Przejdź do treści
Źródło artykułu

Wspomnienia pilota Zbigniewa Buczka: „Droga do lotnictwa…”

Zapraszamy do lektury wspomnień opracowanych przez Bydgoski Klub Seniorów Lotnictwa, na podstawie relacji pisemnych i ustnych kapitana, pilota Zbigniewa Buczka. Cykl przybliża specyfikę i niuanse latania w czasach II Wojny Światowej, a także w okresie PRL.


Zbigniew Buczek urodził się 2 listopada 1925 roku w Łucku na Wołyniu (dzisiejsza Ukraina). W lipcu 1943 roku ochotniczo wstąpił do oddziału samoobrony w Przebrażu, działając w ochronie lud-ności polskiej przed bandami nacjonalistów ukraińskich. 1 marca 1944 roku zostaje zmobilizowany do Wojska Polskiego które powstaje na terenie ZSRR. Tam zgłasza się do lotnictwa, będąc jednym z pionierów jego odradzania się. Kończy wojskowe szkoły lotnicze w Bugurosłanie i Czkałowie.

W roku 1945 we wrześniu powraca do kraju jako oficer – pilot. Zaczyna pełnić służbę w 4 Pułku Lotnictwa Szturmowego w Bydgoszczy. Ze względu na stan zdrowia w roku 1949 przechodzi do rezerwy. Mimo to w dalszym ciągu jego praca zawodowa związana jest z lotnictwem. Zostaje mię-dzy innymi kierownikiem wydziału lotniczego Zarządu Wojewódzkiego Ligii Przyjaciół Żołnierza. W roku 1953 zostaje powołany na stanowisko komendanta Szkoły Szybowcowej w Fordonie.

Od lutego 1956 roku do przejścia na rentę inwalidzką we wrześniu 1985 roku pełni w Zarządzie Ruchu Lotniczego pełniąc obowiązki zawiadowcy lotniska w Bydgoszczy. W tym okresie jest jednocześnie członkiem Komisji Badania Wypadków Lotniczych przy bydgoskim Okręgowym Inspektoracie Kontroli Cywilnych Statków Powietrznych.

Zbigniew Buczek uczestniczył aktywnie w życiu społecznym: był między członkiem zarządu Aeroklubu Bydgoskiego oraz jego komisji rewizyjnej. Do Klubu Seniorów Lotnictwa wstępuje w 1972 roku w którym jest przewodniczącym przez okres jednej kadencji w latach 1975 – 1979. Za swą działalność został wyróżniony między innymi: Krzyżami – Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem 40-lecia Polski Ludowej, pamiątkowymi medalami II wojny światowej. Posiada liczne wyróżnienia i odznaki honorowe szczebla wojewódzkiego i miejskiego.

Zmarł 2 kwietnia 1988 roku, pochowany na cmentarzu parafii Św. Trójcy w Bydgoszczy przy ulicy Lotników.


Droga do lotnictwa

Lotem błyskawicy przebiegła przez garnizon wiadomość, że do Sum przyjechała specjalna komisja dla przeprowadzenia rekrutacji ochotników do lotnictwa. W naszej kompanii, podobnie jak i w innych pododdziałach, dosłownie zawrzało, wytworzyła się sytuacja napięcia i niezdecydowania, powstał jednym słowem zamęt w na ogół już ustabilizowanym naszym życiu. Chodziło po prostu o to, czy zgłosić się przed oblicze komisji. Sprawa nie była prosta i łatwa, ponieważ należało uwzględnić motywy i okoliczności zarówno przemawiające za wstąpieniem do lotnictwa, jak również i przeciwne.

Do tych drugich należało zaliczyć okoliczność, że szkolenie lotnicze wymaga stosunkowo długiego okresu czasu, a za tym sprawa wzięcia bezpośredniego udziału w walkach znacznie się opóźni. Nie można było wykluczyć również skrajnej ewentualności, że jeszcze przed zakończeniem szkolenia Niemcy zostaną całkowicie rozgromione i tym samym nie weźmiemy udziału w wojnie. Mimo tego większość kolegów wypowiedziało się za wykorzystaniem okazji umożliwiającej wstąpienie do lotnictwa.

Mnie również pociągało lotnictwo. Ilekroć razy myślałem o nim, tyle razy przed moimi oczyma odtwarzał się epizod działania lotnictwa w czasie walk o Łuck, a który swego czasu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Obraz ten całkowicie odpowiadał mojej młodzieńczej fantazji. Byłem naocznym świadkiem, jak grupa ośmiu radzieckich samolotów szturmowych, sławnych Ił-2, w locie nurkowym bombardowała pozycje wojsk niemieckich. W następujących kolejnych nalotach szturmowce ostrzelały wroga z broni pokładowej (armatek i karabinów maszynowych), a w końcu pociskami rakietowymi. Był to bez wątpienia groźny a równocześnie imponujący i urzekający widok. Zrozumiałem wtedy, dlaczego Niemcy tak panicznie się bali tych samolotów, nadając im wymowne określenie ”czarna śmierć”.

Już wtedy pragnąłem w przyszłości zostać pilotem i latać na tym właśnie typie samolotu. Nie przypuszczałem wówczas, że młodzieńcze i zdawać by  się mogło nierealne marzenia staną się wkrótce rzeczywistością. Wspomnienia opisanego epizodu bezsprzecznie angażowały i skłaniały mnie ku lotnictwu.

Z drugiej strony uwagi ojca o tym, że matka będzie zmartwiona, gdy dowie się że wybrałem lotnictwo, które w pojęciu i przekonaniu rodziców było bardzo niebezpieczne – zmuszały mnie do zastanowienia. Poza tym nasza kompania szkolna miała w najbliższych dniach wyjechać na jednomiesięczny kurs oficerów polityczno-wychowawczych do ….właśnie Łucka.

Perspektywa rychłego wyjazdu do miasta rodzinnego, zobaczenia się z bliskim osobami, a przede wszystkim możliwość zostania oficerem w tak krótkim czasie, była bardzo nęcąca. Przyznaję że z wielkim trudem ją odrzuciłem i usilnie starałem się nie myśleć o niej i nie rozważać sprawy.

W końcu jednak zwyciężyło lotnictwo. Znaczną zasługę w wyborze tego rodzaju broni przypisuję starszym kolegom, jak Marianowi Grabowskiemu, braciom Góralom i innym, którzy swymi opowiadaniami z osobistych przeżyć lotniczych zdołali zaszczepić nam bakcyla lotniczego, na którego jak później sam się przekonałem nie ma skutecznego lekarstwa.

Egzamin sprawdzający wiadomości z zakresu matematyki i fizyki zdałem bez trudności, a nawet udzieliłem pomocy innym kolegom. Przebrnąłem również przez sito badań lotniczo-lekarskich. W końcu pełen niepokoju i obaw, lecz z nadzieją, stanąłem przed komisją kwalifikacyjną, aby usłyszeć ostateczną decyzję. Przewodniczący komisji, oficer radziecki w stopniu pułkownika, pobieżnie przejrzał moje dokumenty, wyniki badań lekarskich oraz egzaminów. Musiałem zrelacjonować ogólne dane o mojej najbliższej rodzinie. Jeszcze dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie zdanego mi, na pozór naiwnego pytania: czy będę bił Niemców, gdy zostanę lotnikiem. Udzieliłem odpowiedzi twierdzącej, jedynej możliwej w tym wypadku.

Werdykt komisji był dla mnie pozytywny. Radość maja nie maiła granic. Tym bardziej cieszyłem się, że do lotnictwa zakwalifikowanych zostało również wielu moich najbliższych przyjaciół i kolegów. Pomimo to nie wyzbyłem się całkowicie wątpliwości, czy w tej olbrzymiej masie ochotników zostanę jednym z wybrańców, bowiem na każde przypadające jedno miejsce było około 10 kandydatów. Z nadzieją w sercu oczekiwaliśmy na opublikowanie oficjalnych wyników werbunku do lotnictwa.

Podany do wiadomości rozkaz rozproszył wszelkie wątpliwości. Została utworzona lotnicza kompania szkolna, w szeregach której i ja się znalazłem. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że nowo powstały oddział nasz pod wieloma względami stał się niepowtarzalny, w pewnym sensie nawet elitarny. Kompania w zdecydowanej większości składała się z młodych i zdrowych mężczyzn w wieku lat 18-22, jednym słowem był to kwiat naszego wojska.

Niezwykle pieczołowicie dbaliśmy o estetykę naszego wyglądu zewnętrznego, co w ówczesnych warunkach nie było sprawą prostą i łatwą. Jednak zabiegi przynosiły zamierzone i widoczne rezultaty. W wyszkoleniu musztry mało który pododdział mógł nam dorównać. Dlatego też kompania nasza w czasie przemarszu prezentowała się wspaniale, a wykonywane przez przeszło sto młodzieńczych, pełnych i wdzięcznych głosów piosenki żołnierskie wzbudzały powszechny zachwyt oraz uznanie. Przy każdym naszym przemarszu na terenie koszar wylegały tłumy żołnierzy z innych jednostek, a w mieście – mieszkańców. Doś częstym zjawiskiem  w tego rodzaju przypadkach były oklaski mieszkańców, którzy w ten sposób wyrażali nam swoje uznanie za prezencję i śpiew.

Wyraźne faworyzowanie naszego oddziału przejawiało się również na innej płaszczyźnie tak istotnej dla żołnierza – jak kuchnia. Otóż otrzymywaliśmy poza kolejnością, gdy tymczasem wojacy z innych pododdziałów zmuszeni byli wyczekiwać w tasiemcowych, długich kolejkach. W kontekście tej sprawy muszę odnotować, że miałem w kuchni tzw. chody i w razie potrzeby zawsze mogłem otrzymać „repetę”. Moje znajomości i możliwości w tym względzie wykorzystywali przede wszystkim ci koledzy, dla których normowane porcje posiłków były niewystarczające.

Przez cały okres naszego pobytu w Sumach byliśmy oddziałem reprezentacyjnym, na co niewątpliwie wpłynęły walory podane poprzednio. Występowaliśmy w charakterze kompanii honorowej przy powitaniu przybywających do Sum dostojników, a zwłaszcza dowódcy Armii Polskiej gen. dyw. Zygmunta Berlinga. Uczestniczyliśmy poza tym w uroczystościach pogrzebowych zmarłych oficerów. W czasie obchodów rocznic i świąt państwowych spełnialiśmy funkcję kompanii sztandarowej.

Niezapomniane wrażenia wywarły na nas uroczystości poświęcone obchodom rocznicy Konstytucji 3 Maja. W dniu tym wielki plac ćwiczeń zapełnił się zwartymi szeregami pododdziałów wojska. Po mszy polowej odbyła się wielka defilada, na czele której szła ze sztandarem nasza kompania. Widok tak dużej ilości wojska każdego z nas wzruszył i jednocześnie napawał nas otuchą i dumą, uświadamiał poczucie siły. Słowa granego hymnu „Jeszcze Polska nie zginęła…….” znalazły tu na ziemi radzieckiej pełne potwierdzenie. Byłem prawie przekonany, że dźwięki hymnu docieraj a do rodaków za Bugiem, którzy oczekują nas niecierpliwie.

Wkrótce po opisanej uroczystości pożegnałem ojca, którego batalion udawał się na front. Trochę zazdrościłem, ze idzie w bój. Rozumiałem jednak, ze decydując się do wstąpienia do lotnictwa oddaliłem tym samym termin mego udziału w walkach.

Rozegnanie było ”męskie”, choć niemniej serdeczne. Obiecaliśmy sobie, że  nawiążemy korespondencje przez matkę. Dotrzymaliśmy danego słowa i do końca działań wojennych utrzymywaliśmy kontakty listowne. Okresami z przyczyn zrozumiałych następowały przerwy, a treść listów z reguły była krótka i sucha. Wynikało to ze stałych zmian miejsca pobytu ojca oraz z wymogów cenzury wojskowej.

Pomimo, że ostatnia nasza rozmowa była prowadzona w tonie raczej koleżeńskim, jak równy z równym, to jednak odczuwałem wobec ojca pewne skrępowanie, które nie pozwoliło mi ani na chwilę zapomnieć o tym, że jednak rozmawiam z własnym ojcem, którego autorytet jest dla mnie bezdyskusyjny. Świadomość tego nakazywała mi odmówić wzięcia papierosa, którym częstował mnie ojciec. Nie pomogła nawet wyraźna zachęta przyzwolenie z jego strony, kiedy z uśmiechem pobłażliwie powiedział, żebym się nie krępował, gdyż wie o tym, że palę. Zmieszany, uparcie zaprzeczałem. Rozstania z ojcem nie przeżyłem zbyt głęboko, co w dużej mierze zawdzięczam serdeczności kolegów.

Docierające do nas nieoficjalne wiadomości, a tym samym nie potwierdzone, wskazywały jednak na zbliżający się w krótkim czasie termin wyjazdu do szkoły lotniczej. Równolegle z monotonnymi zajęciami służbowymi czyniliśmy wstępne przygotowania do podróży. Między innymi uprzedziłem listownie matkę o możliwości rychłego wyjazdu, w wyniku którego nastąpi okresowa przerwa w korespondencji.


Czytaj również:
Latanie w czasach PRL: Lotnicze historie Zbigniewa Buczka

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony