Przejdź do treści
Chorwackie wyspy z pokładu samolotu Virus SW, fot. Skydream
Źródło artykułu

Kawa w Wenecji, Kalmary na Słowenii i Chorwacja - w jeden dzień. Relacja z lotu...

Zapraszamy do lektury relacji z lotu z Bielska Białej do Chorwacji, Wenecji we Włoszech i Słowenii w ciągu jednego dnia wykonanego samolotem Virus SW (SP-SBCN). Za jego sterami zasiedli Krzysztof Będkowski oraz Tomasz Żak.

"Godzina 4.00 i dźwięk budzika zasygnalizował, że pora już wstać, bo na 5.15 złożony mieliśmy plan lotu.. Lubię rano wstawać, bo więcej można skorzystać z dnia, a i plan zajęć na ten dzień był wyjątkowo ambitny. W drodze do łazienki otwieram sat24, metmapa sprawdzając, czy pogoda nie postanowiła być przeciwna naszym planom.. W międzyczasie na telefonie pojawia się wiadomość od Tomka „gwiazdy widać i góry też”. W wolnym tłumaczeniu bielskiej lotniczej gwary, jeśli na lotnisku w Bielsku Białej widać góry, to można latać. Dodatkowo informacja o widoczności gwiazd potwierdziła prognozy pogody - mamy bezchmurne niebo.. Wygląda na to, że uda się polecieć.

Plan na lot zaczął kiełkować w głowach kilka tygodni temu. W sumie nic nadzwyczajnego, bo lądowanie w Wenecji (Lido), w Portoroz i latanie po Chorwacji już wcześniej przerabiałem.. ale pojawiło się pytanie, na które nikt z nas nie znał odpowiedzi.. Czy da się to wszystko zrobić w jeden dzień? Tomek żyjąc na co dzień w światku korporacyjnym bardzo szybko i sprawnie ogarnął tabelkę w arkuszu kalkulacyjnym, z której wynikało, że plan da się zrealizować przed stanowiącym zachód słońca deadlinem. Kluczowymi punktami były poranna kawa w Wenecji, na lunch kalmary w Portoroz, a na deser chorwackie wysepki.. No to czas na realizację!


Kubek ciepłej herbaty, mała kanapka i w drogę na lotnisko. O 4.45 jestem już pod hangarem, Virus SW (SP-SBCN) już dzień wcześniej został zalany pod korki, a Tomek rano zrobił preflight check. Wspólne sprawdzenie pogody, krótka odprawa przed lotem i jedyna słuszna decyzja - LECIMY!


Start o 5.25 i po chwili zgłaszamy się na FIS Kraków z prośbą o otwarcie planu lotu.. Jak to zwykle rano na radiu, zupełna cisza w eterze. Mijamy mgły w rejonie Żywca i kierujemy się na straszliwy punkt SKARY (scary w j. ang. znaczy straszny; przerażający) granicy FIRów polskiego i słowackiego. Tam przechodzimy na łączność z Bratislava Info i kontynuujemy lot trasą, którą z reguły latam na Słowenię. Powoli na zewnątrz samolotu zaczyna być ciekawiej, bo poranna szarówka znika, a przyroda nabiera żywych kolorów. Czas na zdjęcia, których na trasie powstało całe mnóstwo.


Mijamy TMA Bratysławy, a następnie nawiązujemy łączność z Budapest Info. To co uwielbiam w lataniu przez Węgry, to to, że podają QNH i proszą o zgłoszenie punktu wylotowego z kraju. Na 6500ft AMSL temperaturka ok. 13’C i 230-240 km/h TAS sprawiają, że w komfortowych warunkach po niecałych 2h lotu meldujemy się na Ljubljana Info. Informator chyba z nudów daje nam dwa shortcuty, dzięki którym po kilkudziesięciu minutach na horyzoncie zaczyna nam majaczyć Adriatyk..


Po opuszczeniu terytorium Słowenii, słyszymy w słuchawkach ciepłobrzmiące Buongiorno z Ronchi Approach. Kontroler kilkukrotnie upewnił się, czy na pewno chcemy utrzymywać 500ft AMSL, a nie 5000ft.. W końcu rzekł „five hundred feet approved”.. Nie mogłem się powstrzymać i Tomek usłyszał ode mnie komendę „fajw handred mi tu ustaw!” Ustawił wartość na szklanym kokpicie, po czym jedyny pilot, który na pokładzie samolotu był posłuszny (autopilot) zniżył się do zadanej wysokości, a na wskaźniku OAT pojawiło się 25’C.


Lot wzdłuż linii brzegowej Włoch odbywał się zgodnie z założeniem.. nisko i powoli.. Włoskie plaże dopiero budziły się do życia. Pojedyncze osoby na ziemi szukały sensu swojego istnienia snując się po żółciutkim piasku plaż, pewnie czując jeszcze smak musującego dzień wcześniej Frizzante. Ogarnęła nas błoga radość wiszenia w powietrzu i rozkoszowania się widokami.. Z jednej strony plaże, a z drugiej morze. Mieliśmy nadzieję, że w takim stanie umysłu dolecimy do samego Lido di Venice. Padova Info jednak informuje nas, że lotnisko jest czynne od 9.00, a nasz GPS pokazuje ETA 8.53.. Zgodnie stwierdzamy, że z przyjemnością pokręcimy się w powietrzu kolejne 7 minut, ale.. mija 7 minut, a potem kolejne i Padova przekazuje nam info, że nie mają kontaktu z Lido i czy możemy jeszcze sobie polatać..


Powoli zaczyna do nas dochodzić świadomość, że tak perfekcyjnie przygotowany grafik podróży w arkuszu kalkulacyjnym może się rozjechać.. Jest 9.15 i Padova przerzuca nas na Lido.. Nareszcie.. Na częstotliwości Lido zupełna cisza i nikt nie odpowiada. Ruchu brak, lotnisko oficjalnie czynne i znajdujące się w przestrzeni G, więc podejmujemy decyzję o lądowaniu. Po zakończeniu dobiegu słyszymy przez radio zdecydowanym tonem „vacate runway NOW!”. Pas zwalniamy (jakiegokolwiek ruchu nadal brak), ale już wiemy, że nasz przylot przerwał Panu na radiu popijanie porannego espresso.. i to się niestety zemści. Mi scusi..


Zapłaciliśmy 31 EUR za lądowanie i 5 min po wyjściu z budynku lotniska jesteśmy już na przystani, gdzie czekała na nas zamówiona taksówka wodna z numerem bocznym 210. 20 minut później przybijamy do stacji San Marco. Jesteśmy znów w ramach skrzętnie zaplanowanych w arkuszu kalkulacyjnym tabelek czasowych. Idziemy na plac św. Marka, gdzie ludzi jak na lekarstwo. Byłem w Wenecji kilka razy, ale tak mało ludzi widziałem pierwszy raz w życiu..


Ponoć jakiś Virus przyleciał i dlatego.. Jest 9.50 i siadamy w kawiarence najbliższej Bazylice - brzmi drogo, ale próbujemy. Nasi znajomi kilka lat temu za dwie kawy w tym samym miejscu zapłacili 50 EUR (do ceny rachunku doliczono podatek, nakrycie, obsługę kelnerską i oprawę muzyczną).. Nasz rachunek za dużą latte i sok ze świeżych pomarańczy zamknął się w kwocie niecałych 20 EUR - jest różnica.


Delektowanie się włoską architekturą i kawą mogłyby trwać dłużej, ale excelowych założeń trzeba się trzymać. I tu pojawia się zgrzyt, bo w zamian za możliwość lotu, obiecałem żonie kupić w Wenecji coś ładnego.. Czasu mało, ale cóż począć, taki lajf. Wykonuję orbitkę w prawo na placu św. Marka w poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Moim oczom ukazuje się butik z pamiątkami, gdzie na wystawce są elementy do pewnej firmowej bransoletki, której fanką jest moja żona. Pani w butku na widok klientów niemal rozwinęła nam czerwony dywan. Radość w jej oczach, że ktoś wszedł do jej sklepu będę jeszcze długo pamiętał. Pani ma elementy bransoletki wykonane ze słynnego szkła z wyspy Murano. Wybieram wg mnie najładniejszy, szybka decyzja o zakupie, ale Pani bierze do ręki kalkulator.. Grubo będzie myślę sobie, ale Pani sama wstukuje cenę z zawieszki, odejmuje 30% i podaje kwotę do zapłaty jednocześnie zapraszając nas ponownie, w czasach kiedy będziemy mogli rozmawiać bez masek na ustach.. 5 min w tym sklepie będę zdecydowanie pamiętać..


Kryzys turystyczny mocno dał się lokalsom we znaki i bardzo dbają o każdego odwiedzającego. O godzinie 10.30 siedzimy już w wodnej taksówce powrotnej do Lido, bo na 11.30 mamy plan lotu do Portoroz. Przy samolocie jesteśmy o 11.00 i o 11.05 chcemy kołować. Znajomy głos Pana od porannego espresso na radiu mówi jednak, że mamy plan dopiero na 11.30 i jest zdecydowanie za wcześnie i mamy czekać, albo uzgodnić to sobie z ARO. Szybki tel do ARO, ale nie ma możliwości przyspieszenia planu lotu.. więc grzecznie czekamy do 11.25, potem kołujemy, tak żeby o 11.30 zająć pas i wystartować, dając Panu z radia z Lido pełną satysfakcję, że pokazał gdzie nasze miejsce szeregu. Lot linią brzegową do Portoroz znów chillowy.. nisko i powoli.. Ludzi na plażach jakoś więcej, łódek na wodzie też.. No w sumie są wakacje :)


Do słoweńskiego Portoroz dolatujemy po pół godziny. Tam nikt nie robi problemów i zawsze jest miła atmosfera. Dostajemy zgodę na podejście z nad Chorwacji do pasa 33. Lądowanie bez problemów - kolejny raz udało się trafić w pas. Po zaparkowaniu na stojance podjeżdża cysterna żeby zalać Virusa błękitnym trunkiem. Sprawne tankowanie i po 20 minutach siedzimy już w lotniskowej restauracji czekając na ocvrti calamari z pomfrijem. Tak jak dla najlepszych restauracji przyznaje się „gwiazdki Michelin”, to dla najlepszych lotniczych restauracji wnioskujemy o nowy typ wyróżnienia „kropelka Avgasu”.


Restauracja Pepe Nero zdecydowanie na takie wyróżnienie zasługuje. Kalmary na lotnisku w Portoroz są po prostu obłędne i spokojnie mogą być głównym celem wyprawy na to lotnisko.. ale znów wracamy do czasowych tabelek, bo czas nagli.. 15 EUR za lądowanie, uiszczone opłaty za paliwo i chwila zawahania przy uśmiechającej się do nas butelce z opisem JET A1 (tylko dla pilotów zostających w Portoroz na dłużej), po czym o 13.50 już grzejemy motor, by za chwilę rozpocząć deser w postaci latania po chorwackich wysepkach.


Portoroz po starcie przekazuje nas na Pula Radar, które prosimy o wysokość lotu 1000ft AMSL. Lecimy znów w trybie chillout, czyli nie spiesząc się za bardzo, bo czasowa tabelka z Excela nam na to pozwala. Jedyny pracujący pilot na pokładzie to znów autopilot, dzięki czemu możemy podziwiać widoki. Mijamy Porec i lotnisko Vrsar, gdzie byłem innym samolotem... tydzień temu :) Następnie lecąc wzdłuż wybrzeża oglądamy koloseum w Puli i kierujemy się na wyspę Unije.


Opuszczamy przestrzeń kontrolowaną, wchodząc w rejon lotniska Losinj. Tam głucho i cicho, także swobodnie latamy sobie pomiędzy wysepkami, ciesząc oczy obrazkami lazurowego morza, powolnie płynących jachtów i miasteczek, które żyją w swoim wakacyjnym trybie. Tu robimy orbitkę, gdzie indziej zakręt z większym przechyleniem żeby pozdrowić małych ludzików na dole.. Oni się bawią, my się bawimy, także chyba sprawiedliwie. Oblatujemy Mali Losinj i dalej udajemy się w kierunku pasma Welebitów i wyspy Rab.


Po drodze mijamy małe wysepki z opuszczonymi zabudowaniami, kościółkami, gdzie pewnie kiedyś toczyło się życie.. Zdecydowanie latanie po chorwackich wysepkach to dla nas najfajniejszy czas spędzenia poobiedniej siesty. Niestety o 15.10 opuszczamy błogi i dziki rejon niekontrolowany i ponownie łączymy się z Pula Radar. Czas wracać do domu. Prosimy o 8000ft AMSL i przechodzimy nad północnym pasmem Welebitów. Wskaźnik OAT zamiast 30’C pokazuje już 15’C. W kabinie robi się chłodno i przyjemnie. Mam wrażenie, że powoli odklejam się od fotela samolotu. Po chwili przechodzimy na Zagreb Radar i zgodnie z południową filozofią latania dostajemy od razu direct do punktu granicznego z Węgrami. Wcale nikomu nie przeszkadzamy w przestrzeni, lecąc na pograniczu Zagrzebia, stolicy Chorwacji.


Na Węgrzech klasyka, czyli po przywitaniu prośba od służb o zgłoszenie lotniska docelowego z widzialnością. Po trzech godzinach od startu z Portoroz decydujemy się na lądowanie w LHFM (gdzie jeśli ktoś uprawia kulinarną turystykę lotniczą to polecam tam węgierską gulasz zupę). Na miejscu chwila na rozprostowanie kości, bo sumarycznego czasu w powietrzu mamy już ponad 7h. Dodatkowo lotnisko ma dostępne paliwo samochodowe i Avgas, ale po krótkiej kalkulacji nie decydujemy się na zalewanie ptaka. 30 minut na lotnisku, organizmy napojone zimną cieczą, 8 EUR za lądowanie zapłacone i znów carbonowe śmigło Virusa SW się kręci. Do domu mamy tylko 1h 20min.


Mijamy Dunaj i opuszczamy rejon Węgier żegnając się tradycyjnym Serwus. Wlatujemy do Słowacji, gdzie znów cisza i spokój.. Jest już po godzinie 17, także dzień powoli zmierza ku końcowi. Zmęczenie powoli zaczyna dawać się nam we znaki, bo z niesmakiem mijamy po bokach samolotu kolejne chmurki, które pomimo naszego zaangażowania w pozdrawianie machaniem ręką, ani razu nam nie odmachały.. Cóż, jakoś będziemy musieli z tym żyć. Pewnym urozmaiceniem jest przelot w okolicach słowackiej Previdzy, gdzie odbywają się zawody szybowce. Mam świadomość, że stosowanie Flarmów w zawodach szybowcowych służy różnym celom, nie tylko zachowaniu bezpieczeństwa, ale dla nas zobrazowanie sytuacji ruchowej dzięki urządzeniu antykolizyjnemu zabudowanemu w Virusie było bezcenne. Tak przelecieliśmy rejon lotniska, aby nikomu nie wchodzić w drogę, zachowując jednocześnie bezpieczne separacje między szybowcami.


Kilkanaście minut później mijamy pasmo Małej Fatry i dolatujemy znów do „strasznego” punktu SKARY, po przekroczeniu którego już po polsku witamy się z Kraków Info. W oddali widzimy znajome meble, w tym Skrzyczne i Jezioro Żywieckie - po całym dniu w samolocie to dla nas już „długa prosta” do domu. Na lotnisku w Bielsku pomimo wieczornej godziny życie toczy się w pełni. Skoki spadochronowe, loty szybowcowe i do tego nasz samolot. Po 9h spędzonych w powietrzu, o godzinie 18:45 lądujemy na kierunku 27 i następnie kołujemy pod nasz hangar. Udało się oblecieć całość i to z zapasem ponad 1h do zachodu słońca - plan tabelki z Excela wykonany i to po bezpiecznej stronie. Podczas podejścia do lądowania z aktywnych słuchawek Tom Petty and The Heartbreakers śpiewają mi „Learning to Fly”.. Przypadek? Nie sądzę.. W sumie mają rację, bo pomimo kilku tysięcy godzin wylatanych na ultralekkich samolotach, to w każdym locie się czegoś uczymy - tak było i tym razem.


Czas na krótkie podsumowanie wypadu. Od chwili startu do lądowania na macierzystym lotnisku EPBA minęło 13h 20min, z czego 9h spędziliśmy tego dnia w powietrzu. Silnik Virusa przepracował ponad 9h 40min. Sumarycznie pokonaliśmy 1900km w odcinkach czasowych od 0.30h (najkrótszy) do nawet 3.50h (najdłuższy). Średnia prędkość GS z całego lotu wyszła 211km/h (biorąc pod uwagę szybki lot trasowy i powolne snucie się nad Adriatykiem), a średnie spalanie na poziomie ok. 16 litrów na godzinę. Może paść pytanie dlaczego polecieliśmy tą trasę w jeden dzień? Mój czteroletni syn ma tak piękną odpowiedź na to pytanie, która chyba nie daje już możliwości generowania kolejnych pytań. Brzmi ona „No, bo tak” i chyba nie ma innego logicznego, bardziej spójnego i sensownego wyjaśnienia.


Zebrane doświadczenie pozwalają potwierdzić, że teza „poranna kawa w Wenecji, kalmary na Słowenii i Chorwacja na deser w ciągu jednego dnia” jest prawdziwa.


Dzięki serdeczne dla Tomka za współtowarzystwo w podróży i współudział w realizacji tego nikczemnego planu oraz Tobie Czytelniku za poświęcony czas, ponieważ jeśli to czytasz do udało Ci się również dobrnąć do końca opisu naszego wypadu.

Do usłyszenia w eterze!
Krzysztof Będkowski


Załoga lotu:

Krzysztof Będkowski - pilot samolotowy turystyczny, instruktor na samolotach UL, fan długodystansowego latania cross-country małymi samolotami, zarządzający skydream.pl, lotnisko macierzyste EPBA  

Tomasz Żak - pilot samolotowy turystyczny, właściciel samolotu Virus SW (SP-SBCN), entuzjasta latania samolotem niedookoła komina, lotnisko macierzyste EPBA

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony