Przejdź do treści
Sebastian Kawa na Sailplane Grand Prix we Wrocławiu (fot. sebastiankawa.pl)
Źródło artykułu

Sebastian Kawa: Szybowce nad Ostrowem Tumskim

Aeroklub Wrocławski wychodzi z letargu.

Przykre jest, że praktycznie zamarła działalność CSS Leszno i  GSS Żar, które jeszcze tak niedawno były naszą chlubą. Pocieszający jest natomiast fakt, że ich funkcję podejmują inne ośrodki. Zaktywizował się Aeroklub Nadwiślański działający na bazie szkoły szybowcowej w Lisich Kątach. Rolę Leszna skutecznie przejmuje Aeroklub Ostrowski.

Aktywnie wychodzi z kryzysu Aeroklub Wrocławski. Jego poprzednie lotnisko na Gądowie tętniło życiem, boć to gród uniwersytecki z ogromną ilością aktywnych żaków, a z centrum miasta można było dotrzeć pieszo, lub tramwajem. Ilość rodzi zwykle jakość, więc Marian Gorzelak, Jerzy Popiel, Łuszpińscy, Staszek Witek, Bożena Demczenko, Janusz Gogała, czy legendarny gawędziarz Bolo Kochanowski, złotymi zgłoskami wpisali się w historię szybownictwa. Waldemar Gross dominował wśród pilotów samolotowych, a Teresa Ćwik – Maszczyńska sprawniej ujarzmia helikoptery niż czarownice miotły. Miasto wchłonęło historyczne lotnisko, więc nowe ulokowano za przedmieściami.

 

Po latach chudych pod kierownictwem Marka Jóźwika aeroklub odżywa. Pośród wielu imprez organizowanych w Szymanowie znalazły miejsce międzynarodowe szybowcowe zawody kwalifikacyjne do światowego finału szybowcowego Grand Prix w Chile. Poprzednie zawody eliminacyjne zorganizowaliśmy na Żarze.

Pogoda uśmiechnęła się do uczestników imprezy. W dniu otwarcia błękit nieba szybo zakwitło jak pole bawełny, więc piloci rwali się ku niebu.

Imprezy sportowe mają jednak swój rytuał. Ceremonie i procedury początku zawodów zabrały trochę czasu, a łaskawość pogody bywa ulotna jak uśmiech kobiety. Chmurki zdryfowały na wschód. Trzeba było zrezygnować z wyprawy nad Karkonosze i wyznaczyć nową trasę, nad lasami ostrzeszowskimi.

Piloci mieli próbkę tego co przez dwa tygodnie było udziałem uczestników tegorocznych mistrzostw świata w Australii - uciążliwości lotu w szklanej kapsule pod niebem, które nie dawało skrawka cienia, ani jakiejkolwiek wskazówki o lokalizacji wznoszeń.W klasycznych zawodach pilot wybiera sobie sam moment odlotu, ale taktyka przy pogodzie bezchmurnej  nakazuje mu trzymanie się peletonu. Lot indywidualny kończy się zwykle klęską, gdyż jeden szybowiec przy wyszukiwaniu niewidocznych prądów termicznych penetruje tylko pas o rozpiętości skrzydeł i można nie trafić na wznoszenie pozwalające na kontynuowanie lotu. Natomiast grupa szybowców jak trałowiec czesze błękitny ocean. W tej sytuacji wystarczy, unikając ryzyka i trudności lotu indywidualnego, toczyć się w zespole na metę a wynik będzie niemal remisowy.

Natomiast w wyścigach Grand Prix zawodnicy startują równocześnie, ale punktacja wymusza ostrą walkę. Premiowanych jest tylko 9 pierwszych miejsc, niezależnie od tego, czy różnicą jest „koński łeb”, czy dystans wielu kilometrów. Szlaki powietrzne to nie wąski tor wyścigowy na którym można blokować przeciwnika.

Chcąc wygrać trzeba ostro przeć do przodu, ale rajdy indywidualne są  szarża straceńców. Lot z tyłu daje możliwość obserwowania poczynań pilotów poprzedzających, wlatywanie „na gotowe” do zlokalizowanego już komina, a czasem bezcenny prezent w postaci silnego wznoszenia przeoczonego przez prowadzących. Zdarza się jednak, że tym z przodu się powiedzie i trafią na dobry komin pozwalający na szybką ucieczkę. Stawką tych zawodów jest awans dwu pilotów do finału w Andach.

Konkurencja jest silna, bo mierzą się czołowi polscy zawodnicy Polski z zawsze mocnymi przedstawicielami  Niemiec, a szybowników jest u nich tak wiele, że każdy z ich czołówki mógłby być topowym pilotem reprezentacji większości krajów. Dobry poziom prezentuje także Gintas Zube z Litwy, oraz mieszkaniec Wrocławia Stephen Crabb noszący barwy rodzimej Irlandii.

Pierwszy wyścig o długości odbywał miał formę płaskiego trójkąta o długości b. Szybowce niczym stado bocianów wirowały w słabych wznoszeniach sięgających 1000m nad poziom gruntu małymi skokami przemierzyły gromadnie dystans kopalni Rudna koło Lubina i zawróciły na wschód kierując się do kolejnego punktu zwrotnego w Złoczowie. Nie dogonili chmur, ale nad lasami wokół Milicza poprawiły się wznoszenia. Najpierw wysforował się nieco do przodu Sebastian prowadzący małą grupkę szybowców, ale lepiej powiodło się peletonowi, który trafił obok Ostrzeszowa na wznoszenie przekraczające 3 m/sek i pułapie ponad 1700 m. W tamtym obszarze było więcej wilgoci. Chmury odpłynęły już, ale można było wyśledzić zamglenia wieńczące wierzchołki kominów, toteż Łukasz Wojcik postanowił szukać swojej szansy. Ucieczka nie udała się i na punkcie zwrotnym znów wszyscy byli razem.

W drodze do mety rolę lokomotywy pełnił Sebastian. Uciekła z nim grupka pilotów. Na dolocie przewagę wysokości miał jego latający samodzielnie i przebojowo kolega klubowy Zdzisław Bednarczuk, więc na finiszu wysforował się trochę przed Sebastiana. Poniosły go jednak emocje. W euforii nie nie trafił w wirtualną linię mety, a na dodatek wykonał manewry, które zachwyciły publikę, ale nie znalazły uznania u osób odpowiedzialnych za bezpieczny przebieg zawodów i złapał punkty karne.

Tomasz



W pełnym słońcu

Marzyliśmy o słońcu. Grzeje. Marek załatwił.

W niedzielę rozbudowywał się pogodny wyż, dlatego już poprzedniego dnia było wiadomo, że pilot nie może zapomnieć o zabraniu dużej butli wody pitnej do kabiny szybowca i wyścig będzie trudny.

Południowy zefirek rozwiewał nadzieje na przyzwoite noszenia, a pilot rozeznający warunki długo pętał się na parterowych wysokościach.Wyznaczenie górnej granicy startu na wysokości 1500 m przyjęliśmy więc śmiechem. Krótki, 177 kilometrowy wyścig, zaczynał się znów w kierunków zbiorników osadowych kopalni miedzi.

Mizerne wznoszenia sięgały ledwo 800 m wysokości nad terenem. Na pierwszym odcinku w kłopotliwej sytuacji znalazł się Sebastian z Adamem Czeladzkim, bo towarzysząca im grupka pilotów zatrzymała się w jakimś kominie, a oni spadli do wysokości pozwalającej na wypatrywanie zajęcy wśród zbóż.

Wygrzebali się jednak i gdy dotarli do „uszlachetnionych” przez kopalnie terenów Sebastian wyszukał windę, która pozwoliła im na szybki powrót do czołówki. Stąd skok nad Górę koło Leszna, gdzie bractwo zawirowało w kominie dolotowym. Trzeba było wykonać jeszcze kilka kółek dla uzyskania wysokości gwarantującej pewny dolot do mety, ale wznoszenie słabło pod inwersją. Sebastian w krytycznym momencie na początku wyścigu musiał wypuścić trochę wody balastowej, więc gdyby pozostał w tym  roju to szybowce będące niżej wzniosłyby się do jego wysokości, a potem przegoniły na pełnych balastu, więc szybszych, szybowcach.

Liczył na to, że po drodze trafi jeszcze na dobry komin w którym nabierze wysokości pozwalającej na przyśpieszenie finiszu. Tym razem los nie był łaskawy. Nie przydzielił mu premii za przebojowość, toteż na końcówce lotu ślizgowego przegonił go Hermann Leucker z Niemiec.

Jednak drugie miejsce to dobra lokata. Sebek zyskał 8 punktów i umocnił się na pozycji lidera. W trzecim dniu zawodów warkoczyk burz związanych z obszarem konwergencji rozciągnął się pasem od Sudetów do jeziora ze Świtezianką.

Przed południem trochę polało spragnioną wody wrocławską ziemie. My mamy jej nadmiar w Beskidach. Ponieważ opad wystudził ziemię i długo nie powstawały prądy termiczne, zamierzano poza konkursem rozegrać krótkie wyścigi parami w lotach ślizgowych nad lotniskiem, tak jak to odbywało się podczas Igrzysk Lotniczych w Dubaju. Jednak silne słoneczko intensywnie podgrzewało wilgotną ziemi i po pojawiły się upragnione chmury. Budowały się imponująco. Gdyby nieco wcześnie zdecydowano się na poderwanie białej floty, z pewnością udałoby się rozegrać emocjonujący wyścig. Jednak burze rozwijały się szybko i niewielka zwłoka organizacyjna sprawiła, że piloci nie mieli szans na przebicie deszczowej ściany jaką natura odrodziła skrajny punkt zwrotny trasy. Mimo to manewry były efektowne i dostarczyły sporo dramatycznych wrażeń.

Wyścigi parami. Dziś w przegrzanym powietrzu długo nie budziła się termika, a nad Odrę wtaczał się kolejny walec burz, który miał dotrzeć nad Wrocław tuż po południu. Nie było więc szans na rozegranie kolejnej konkurencji zawodów, ale zrealizowano wczorajszy zamysł pojedynków szybowcowych.

Pary pilotów holowano na wysokość 600 m, a Ci w szybkim locie mieli do pokonania łamańca nad lotniskiem o łącznej długości 18 km. Zabawa, lecz atrakcyjna dla widzów i uczestników. Burze przybyły nad lotnisko z punktualnością przedwojennych pociągów Polskich Kolei Państwowych. Nie skąpiły deszczu i energii wiatru. Więc odbyły się szybkie manewry w demontowaniu i zabezpieczaniu szybowców.

Tomasz

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony