Przejdź do treści
Andrzej Śliwa (fot. archiwum Andrzeja Śliwy)
Źródło artykułu

Liczy się doświadczenie – rozmowa z Andrzejem Śliwą, pierwszym pilotem TOPR

Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe to kilkudziesięciu ludzi gotowych nieść pomoc bez względu na godzinę czy pogodę. To nie tylko oddani ratownicy medyczni, ale też ci, którzy pomagają im dotrzeć do poszkodowanych. Jedną z takich osób jest mieszkaniec Świdnika – Andrzej Śliwa, pierwszy pilot TOPR. Nim jednak zaczął latać w górskich warunkach, nabierał praktyki na hiszpańskim i egipskim niebie. W rozmowie opowiada o drodze, która zaprowadziła go do serca Tatr.

– Jak to się stało, że dołączył Pan do Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego?

– To była długa droga. Zaczynałem na Śląsku, na lotnisku Muchowiec w Katowicach. Początkowo latałem na szybowcach. Później dowiedziałem się, że w Kętrzynie utworzono Szkołę Agrolotniczą dla rolników. Co prawda nie byłem nim, ale pomyślałem, że mimo to pojadę i spróbuję. Dyrektor placówki zobaczył, że jestem młody, przebojowy i już latam, więc mnie przyjął. W listopadzie 1979r. rozpocząłem pracę w WSK PZL-Świdnik. W tym roku minie zatem 40 lat od tej chwili. Na początku latałem w Państwowych Gospodarstwach Rolnych jako pracownik wydziału W-580 Agro, stworzonego przez Ryszarda Kosioła. Później zmieniono go na Zakład Eksploatacji Usług Śmigłowcowych, a w końcu Heliseco, które obsługiwało Sokoła TOPR. Mówię o tym dlatego, że ludzie często pytają, jak nauczyć się pilotować śmigłowiec w górach. Żeby to zrobić, trzeba mieć spory bagaż doświadczeń. Wiele lat latałem do pożarów w Hiszpanii. Łącznie może 20 sezonów. W 35, 40-stopniowym upale, przy bardzo silnych wiatrach, w górach. Mając zapas paliwa na 2 godziny, zabierałem na pokład 10 ludzi uzbrojonych w narzędzia, plecaki z wodą i piły motorowe. Moim zadaniem było przetransportować ich jak najbliżej płomieni i tam wysadzić. Dużo też latałem w Egipcie, gdzie z kolei problemem były wszechobecne: piach, kurz, wiatr oraz wysokie temperatury. Pracowałem też w Omanie, na Półwyspie Arabskim. Tam do upałów dochodziła trudna i wymagająca topografia terenu. Po zakończeniu sezonu, zimą, chętni mogli polatać śmigłowcem TOPR-u. Mnie zawsze tam ciągnęło. Tata urodził się pod Wadowicami, jego brat mieszkał w Zakopanem, a siostra w Rabce. Czułem się związany z tym miejscem. W 2008 r. zacząłem latać w TOPR, jako drugi pilot. To było dla mnie bardzo ważne, bo obserwowałem najlepszych. Wśród nich był Henryk Florkowski, który miał doświadczenie w lataniu ratowniczym nad morzem, z pocztą, w nocy i w trudnych warunkach. To on pokazał mi, jak radzić sobie w górach. Czuję się jego uczniem.

– Mogłoby się wydawać, że będzie Pan unikał wymagających miejsc.

– Każdy potrzebuje wyzwań, a latanie w TOPR dodatkowo daje mi satysfakcję, że niosę pomoc. Nie tylko ludziom, którzy ucierpieli w górach. Można powiedzieć przewrotnie, że pomagamy również ratownikom. Kiedy pogoda sprzyja, akcja ratunkowa przy użyciu śmigłowca trwa 30-40 minut. Zdarzają się jednak sytuacje, gdy jest słaba widoczność albo szaleje Halny. Wtedy ratownicy wyruszają w góry na własnych nogach i akcja zajmuje nawet 5 lub 7 godzin. Zatem dla poszkodowanych to, czy śmigłowiec będzie mógł wystartować, jest bardzo istotne. Nie każdy zdaje sobie sprawę z warunków, jakie panują w górach. Na dole są 23 stopnie Celsjusza, więc zakłada krótki rękaw, spodenki i klapki, a przecież, wraz z wysokością, temperatura może nagle spaść o 10 czy 15 stopni. Jeśli przytrafi się jakaś kontuzja, można wychłodzić organizm. Jeśli ktoś natychmiast nie pomoże takiej osobie, nie przykryje jej ciepłym kocem czy nie podzieli się gorącą herbatą i nie zapewni szybkiego transportu do szpitala, to nawet zwykłe zwichnięcie może skończyć się hipotermią. Przykro to mówić, ale bardzo wielu turystów nie jest przygotowanych do wyjścia na szlak. Nawet, jeśli mamy w plecaku ciepłą bluzę, sweter czy pelerynę, drugi telefon, power bank, to wciąż za mało. Ludziom wydaje się, że skoro jest ładna pogoda, to można ruszyć na Giewont. Albo siedzą w schronisku nad Morskim Okiem, popijają piwo i nagle ktoś rzuca hasło „Idziemy na Rysy”. Z opowieści ratowników wiem, że takich przypadków jest dużo. Należy planować wyjście w góry tak, aby przed południem bezpiecznie wrócić do schroniska. A Giewont… tego, co wydarzyło się 22 sierpnia nikt się nie spodziewał.

– To chyba pierwsza tego rodzaju sytuacja, na tak dużą skalę.

– Pracując w TOPR, widziałem kilka podobnych zdarzeń. Burze, wyładowania, 3, 4 porażone osoby, które trzeba było bezpiecznie przetransportować na dół. Zgłoszenie, które odebraliśmy 22 sierpnia, brzmiało podobnie. Kilka potężnych wyładowań, porażeni ludzie. Jednak na hasło „reanimowane dzieci” adrenalina skacze w górę. Usłyszeliśmy to w pierwszym komunikacie. Trzeba było lecieć, choć burza jeszcze trwała i słyszeliśmy pioruny.

– Warunki, w jakich wyruszyliście, nie należały do bezpiecznych.

– Może i tak, ale trzeba było sprawdzić co się dzieje. Nikt nas do tego nie zmuszał, po prostu podjęliśmy taką decyzję. Polecieliśmy i to, co zobaczyliśmy na miejscu, było przerażające. Góra usiana poszkodowanymi ludźmi. Przyszedł moment, by zdecydować komu pomóc najpierw. Dzieci wymagały reanimacji, więc w ich pobliże przetransportowaliśmy pierwszych ratowników. Później działaliśmy już spontanicznie. Tam, gdzie był bardziej poszkodowany i leżący człowiek, trafiał ratownik. Przywoziłem ich z różnych miejsc, bo brakowało rąk do pomocy. Nie zapominajmy, że równolegle, w tym samym czasie, trwała akcja w Jaskini Śnieżnej, gdzie ratownicy medyczni również byli potrzebni. Ich też przerzucałem w rejon Giewontu. W tym dniu wykonałem 4 godzinne loty. Poszkodowanych zwoziliśmy na Halę Kondratową oraz na nasze lądowisko, skąd przejmowały ich śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. W zależności od obrażeń, ludzie trafiali do szpitala w Krakowie-Prokocimiu lub Nowym Targu. Z tego, co się dowiedziałem, ucierpiało ponad 150 osób.

– Czy przy takim zdarzeniu da się przejść do porządku dziennego? Dalej pracować, pomagając ratownikom i turystom?

– Coś tam z tyłu głowy zawsze zostaje. Czasem coś się przyśni i człowiek budzi się w nocy, ale miałem wiele takich przypadków. Ubiegłoroczna wiosna też była tragiczna. Praktycznie podczas każdego dyżuru wyruszałem na Rysy, bo ktoś z nich spadł. Doszło wtedy do czterech czy pięciu wypadków, ale nie można tego rozpamiętywać. Trzeba skupić się na tym, by taką osobę szybko zwieźć na dół. Jeśli przeżyje, to będzie wielkie szczęście. Góry są bardzo niebezpieczne. Szczególnie wiosną, kiedy śnieg i lód zalegają jeszcze na szlaku. Wystarczy chwila nieuwagi i można polecieć. A to lite skały i kamienie. Każdy upadek z kilkunastu metrów może skończyć się tragicznie.

– Będąc w górach i widząc śmigłowiec TOPR, natychmiast pojawia się myśl, że coś się stało.

– Turyści powinni być spokojni, bo my również dużo trenujemy. Zwłaszcza rano, kiedy sprzyja pogoda. Lepiej to robić, niż lecieć po kogoś, kto się połamał czy zginął. Więc nie każdy wylot naszego śmigłowca oznacza, że stało się coś tragicznego.

– Chodzi Pan czasem po górach?

– Staram się. Zdarza się, że po skończonym dyżurze zamiast jechać do Świdnika przyjeżdża do mnie rodzina i razem chodzimy w góry. Mam zaliczonego Mnicha z moim bardzo dobrym kolegą. Jest przewodnikiem wysokogórskim, lata z nami także jako ratownik pokładowy. Bardzo się z tego cieszę, bo to była piękna wyprawa. Góry są wspaniałe. Przy dobrej pogodzie warto zaplanować wyjście wcześnie rano. Do południa powinno się być już w schronisku i popijać herbatę, a nie wyruszać o godzinie 12.00, kiedy słońce najmocniej operuje i burza może pojawić się w ciągu pół godziny. Zresztą, wschód słońca w górach to coś pięknego. Gdy pracowałem w Egipcie, miałem okazję podziwiać taki widok z góry Synaj. Wrażenia pozostają na długo. Coś podobnego przeżywają osoby, które oglądają wschody słońca z Rysów. Ale żeby je zobaczyć, trzeba wyruszyć, gdy jeszcze jest ciemno. W dzisiejszych czasach mamy tyle możliwości. W internecie są strony z prognozą pogody, które naprawdę niewiele się mylą i można na nich polegać. Ja korzystam z trzech. Zawsze zaglądam na nie rano, żeby sprawdzić, co nas czeka. Dla pilotów to bardzo ważne, żeby mieć pewność, że wszystko będzie w porządku. Często, zanim gdzieś polecę, wychodzę też na lądowisko, skąd rozciąga się widok na panoramę Tatr. Jeśli nie widać Gubałówki, która jest dość niską górą, wiem, że będzie źle.

– W takim momencie pewnie pojawiają się nerwy, że przez pogodę nie możecie lecieć, by udzielić komuś pomocy.

– Śmigłowiec jest fantastycznym urządzeniem, pozwalającym zawisnąć w miejscu i wycofać się. Miałem wiele operacji, w których znajdowałem się na pograniczu chmur. Każdemu wydaje się, że są one bardzo wysoko, jednak gdy jest się w górach, dociera do nas, że można je spotkać na szlaku. Czasami podlatujemy pod nie i wysadzamy ratowników. Po chwili chmura próbuje nas przykryć, więc powoli wycofujemy się po zboczu. Ratownicy robią swoje i znoszą poszkodowanego w takie miejsce, skąd możemy go bezpiecznie zabrać. Sytuacja pogodowa jest bardzo zmienna, ale absolutnie nie narażamy siebie, załogi czy maszyny. Za każdym członkiem personelu TOPR stoi cała rodzina. Żona, dzieci, teściowie… To kilkadziesiąt osób. Nie możemy ryzykować własnego życia.

– Właśnie o rodzinę chciałam zapytać. Dla nich pańska praca i wasza rozłąka na pewno jest trudna.

– Teraz mamy dobre czasy. Gdy w latach dziewięćdziesiątych pracowałem w Egipcie, napisany przeze mnie list szedł do domu dwa tygodnie. Drugie tyle czekałem na odpowiedź. Nie było budki telefonicznej, z której mógłbym zadzwonić. W Hiszpanii było już nieco łatwiej. Gdy kończyłem pracę, szedłem do budki wykonać telefon. Zdarzało się, że gdy przyszła moja kolej, był środek nocy. Niejednokrotnie budziłem żonę mówiąc jej, że u mnie wszystko w porządku. Miałem wtedy garść monet w ręku i co chwilę dorzucałem je, żebyśmy mogli dalej rozmawiać. Teraz jest łatwiej. Dzwonimy do siebie kilka razy dziennie. Rano albo po locie. Czasami zdarza się, że żona chce się ze mną skontaktować i martwi się, bo nie odbieram. Wtedy, gdy tylko mam wolną chwilę, oddzwaniam, żeby dać jej znać, że latałem i że wszystko jest w porządku. Nasze rodziny na pewno się o nas martwią. My też cały czas myślimy o tym, co dzieje się w domu.

– Ile czasu spędza Pan w Tatrach?

– 10 lat temu, dyżury trwały dwa tygodnie. Według nowych przepisów, nie mogę pracować więcej niż 60 godzin tygodniowo. Nieważne jest, ile z tego czasu wylatam. Po dyżurze wracam do domu, odpoczywam 5 albo 10 dni i jadę na kolejny. To zdarzenie na Giewoncie trafiło mi się świeżo po przyjeździe do pracy. Rano wykonałem dwa loty do Jaskini Śnieżnej, żeby ratownicy mogli się wymienić, bo ich też obowiązuje harmonogram. Nic nie zapowiadało tak tragicznych wydarzeń. Kiedy przyszła burza trzeba było ruszać. Padło na mnie, ale jestem pewny, że każdy z kolegów, a w sumie jest siedmiu pilotów, zrobiłby to samo, bez chwili zawahania. Polecieliby ratować ludzi.

– Wszyscy bardzo chwalą TOPR i są wdzięczni za Waszą pracę.

– Cieszę się, że jestem trybikiem w tej machinie. W TOPR pracują fantastyczni ludzie. To pasjonaci od dziecka, którzy wychowali się w górach. Chodzili po nich od najmłodszych lat i zawsze chcieli zostać ratownikami. A nie jest to takie łatwe, bo trzeba znać topografię Tatr, każdy kamień, jaskinię, umieć jeździć na nartach, świetnie się wspinać i mieć bardzo dobrą kondycję. To sportowcy wyczynowi. Muszą kochać swoją pracę i góry, tak jak my latanie. Mówiąc o TOPR, nie mogę też nie wspomnieć o tym, jak dużą pomocą dla mnie jako dowódcy, jest drugi pilot. W tym dniu latał ze mną Janusz Wójcik, też świdniczanin. Kiedy jestem za sterami i koncentruję się na tym, by dobrze wykonać operację, on obserwuje przyrządy i zmieniającą się pogodę. Gdy coś zaczyna się dziać, w porę mnie ostrzega. Zawsze to dodatkowa para oczu, by dostrzec nieprzewidziane sytuacje.

Więcej informacji na stronie www.swidnik.pl

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony