Drogocenne drobiazgi: Nocne loty szybowcowe...
Sezon w aeroklubie zbliża się do końca - babie lato. Rozliczne ogniska ścielą dymy po polach i czuć nadchodzące chłody. Rozpoczął się rok szkolny i młodzież zajęta swoimi sprawami coraz rzadziej nas odwiedza. Jeszcze z rozpędu przyjeżdżamy skoro świt na lotnisko i dzielimy między sobą nieliczne loty. Za kilka dni kierownik aeroklubu powyrzuca nas na wolne - jako instruktorzy mamy sporo nadgodzin, solidnie przepracowaliśmy ostatnie miesiące.
Ależ nudy - ileż można piec ziemniaki w ognisku za barakami. To jeszcze te szczęśliwe czasy, kiedy dokumentacja składała się z listy chronometrażowej i Książki Kierownika Lotów, a Program Szkolenia nosiło się w tylnej kieszeni spodni (i komu to przeszkadzało?). Okres zimowy to obóz kondycyjny zwany - nie bez racji "kontuzyjnym" - wyjazdy na falę i … spokój.
Dzisiaj to wygląda nieco inaczej - twórcy "lotniczej wiedzy tajemnej" tworzą nowe zmiany w dokumentacji szkoleniowej, dbając o zagospodarowanie czasu zimowego etatowej gawiedzi lotniczej kosztem naszych lasów przemielonych na papier, a rozliczne okresowe…, ale może to innym razem - to nie z tej bajki.
Jest pomysł. Organizujemy nocne loty szybowcowe. Trzeba podzwonić po ludziach. Data ustalona i do roboty!
Pogoda niespecjalna, przechodzą okresowo przelotne opady, podstawy wysokie, ale przejściu chmur towarzyszy zwiększona prędkość wiatru i turbulencja. W sumie nie najgorzej. Za dnia rozkładamy start i ustawiamy oświetlenie - naftowe stajenne lampy na wygiętych prętach tak żeby wystawały z trawy. Obowiązkowa odprawa przedlotowa. Dwa próbne loty z młodymi, którzy będą zdobywać uprawnienie do wykonywania lotów nocnych szybowcowych i czekamy na zmrok.
Zgodnie z planówką polecę z Szefem Wyszkolenia w drugiej kabinie Bociana na kontrolę pilotażu. Później mam latać z uczniami zgodnie z ustaleniami.
Latanie w nocy na szybowcu to niezła frajda. Jednostajny szum powietrza w kabinie i złudzenie "zawieszenia" między oświetloną ziemią a niebem przy świadomości jednego podejścia do lądowania na kilka naftowych lampek - to niezapomniane wrażenia.
Już jest ciemno. Gramolimy się do kabiny szybowca. Szef - duży chłop - zasłania dużą część tablicy przyrządów. Latarką oświetla fosforyzujące wskazówki. Samolot holujący poczciwy PZL 101 "Gawron" ustawia się przed nami. Lina podczepiona i ruszamy. Po chwili odrywamy się od ziemi, kółko przestaje hałasować, szum powietrza, płomyki z rur wydechowych samolotu i nieprzeniknione ciemności, z których wyłaniają się pojedyncze światełka. Utrzymuję położenie szybowca na holu. Przypomina to trochę celowanie pomiędzy zielone, czerwone i białe światełka pozycyjne samolotu. Jest spokojnie. Wznoszenia mizerne - nic nie poradzimy, stary "Gawron" i tak stara się jak może - te 30 cm/s wznoszenia to i tak niezły wynik. Jesteśmy po drugim zakręcie kręgu. W oddali oświetlony otwarty hangar ułatwia orientację, dalej światła miasta…
.
Holówką nieźle rzuciło, pewnie trafiliśmy pod którąś z przechodzących chmur. Ale co to?! Światła samolotu oddalają się. Co jest przecież lina nie jest z gumy!!! Z trudem dociera do nas, że możemy liczyć już tylko na siebie. Samolot odpływa w ciemnościach. Szybki zakręt w stronę hangaru - cholera, ale daleko. Ocena odległości w nocy to duży problem, ale co nam zostało? Ciemno jak w … Prędkość optymalna. Kiepsko widzę z tylnej kabiny.
Nic nie mówimy, obaj modlimy się tylko, żeby dolecieć do krawędzi lotniska. Hangar powoli rośnie przed maską, ale czy starczy wysokości żeby wylądować na lotnisku. Nie interesują nas już widoczne lampy naftowe pasa - byle starczyło na lądowanie z prostej. Nagle ciemna ściana przed nami. Szef ciągnie drążek na siebie. Coś szarpie - to przecież może być lina holownicza. Ciągnę za zaczep. Znowu widać hangar. Szybowiec bez prędkości uderza kółkiem o ziemię. O rany … udało się!!!
Wychodzimy z szybowca. Stoimy na krawędzi lotniska, z tyłu majaczą krzaki, które udało się nam przeskoczyć. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę w jakiej sytuacji byliśmy. Ze startu w naszym kierunku jedzie charakterystyczny Fiat 125 sanitarka - na pewno Kierownik Aeroklubu. Ale miał nosa, rzadko przyjeżdża na loty, akurat dzisiaj mu się zachciało. "Ale napędziliście nam stracha, zniknęliście na sekundę, myśleliśmy że już po was…". Chyba przestraszyli się gorzej od nas.
Koniec lotów - szybowiec do hangaru. Pod hangarem majaczy sylwetka pilota holówki. "Czemu się wyczepiliście…" - no bezczelny typ - my się wyczepiliśmy?!, kawał drogi od lotniska w nocy, no nie … łapy człowieka swędzą żeby przywalić. Poza tym to powinien tak holować, aby z każdego punktu na kręgu szybowiec miał dolot. Fakt mieliśmy, tylko czy o taki dolot w tym przypadku chodziło?
Sprawa tego wyczepienia nie dawała mi spokoju. Następnego dnia rano pojechałem na miejsce lądowania. Muszę za wszelką cenę znaleźć linę holowniczą. Nie szukałem długo, wisiała na krzakach. Była cała. Teoria, że to my się wyczepiliśmy została od razu obalona. Musiała być źle podczepiona do samolotu. Kto podczepiał?. Po krótkich poszukiwaniach mamy gagatka. Ale coś tu nie pasuje. Podczepiający to bardzo doświadczony i skrupulatny pilot.
"Trzy razy sprawdzałem, linę podczepiłem jeszcze w dzień, przecież wcześniej były dwa hole i nic się nie działo......" to brzmiało bardzo przekonująco. Czyli holownik … dlaczego?. Przyciskany nie chciał gamoń przyznać się do niczego - "po co miałem was wczepiać, odwalcie się ode mnie…". Trudno, jedna ze spraw jak w "Archiwum X".
(...)
Komentarze