyłem trzykrotnie. Wygrałem też Ikariadę czyli szybowcową olimpiadę rozgrywaną na prawach mistrzostw świata. Do tego zdobyłem trzy tytuły mistrzowskie na Mistrzostwach Świata w formule Grand Prix.
Jak Pan to robi, że od 2003 roku zwycięża prawie na wszystkich ważniejszych zawodach szybowcowych?
To jest pewien rodzaj podejścia do zawodów. Staram się poważnie przygotować. Takich pilotów, którzy mają talent i świetnie latają, jest bardzo wielu, ale nie każdy też wytrzymuje presję, jaka obciąża lidera przez dwa tygodnie zawodów. Należy być zdeterminowanym, nastawionym na realizację celu. Bywają sytuacje – wydaje się bez wyjścia – a jednak nie rezygnując, można znaleźć jakieś rozwiązanie. Doświadczenie niewątpliwie w tym pomaga.
Zaczynałem latać w Górskiej Szkole Szybowcowej „Żar”. W górach latanie jest trudniejsze niż na płaskim terenie. Żeby utrzymać się w powietrzu, od początku trzeba dać z siebie więcej niż latając na nizinach. Należy dokładniej sterować szybowcem, precyzyjniej wykorzystywać słabsze i węższe wznoszenia termiczne. Dwa lata po swoim pierwszym locie pojechałem na mistrzostwa Polski juniorów i wygrałem je. Potrafiłem więcej niż inni juniorzy. Nigdy nie dopuściłem do tego, by źle wykonane zdjęcie, czy zła synchronizacja czasu w aparacie fotograficznym pozbawiła mnie punktów. Wygrana w tych zawodach była impulsem do poważniejszego traktowania latania zawodniczego. Dużo zachodu wymagało wtedy, żeby wyjechać z Polski i potrenować gdzie indziej. Starty w różnych miejscach, poznawanie innych warunków zbierają się na niezbędne doświadczenie. Dużą rolę w tym odegrał mój tata, który organizował te wyjazdy. Najpierw szkolił mnie, a później – kiedy zacząłem osiągać dobre wyniki – organizował wyjazdy do Słowacji, Francji. A to procentowało. Byłem reprezentantem Polski w 1997 roku na mistrzostwach we Francji razem z doświadczonym pilotem Franciszkiem Kępką. Ja młody szybownik pojechałem na te zawody, bo piloci należący do kadry powiedzieli, że nie umieją latać w górach i zrezygnowali ze startu. Nie zwyciężyłem wtedy, choć wygrałem kilka konkurencji. Zdobyłem puchar za zwycięstwo w najdłuższej w nich. To nie był dobry start, ale od tego momentu zacząłem być dobrze zauważany. Wielokrotnie spotykał mnie zarzut, że nie startuję w mistrzostwach Polski tylko gdzieś poza granicami, ale tego wymagało przygotowanie się do kolejnych zawodów np. w Nitrze czy Saint Auban.
Mając takie tradycje w rodzinie jak Pan, ojca szybownika, chyba nie ma problemu z wyborem uprawianego sportu?
Jest wiele osób, które mają podobne tradycje rodzinne. Np. w liniach lotniczych pracuje wielu pilotów, którzy mają dzieci, a jednak nie każdego pociąga wyczynowe latanie szybowcowe. To wymaga wielu wyrzeczeń, poświęcenia olbrzymiej ilości czasu. Latanie na szybowcach jest uzależnione od pogody i jeśli ta nie dopisuje, długo można czekać na satysfakcjonujące wyniki. Nie należy rezygnować z każdej okazji by trenować, by szybko, gdy człowiek jest młody i chłonie umiejętności, dojść do wysokiego poziomu. To nie zawsze się udaje. Nie każdy ma napęd, żeby latać. Wiele osób spróbowało i zrezygnowali z różnych powodów, choćby z powodu nacisku rodziny, czy finansowych. Latanie też trzeba pokochać. Wcześniej uprawiałem żeglarstwo, które zaszczepiło we mnie zamiłowanie do rywalizacji. Walka sportowa z innymi, rywalizacja jest napędem, aby iść do przodu.
Dlaczego zrezygnował Pan z wyczynowego uprawiania żeglarstwa i wybrał jednak szybownictwo?
Zacząłem uprawiać żeglarstwo, bo mogłem to robić już jako nastolatek. Szkolenie szybowcowe można było rozpocząć od siedemnastego roku życia. Pływałem na żaglówkach, ale docelowo miały być szybowce. Decyzja o zrezygnowaniu z żeglarstwa była bardzo prozaiczna. Z czasem, żeby wystartować w zawodach międzynarodowych, mieliśmy się przenieść na większą łódkę klasy olimpijskiej. A takiej w 1988 roku nasz klub nie miał.
Od początku szkolenia lotniczego byłem zafascynowany swobodą, przestrzenią, możliwościami szybowca. Potem radość sprawiały pierwsze osiągnięcia, kolejne odznaki szybowcowe, utrzymywanie się w powietrzu dłużej niż inni piloci. Teraz zawody i rywalizacja są sednem sprawy.
Czy podczas szybowania w powietrzu jest czas i okazja, żeby pomyśleć: jak ładnie i podziwiać widoki? Czy na kontemplację piękna nie ma tam miejsca?
Spędziłem w powietrzu prawie cztery tysiące godzin. Podczas lotu poznajemy nowe miejsca, widzimy piękne widoki, ale na ich podziwianie i fotografowanie jest czas tylko podczas treningu. W czasie zawodów najważniejsza jest rywalizacja z zawodnikami. Potrafimy latać przez pięć – siedem godzin i pilot jest skoncentrowany na tym, by jak najlepiej wykonać zadanie. Może się rozejrzeć. Ale najważniejsze cały czas jest to, jak wykorzystać teren, a nie to, jaki jest on ładny.
Przed zawodami staramy się odbyć loty treningowe, uczestniczyć w lokalnych mistrzostwach, żeby poznać miejsce. Wtedy ma się szansę na uzyskanie lepszych wyników. Czasami zdarzy mi się przy okazji takich lotów zrobić zdjęcie, coś nakręcić, ale nie zawsze jest na to czas i nie do każdego szybowca można zabrać kamerę. W niektórych po prostu nie ma na to miejsca. Choć czasami zdarza mi się podziwiać pejzaże, to podczas zawodów nie ma czasu na kontemplowanie widoków. Częściej jesteśmy zafascynowani nowym zjawiskiem, które możemy wykorzystać w locie, falą, dobrym wznoszeniem, którego się nie spodziewaliśmy. Doznania estetyczne schodzą na dalszy plan, bo nie można się nimi w danej chwili podzielić. Choć czasem, gdy się leci dość wysoko, sześć – siedem kilometrów nad ziemią, nie da się nie podziwiać tego, co jest wokół. Lot na szybowcu jest wtedy wyjątkowy.
Lata Pan głównie na polskich szybowcach. Ale na zakończonych tyle co mistrzostwach świata w słowackiej Prievidzy startował Pan na innym…
Do tej pory w klasie światowej i w klasie club startowałem na polskich szybowcach: Jantarze, Brawo, SZD-55. Diana też dobrze mi służyła. Startowałem w klasach, w których mieliśmy dobre własne szybowce, gdzie nie mieliśmy problemu ze znalezieniem sprzętu. W klasie standard nie startowałem, bo była mniej dostępna. Od dwóch lat mamy niemiecki szybowiec Discus 2a i w tym roku po raz pierwszy mogłem z niego skorzystać na poważnych zawodach.
Którą klasę szybowcową Pan preferuje? W której startuje się Panu najlepiej?
Nie mam takich preferencji. Jedyną klasą, w której nie startowałem, to szybowce dwumiejscowe. Natomiast lubię latać w górach, w terenie, który znam. Właśnie znajomość terenu decyduje, na które zawody pojadę plus to, czy mamy odpowiedni szybowiec. Przed zawodami w Rieti, we włoskich górach nie mieliśmy okazji zapoznać się ze specyfiką tego miejsca i przegraliśmy zawody. Wygrali Niemcy, którzy latali tam na obozach treningowych już jako juniorzy. Na tegorocznych mistrzostwach świata w Chile w Ameryce Południowej byliśmy trzy tygodnie wcześniej. Startowaliśmy w lokalnych zawodach, pogoda pozwoliła nam poznać lokalne warunki. Przysłużyli się nam także miejscowi piloci, którzy pomogli nam poznać specyfikę tego miejsca. Z konkurencji na konkurencję wiedzieliśmy coraz więcej. I tak od jednej trzeciej części zawodów zaczęliśmy już tam sami odkrywać nowe możliwości.
Jak do Pańskiej miłości do szybownictwa podchodzi żona? Czy akceptuje pasję, ten sport, który wyczynowo Pan uprawia?
Żona wie, że umiem poradzić sobie w trudnych momentach, że nie przekraczam granicy niebezpieczeństwa. Najważniejsze w powietrzu jest to, co zrobi pilot. Bywają sytuacje, że nie ma gdzie lądować, trzeba szukać miejsca innego niż zaplanowane. Ale wtedy nie są to sytuacje skrajnie niebezpieczne dla pilota, nic złego się nie dzieje, najczęściej trochę na tym ucierpi szybowiec. Rodzina ma ze mną kłopot, bo od wielu lat nie byliśmy razem na wakacjach. A lotniska są usytuowane w takich miejscach, gdzie można odpocząć. Ale rodzina jest dla mnie wsparciem. Rodzice dużo mi pomagają np. w kontaktach ze sponsorami. Tak jak i ja kochają szybownictwo. A tata na stronie internetowej Górskiej Szkoły Szybownictwa „Żar” i nie tylko, uwielbia relacjonować każde wydarzenie lotnicze.
Które zawody w Pańskiej karierze sprawiły Panu najwięcej kłopotu?
Najtrudniejsze były te ostatnie, w Prievidzy. Tak się złożyło, że nie mieliśmy dwóch równorzędnych szybowców i w efekcie latałem sam przeciwko pięciu Niemcom, którzy byli dobrze zorganizowaną ekipą. Latali w dwóch parach. Pierwsza leciała przodem, badała warunki i przekazywała informacje drugiej parze, która miała szansę na zwycięstwo. Tego, co się dzieje w powietrzu, nie widać. Można się spodziewać dobrego noszenia, ale konkretną informację można mieć od innych szybowników. Obecnie technologia pozwala obserwować sytuację innych szybowców z teamu na wyświetlaczu w szybowcu bez konieczności porozumiewania się radiem. Jeżeli kolega leci przede mną, wpada w nieprzewidywalny prąd powietrza, który wnosi go w dół, mam o tym informację. Najwięksi indywidualiści, doskonale latający samodzielnie piloci szybowcowi korzystali na współpracy.
Ostatnie zawody były tym bardziej trudne, że w Prievidzy warunki były inne od standardowej pogody, panującej o tej porze roku w tym rejonie, np. w Beskidach. Duża ilość wilgoci, burze powodowały, że zawsze można było wpaść w jakąś pułapkę. To, że szybko zacząłem prowadzić w zawodach, wywierało też na mnie dodatkową presję. Od objęcia przeze mnie prowadzenia inni piloci zaczęli mi przeszkadzać w lataniu. Zaczęli latać za mną, a to był też duży problem. Poza tym leciałem na nowym dla mnie szybowcu. Discus nie jest łatwym sprzętem, jest bardzo wrażliwy na wyważenie i trudno się nim krąży. Trochę więcej balastu i nie chce się wznosić w kominach termicznych. Trzeba precyzyjnie go wyważyć, odpowiednio obciążyć, by wykorzystać duże możliwości szybowca. Wymaga bardzo precyzyjnego sterowania. Może właśnie dlatego, że tak trudne było to zwycięstwo, większą ma dla mnie wartość.
Co uważa Pan za swój największy sukces?
Był nim wyjazd do Chile. Nowe warunki, góry nieporównywalne do tych, w których latałem dotąd. Żar ma 700 metrów, a andyjskie szczyty są dziesięć razy wyższe. Latając nad Andami nasza góra Żar byłaby traktowana jak niezauważalny pagórek. Niższe partie gór mają tam po 1 tys. metrów n.p.m., następne po 3 tys. metrów, a najwyższe szczyty po 7 km. Duże znaczenie miała tam możliwość wyboru trasy po niższych lub wyższych górach, na mniejszej lub większej wysokości. Na żadnych innych zawodach do tej pory nie lataliśmy tak dużych dystansów wykorzystując warstwę powietrza nagrzanego tuż przy skałach. Tam niejednokrotnie było to ponad 100 km non stop. Dawało to niezliczoną ilość kombinacji tak, że lecące na tym samym odcinku trasy szybowce były na tak różnych wysokościach, że nie można się było nawzajem dostrzec. Bywało, że część leciała nad chmurami, a inni tuż nad kaktusami przeganiali ptactwo. Dużym sukcesem było to, że mogliśmy się przygotować na miejscu.
Jest Pan lekarzem. Jak godzi Pan pracę zawodową z uprawianiem szybownictwa?
W ubiegłym roku, w którym był intensywny sezon, dwa tygodnie w każdym miesiącu byłem poza domem. Wcześniej zrobiłem licencję pilota liniowego. Miałem mało czasu na pracę. Ale w tym roku pracowałem już w wolontariacie w szpitalu w Żywcu. Praca zawodowa jest potrzebna. Daje poczucie stabilizacji, przeświadczenie, że ma się do czego wrócić. Pozwala twardo stanąć na ziemi.
Jakie jest Pana sportowe marzenie ?
15 lat temu obejrzałem jakiś film przyrodniczy o Patagonii. Pomyślałem, że byłoby fajnie tam polecieć na fali, obejrzeć pasmo Andów na wysokości 4 czy 7 tys. metrów. To marzenie pozostało do dziś. W tym czasie zaczęli to miejsce odwiedzać inni i w tej chwili największe rekordy pochodzą z tego terenu, a mnie się jeszcze nie udało wyjechać. Ale może już wkrótce…
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała: Wioletta Gradek-Konieczna
Komentarze