Sebastian Kawa: W pogoni za słońcem
Gdy znudzi ci się deszcz, leć tam gdzie słońce.
Pogoda nas nie rozpieszcza. Jest dokładnie tak jak w góralskim dowcipie: – U nos panocku to jeno 6 miesiącków zimy a reśta to syćko lato.
W Prievidzy przez 2 tygodnie zdołano rozegrać tylko cztery konkurencje. U nas „zimni ogrodnicy” Pankracy, Serwacy i Bonifacy skutecznie rozwiązywali problem nadprodukcji jabłek gnębiąc sadowników śniegiem, oraz przymrozkami. Nad północnymi grzbietami Beskidów nadal snuły się ponure polewaczki, ale po drugiej stronie frontu stojącego nad Odrą wygrywało już słońce.
Sebastian z radością skorzystał więc z zaproszenie Olivera Springera (z przodu) na wspólne loty jego dwumiejscowym szybowcem „Arcus”.
Przez dwa dni zdołali spenetrować kilka landów centralnych Niemiec.
Ponieważ od Atlantyku napływała następna fala deszczowych chmur przenieśli się do Saksonii, gdzie w terenach przygranicznych latali kolejne dwa dni. Mimo bardzo zmiennych warunków wykonywali przeloty o długości około 600 km z prędkościami przekraczającymi 120, 130 km/h.
Na obszarach byłego NRD nie brakuje opuszczonych lotnisk wojskowych, a silnik umożliwiający samodzielny start dawał im pełną samodzielność, toteż swobodnie mogli uprawiać taki tramping. Kolejny front wygonił ich z tych rubieży, dlatego 16 maja wykonali skok do kolegów harcujących w Prievidzy na Słowacji. Czechy to kraj lotników. Gdzie nie spojrzysz to jakieś lotnisko, a że pogoda sprzyjała, to Jarek Tomana i jego kumple intensywnie wietrzyli Grippen’y.
W związku z tym załoga Arcusa podczas lawirowania przez różne TRA, MTMA, miała wprawkę jak w wyścigu „Wielka Pardubicka”. Miła atmosfera zgrupowania KSS i Aeroklubu Żar, oraz piękno Słowacji urzekały.
Można było tam jeszcze latać nad Tatrami i Fatrą przez 2 dni, a potem dryfować z pięknymi obłokami nad Karpatami ku brzegom Morza Czarnego, lub na Bałkany. Jednak nie było na taki rajd dostatecznej ilości czasu, a ciepłe powiewy od Afryki suszyły skutecznie powietrze na skraju napływającego z zachodu niżu. Przydało się doświadczenie latanie w bezchmurnym powietrzu podczas tegorocznych mistrzostw świata w Australii.
Lot powrotny był mozolny i w parterze. Mieli okazje przyjrzeć się skoczniom w Harrahovie i podziwiać Śnieżkę od dołu, ale Usti nad Labem zostało osiągnięte. W przegrzanej „zupie” trudno o rozwój prądów termicznych, lecz mimo to następnego dnia Rudawy generowały anemiczne prądy w których można było ćwiczyć loty z trzmielami a przy granicy z Austrią przyjrzeć się strukturze nadchodzącego frontu.
Z Usti Bernard Wachowicz „rzutem kołowym” przeprawił szybowiec i załogę przez strefę deszczu do Lipska. Tym razem chmury za frontem zapraszały na wędrówkę do zachodnich krańców Europy.
Trzeba było jednak kończyć zabawę, więc ograniczyli się do latania po zachodnich obszarach Niemiec.
Na pożegnanie zafundowali sobie około 1000 kilometrową gonitwę nad lasami, polami, miastami, Saksoni, Brandenburgii, Turyngii, Hesji, Westfalii i Nadrenii. 69 godzin lotu i 6000 km przelotów to niezły urobek za parę dni latania. Ten rajd dowodzi,że mając do dyspozycji samostartujący szybowiec, można nawet w kapryśnej pogodzie Europy skokami konika szachowego tak ułożyć sobie grę z wędrującymi frontami, że nie spędzi się urlopu przy stoliku karcianym i monotonnej muzyce deszczu.
Tomasz
Więcej zdjęć na stronie www.sebastiankawa.pl
Komentarze