Tajemnica drewnianej półkuli
Niepozorna drewniana półkula przez ponad 40 lat była eksponowana jako mało znacząca część starego statku. Przypadek zdecydował, że pracownicy Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu odkryli jej prawdziwe pochodzenie. Okazało się, że to część niemieckiego pocisku V1.
Półkula trafiła do muzeum w 1973 roku. – Rybacy z Kołobrzegu przekazali placówce przypadkowo wyłowione elementy wyposażenia okrętowego, między innymi kotwice czy wielokrążki linowe. Nasi eksperci ustalili, że pochodzą one z XVII wieku. Tak też zakwalifikowali znajdującą się wśród znalezisk drewnianą półkulę – tłumaczy Malwina Markiewicz z Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu.
Dopiero po latach muzealnicy przekonali się, że prawda jest inna. Zdecydował o tym przypadek. – Podczas podróży studyjnej do Drezna nasi pracownicy zobaczyli na wystawie identyczną półkulę. Z opisu wynikało, że to część latającej bomby V1, zrobiona w obozie koncentracyjnym Mitelbau-Dora w Nordhausen – wspomina pani Markiewicz. Eksperci zaczęli weryfikować tę informację. W końcu doszli do wniosku, że półkula z Kołobrzegu również stanowi część niemieckiego pocisku.
– Przeznaczona była do przykrywania kompasu znajdującego się w przedniej części bomby – tłumaczy dr Jakub Ciechanowski z kołobrzeskiego muzeum. Placówka ma już inny element pocisku V1. To zbiornik sprężonego powietrza, który służył do uruchomienia pompy paliwowej silnika. On także został wyłowiony z Bałtyku przez rybaków, tyle że w 1992 roku. Oba elementy stanowią najpewniej pozostałość pocisków, które spadły do morza podczas testów prowadzonych w pobliskim Peenemünde.
Sekrety Peenemünde
Odkrycie prawdziwego przeznaczenia drewnianej półkuli zbiegło się z 70. rocznicą rozpoczęcia produkcji oraz pierwszego użycia pocisków, które miały stać się cudowną bronią Hitlera.
Prace badawcze nad pociskami V1 i V2 rozpoczęły się jeszcze w latach 30. Ich efektem były prototypy testowane w specjalnym ośrodku, który powstał właśnie w Peenemünde na wyspie Uznam. Pociski działały na podobnych zasadach. Były to bezzałogowe samoloty składające się z kilku segmentów. Znajdowały się w nich między innymi kompas, silnik i materiały wybuchowe. Różnice sprowadzały się do możliwości technicznych.
Długość V1 sięgała 8 m, zasięg wynosił 240 km, prędkość zaś – 645 km/h. Głowica z materiałem wybuchowym ważyła 850 kg. Pocisk V2 był długi na prawie 15 m i poruszał się znacznie szybciej – rozwijał prędkość od 2900 do nawet 5500 km/h. Potrafił pokonać dystans od 320 do 380 km, a waga głowicy z materiałem wybuchowym to 975 kilogramów.
Pociski były wystrzeliwane przede wszystkim z naziemnych wyrzutni. Niemcy jeszcze w fazie badań opracowywali również inne koncepcje. Jedna z nich zakładała, że latającą bombę poprowadzi pilot, który w ostatniej chwili się katapultuje, albo nawet zginie. Inna dotyczyła wystrzeliwania rakiet z pokładu specjalnie zbudowanych okrętów podwodnych. W ten sposób Niemcy chcieli zaatakować Nowy Jork.
Polski „Most” na Zachód
Projekt budowy V1 i V2 długo był tajny. Na jego trop wpadł jednak wywiad AK. Odkrył on prawdziwe przeznaczenie ośrodka Peenemünde, plany zaś przekazał aliantom. W nocy z 17 na 18 sierpnia 1943 roku RAF przeprowadził zmasowany nalot, który spowolnił prace nad projektem. Niemcy zmuszeni byli prowadzić testy w kilku innych miejscach. Próby V2 odbywały się odtąd na poligonie Pustków-Blizna. I właśnie z tym rozdziałem dziejów niemieckiej superbroni wiąże się kolejny polski wątek.
– W maju 1944 roku jeden z pocisków spadł w okolicach Sarnak. Niemcy bardzo intensywnie szukali niewybuchu, ale okoliczni chłopi dobrze go zamaskowali. Ostatecznie pocisk przejęła AK – tłumaczy dr Ciechanowski. – Eksperci pracujący dla niej w tajnych laboratoriach przeprowadzili testy, a następnie V2 została przekazana aliantom. Aby ją odebrać, w okupowanej Polsce wylądował specjalny samolot. Operacja nosiła kryptonim „Most III”.
Pierwsze pociski V1 Niemcy wystrzelili w nocy z 13 na 14 czerwca 1944 roku. Celem był Londyn. Ostatecznie z dziesięciu latających bomb tylko cztery osiągnęły Wyspy Brytyjskie. V2 po raz pierwszy zostały użyte we wrześniu tego samego roku. Pociski zostały skierowane na Paryż.
Niemcy sieją postrach
Niemcy używali rakiet niemal do końca wojny. Wystrzelili prawie 21 tys. rakiet V1 i około 5,5 tys. pocisków V2. Bombardowali przede wszystkim Londyn, a także miasta we Francji, Holandii czy Belgii. – Z precyzją tej broni bywało różnie, ale jej użycie miało bardzo ważny aspekt psychologiczny – podkreśla dr Ciechanowski. – Najpełniej chyba zdawali sobie z tego sprawę Amerykanie zaangażowani w projekt „Manhattan”, który miał doprowadzić do opracowania bomby atomowej. Wiedzieli, że pociski mogą stanowić w przyszłości nośnik dla tego rodzaju broni.
Dlatego właśnie po zakończeniu wojny niemieccy eksperci zostali od razu „przejęci” przez wojska alianckie i Armię Czerwoną. Po obydwu stronach żelaznej kurtyny utworzono ośrodki badawcze, które wykorzystywały ich wiedzę. Mieli oni ogromny wkład w rozwój technologii z dziedziny rakiet balistycznych.
Jakie będą dalsze losy drewnianej półkuli z kołobrzeskiego muzeum? – Nasi goście nadal będą mogli ją oglądać, tyle że już w innym dziale. No i oczywiście z innym opisem – podsumowuje Malwina Markiewicz.
Łukasz Zalesiński
autor zdjęć: Radosław Horanin/ Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu
Komentarze