Przejdź do treści
Źródło artykułu

Sebastian Kawa: Manewry w świetle księżyca

Szybowce czasem lądują w polu.

Dobra pogoda i pomyślny przebieg dotychczasowych wyścigów rozochociły organizatorów. Wyznaczono wyścig po trasie 500 km. Były ku temu wszelkie przesłanki. Dzień długi, dotychczasowe warunki dobre, więc nawet biorąc poprawkę na sprawy organizacyjne towarzyszące zawodom to 5 godzin czasu koniecznego do lotu na takim dystansie komponowało się w okres najlepszych warunków termicznych.

Planowano rozpoczęcie holowania już przed południem, ale przyziemna inwersja temperatury powietrza nie pozwalała na rozwój kominów i na błękicie nie pojawiała się żadna chmurka. Trzeba było odroczyć starty.

Także i ja musiałem teraz odłożyć pisanie. Wieczorem gospodarze zaprosili nas do lotniskowej piwnicy na degustację Kadarki, Tokaju i innych szlachetnych pyszności ze swoich winnic.

Poczęstunek nie ominął nawet Sebastiana. który schował sie do basenu.

 

Księżyc najwyraźniej także, był  w piwniczce. A w ogóle to trudno być kronikarzem w czasie zawodów, bo cały dzień  jest wypełniony różnymi zajęciami,oraz emocjami związanych z lotami i funkcją pomocnika, a wieczorem oczy się kleją już o zachodzie słońca. Pozostają godziny po świtu, nim ruszy kierat przygotowań do lotów.

Odroczenie nie trwało długo, bo tuż po południu powietrze przegrzało się na tyle, że nagrzane bąble miały dostatek energii na przebicie inwersji.

Latanie było piękne. Niebo pokryte dość gęsto cumulusami o podstawach około 2000 m i wznoszenia około 3 m/sek, toteż ikonki obrazujące pozycje poszczególnych zawodników dość szybko tasowały się na monitorze. Widać było, że Sebastian radzi sobie jak zwykle. Pozostało jeszcze pokonanie około 40 km do ostatniego punktu zwrotnego i 100 km dolotu do lotniska, gdy czołówka zwolniła zaczęła wykonywać jakieś dziwne manewry. Rzut oka na zdjęcia satelitarne, wskazania radarów i podgląd web kamer wyjaśniał sytuację. Piękne cumulusy przekształciły się niespodzianie w burzową ścianę ze szczelną kurtyną opadów. Rozpoczął się masowy odwrót pilotów do lotniska. Uli Schwenk z towarzyszącym mu i Argentyńczykiem Riera zdecydowali się na lot ślizgowy przez lukę między opadami aby zyskać parę kilometrów i punktów tak ważnych w w rozgrywkach o finalny wynik. Natomiast Sebastian nabrał ponad 2000 m w turbulentnym wznoszeniach na skraju burzy i lecąc ich skrajem za Dunaj niemal do brzegów Balatonu, próbował od tyłu dostać się do punktu zwrotnego. Jednak wał burzowy był bardzo rozległy. Nie było to szans na wykonanie takiego manewru, więc zawrócił na południe.

Pióropusze systemu burzowego wytłumiły jednak termikę na dużym obszarze. Gdy doleciał w okolice Ocseny, miejsce rozgrywania poprzednich ME, w którym były jeszcze cumulusy próbował wyszukać jakieś wznoszenie, dające szansę na powrót do domu, ale chmury nie zasysały już powietrza z mniejszych wysokości.

Wylądował na lotnisku Baja przy wschodnim brzegu Dunaju.

Trzeba było zapiąć przyczepę i jechać ponad 140 km przez trakt na Bałkany a potem lokalną drogą przez Wojewodinę w romantycznej scenerii zachodzącego słońca. Szło jak z płatka, ale system nawigacyjny 4 km przed celem wprowadził mnie na najkrótszą drogę do lotniska. Początkowo szeroka i gładka zmieniła się w wąski pasek wyboistego asfaltu wśród trzcin i nadrzecznych szuwarów, następnie w gruntową dróżkę na wale. Gdzieś tam biegła dalej, ale 400 m przed od miejsca w którym FLARM zaznaczył lądowanie Sebastiana, dalszą jazdę uniemożliwiły kopce ziemi przywiezionej dla podwyższenia wału. Pięknie… Księżyc w pełni kryje srebrzystym światłem okoliczne drzewa i przegląda się w lustrach wody okolonej zwartą zielenią. Kumkanie żab, nawoływanie ptaków wodnych, plusk wody, zapraszały do kontestacji uroków nocy, ale nie pozwoliły na to okoliczności. Ani jechać, ani zawrócić. Trzeba było odpiąć przyczepę,ręcznie obrócić ją i wracać do głównego traktu, a potem znów przez boczną drogę szukać dojazdu do lądowiska. W rezultacie dystans, który szybowcem można było pokonać w niepełną godzinę zamienił się w eskapadę zakończoną około 2-ej po północy. Niemcy i Argentyńczyk  przelecieli oczywiście o wiele mniej kilometrów niż nasz pilot, ale rezygnując w ostatniej fazie z kontynuowania lotu i szukania szans na dokończenie zadania zdecydowali się na lot ślizgowy dla maksymalnego wydłużenia lotu po trasie. Urwali przez to parę punktów z przewagi Sebastiana, ale nadal niezmiennie prowadzi on w klasyfikacji ogólnej.

Tomasz K.


Sebastian Kawa, pomimo zajętego w niedzielnym wyścigu trzeciego miejsca, odrabia straty i powraca na pozycję lidera z 5,687 punktami. Oficjalna strona zawodów: www.wgc2017.hu/

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony