Sebastian Kawa: Co się stało?
Co się stało, to główny wątek mojej dzisiejszej poczty.
Po dwu tygodniach niezmiennego prowadzenia w tabeli mistrzostw i mozolnym wypracowaniu sporej przewagi punktowej nad Ulim Schwenkiem, nawet najgroźniejsi rywale Sebastiana pogodzili się z faktem, że pierwsze miejsce jest nie do ugryzienia.
Płynęły już z wielu stron gratulacje, ale świadom różnych sytuacji odpowiadałem jak trener Górski: – Jeszcze piłka jest w grze.
Mimo pogodnego poranka było pewne, że niewielkie są szanse na rozegranie konkurencji, bo niemal cała Europa upstrzona była burzami i deszczowymi chmurami a do lotniska toczył się szeroki walec z nowymi dostawami wody.
Mimo to optymistycznie nastawieni gospodarze zdecydowali się na rozegranie 11. konkurencji. Początkowo planowano trzygodzinny w wyścig AAT w obszarze ograniczonym trzema kołami nawrotów, ale gdy nad lotnisko zaczęły się nasuwać pierwsze chmury frontu skrócono zadanie do 2 godzin lotu i 2 obszarów nawrotów.
Dla Sebastiana plan był bardzo prosty – bezpiecznie i biernie trzymać się grupy. Wiadomo było, że w ukształtowanej podczas wielu dni sytuacji, żaden pilot z medalowych pozycji w tabeli nie będzie podejmował ryzyka i będą stosowali podobną taktykę, bo do tego skłaniała pełna pułapek pogoda.
Z kolei taki loteryjny układ stwarzał Motuzie szansę do sięgnięcia po brązowy medal, toteż wytrawny zawodnik postawił wszystko na jedną kartę. Odleciał na trasę natychmiast po otwarciu startu i doskonale wspierany przez mocny zespół naziemny nieźle sobie radził w lawirowaniu między burzami. Inni też nie zwlekali i gromadnie przemieszczali się na zachód do koła nad Dunajem. Cała medalowa trójka najwyraźniej usatysfakcjonowana swymi pozycjami wiozła się rozważnie z głównym peletonem. Rozległa burza spychała całe towarzystwo ku Serbii, więc ostrożnie przemykali się między burzą a krętą w tym miejscu granicą. W północno-zachodniej części koła nawrotów pojawiło się po przejściu pierwszej fali opadów przejaśnienie z anemicznymi obłoczkami o dużo niższych podstawach z powodu spadku temperatury i dużej wilgotności ziemi po przejściu frontu. Piloci skorzystali więc z szansy kontynuowania lotu i oddalenia się od granicy.
Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego Sebastian zamiast wieźć się spokojnie w grupie podjął się nagle ryzykownej funkcji szlakowego. Co chce w ten sposób osiągnąć ? Nad lotniskiem, w połowie trasy do drugiego koła, była ostatnia chmurka umożliwiająca wyczekiwanie na poprawienie się pogody za szybko dryfującym ku Rumunii frontem. Kilkuminutowe oczekiwanie pod jej podstawą stwarzało szansę na powstanie kolejnej chmury z zasilającym ją wznoszeniem i wydłużenie odległości, bo na powrót do lotniska w kończącym się limicie czasu nie było szans.
Tymczasem Sebastian, a za nim konsekwentnie pretendent do srebrnego medalu Uli Schwenk, oraz Sebastian Riera z Argentyny, któremu taki układ gwarantował brązowy medal parli dalej po trasie. Doszli niemal do ściany deszczu i wylądowali obok wygodnej ściągania z terenu szosy.
Uradowany kolejnym złotym medalem, ruszyłem z Grzegorzem Peszke i jego małżonką pole po tryumfatora.
Ten przywitał nas jednak z kwaśną miną w przeciwieństwie do emanującego radością Argentyńczyka, który wylądował 50 m obok. Okazało się, że jest poważny powód do takiego nastroju i stosowanej taktyki. W najbardziej krytycznym momencie, gdy ślizgali się dosłownie kilka metrów od serbskiej granicy, wyświetlacz komputera pokładowego zamienił się, nagle w migający biało i czarnymi ekran telewizora Wawel z początków rozwoju tej techniki. Przekroczenie granicy choćby o metr skutkowało tym, że liczono przeleciane przez niego kilometry tylko do tego miejsca. Był więc zainteresowany tym, aby Uli i Sebastian nie polecieli zbyt daleko, gdyż w takiej nieudanej konkurencji kilometr jest drogi. Dylemat ten gasił nastrój, choć pobieżne wyliczenia podczas drogi powrotnej z pola wskazywały na to, że nawet w przypadku dotknięcia granicy Sebastian owi zaliczono by około 60 km a Uli 120-140 km, a to gwarantowało, że z 200 punktowej nadwyżki zostanie utrzymanie około 30 punktów przewagi. I tak było, ale był jeszcze Motuza. Lecąc nieco z boku znalazł wznoszenie, które wyniosło go z tyłu do wysokości 2 tysięcy metrów i zamienił ją na odległość lecąc z wiatrem do końca strefy. Długo nie było wyników. Komisja skrupulatnie analizowała ich loty i przeliczała punkty. Dopiero w trakcie pożegnalnego bankietu podskoczyłem i uściskałem dyrektora zawodów Andreasa Gyongyosi za dobrą nowinę. Pozostało jeszcze 3 punkty przewagi. Sebastian po raz 12-ty mistrzem świata! Nie krył radości także zawsze wesoły Uli, bo jest omal mistrzem świata. Najlepsi kibice świata, Argentyńczycy, entuzjastycznie fetują brązowy medal Sebastiana Riera. Dowcipny Vladas Motuza awansował na miejsce 4. i oznajmił, że zmienia imię na Sebastian. Następne mistrzostwa tej klasy we Włoszech.
Tomasz Kawa
Sebastian Kawa we wczorajszej ostatniej konkurencji zajął czternaste miejsce miejsce zdobywając 178 punktów. Mimo to nikomu nie udało się wyprzedzić w ogólnej punktacji. Mistrzostwa zakończyły się zwycięstwem Sebastiana Kawy, który ostatecznie zdobył 8,070 punktów. Zaraz za nim na drugim miejscu, z minimalną stratą znalazł się Niemiec Uli Schwenk z 8,067 punktami, a trzecie miejsce zdobył Argentyńczyk Sebastian Riera z 7,649 punktami.
Wywiad z szybowcowym Mistrzem Świata można przeczytać na stronie: www.wgc2017.hu
Poniżej Tabela wyników:
Komentarze