Przejdź do treści
Źródło artykułu

Desant na pomoc stolicy

U podstaw decyzji utworzenia polskiej jednostki spadochronowej legła koncepcja użycia jej do wsparcia powstania w kraju. Ale gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa od kilku tygodni była już pod dowództwem brytyjskim, które w żaden sposób nie chciało osłabić polskiej jednostki przez wydzielenie z niej nawet jednej kompanii – mówi prof. Jerzy Kirszak.

Panie Profesorze, w polskich planach powstania powszechnego w okupowanej Polsce pojawiły się postulaty desantu spadochronowego, który miał wesprzeć żołnierzy podziemia w ich walce. Nie chodziło tutaj jedynie o cichociemnych lub niewielkie grupy spadochronowe, ale całą wielką jednostkę – świetnie wyposażoną i wyszkoloną. Szybko przystąpiono do urzeczywistnienia projektu, tworząc 1 Samodzielną Brygadę Spadochronową. Dziś podkreśla się, że te plany od początku nie miały pokrycia w rzeczywistości, gdyż alianci nie dysponowali żadnymi możliwościami technicznymi przerzucenia całej polskiej brygady do Polski, a nawet jej części. Czy stworzenie polskiej brygady spadochronowej obarczone było niedomówieniami co do możliwości jej użycia w kraju? Z czego wynikała ta sytuacja?

Prof. Jerzy Kirszak: U podstaw decyzji utworzenia polskiej jednostki spadochronowej legła koncepcja użycia jej do wsparcia powstania w kraju. Zamiar urzeczywistnił się 23 września 1941 r. podczas ćwiczeń spadochroniarzy w Szkocji, kiedy Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski powołał do życia 1 Samodzielną Brygadę Spadochronową. Jej organizatorem był płk Stanisław Sosabowski, ówczesny dowódca 4 Brygady Kadrowej Strzelców, którego jednostka stała się zalążkiem brygady spadochronowej. W późniejszych wspomnieniach Sosabowski podkreślał, że był nie tylko organizatorem, ale też inicjatorem powołania brygady spadochronowej. Jednak nie całkiem tak było. Pomysł wsparcia powstania powszechnego przez desant spadochronowy zrodził się już w końcu 1939 r. w Komendzie Głównej Związku Walki Zbrojnej we Francji. Wpadli nań kapitanowie Jan Górski i Maciej Kalenkiewicz i poszli z tym do swego przełożonego gen. Kazimierza Sosnkowskiego. Klęska Francji przeszkodziła planom, ale wkrótce po ewakuacji na Wyspy Brytyjskie gen. Sosnkowski w raporcie do Naczelnego Wodza z 5 sierpnia 1940 r. pisał: „Ważne miejsce zajmuje sprawa zorganizowania specjalnych oddziałów spadochronowych, które można by szybko rzucić w odpowiedniej chwili do kraju za pomocą lotnictwa [...]. Koniecznym jest zapoczątkowanie już obecnie tej pracy”1 . Mówię o tym dlatego, aby zauważyć, że inicjacja powołania brygady spadochronowej nie była li tylko dziełem jej pierwszego dowódcy. Nie podważa to w żadnym stopniu ogromnych zasług pułkownika (od czerwca 1944 r.) generała Sosabowskiego w organizacji brygady.

1 Samodzielna Brygada Spadochronowa zajmowała wyjątkową pozycję w Polskich Siłach Zbrojnych. Mimo że powstała w Szkocji, nie została włączona do formowanego tam I Korpusu Polskiego. Była niezależna od brytyjskiego dowództwa i pozostawała w dyspozycji polskiego Naczelnego Wodza. Generał Sikorski 21 sierpnia 1942 r. zastrzegł sobie prawo użycia brygady wyłącznie do działań na korzyść Armii Krajowej, w chwili gdy ta podejmie jawną walkę z najeźdźcą, na co dowództwo brytyjskie się zgodziło. Na konferencji w brytyjskim Ministerstwie Wojny (War Office) 31 sierpnia 1942 r. ustalono, że po osiągnięciu pełnego etatu brygada zostanie przeznaczona wyłącznie do operacji na terytorium Polski. Niecały rok później – 18 czerwca 1943 r. – zostało to dodatkowo potwierdzone przez Połączony Sztab Planowania Sprzymierzonych. Zatem początkowo użycie brygady nie było obarczone niedomówieniami co do użycia w kraju – jak pan zauważył. Wkrótce jednak miało się to zmienić.

Tworzenie polskiej brygady spadochronowej z wielkim zainteresowaniem śledzili Brytyjczycy. Co więcej, podczas wizytacji brygady w maju 1943 r. dowódca brytyjskich wojsk powietrznodesantowych gen. Frederick Browning przedstawił płk. Sosabowskiemu propozycję bez precedensu: aby utworzyć polsko-brytyjską dywizję powietrznodesantową z Sosabowskim na czele. Brytyjczycy nie zwykli oddawać swych najlepszych żołnierzy pod obce dowództwo. Sosabowski odrzucił tę kuszącą propozycję, trzymając się twardo przeznaczenia swej jednostki do walki w Polsce. Kiedy w marcu 1944 r. brygadę wizytował gen. Bernard Montgomery, autorytarnie stwierdził, że ma ona znaleźć się pod jego dowództwem. O zdanie nie pytano już gen. Sosabowskiego, tylko memorandum w tej sprawie przesłano od razu Naczelnemu Wodzowi. Generał Kazimierz Sosnkowski po długich debatach zgodził się na to i 6 czerwca 1944 r. brygada znalazła się pod brytyjskim zwierzchnictwem.

Czy w tym momencie jej los został przesądzony? Wiemy dziś, że za kilka miesięcy brygadę czekała masakra pod Arnhem…

W zasadzie wszystko już pan wyjaśnił. Spróbuję może dopowiedzieć, że Brytyjczycy od początku istnienia brygady wysyłali jasne, choć nieformalne sygnały co do ewentualnego użycia polskiej jednostki. Sosabowski wspominał, że gen. Frederick Browning miał już w 1941 r. powiedzieć, iż „widzi polską brygadę skaczącą w północnej Francji”, w następnych latach jeszcze kilkakrotnie mówił, żeby najpierw użyć brygady na Zachodzie, a dopiero później w Polsce. Z czasem pojawiła się nawet forma szantażu, że w przeciwnym razie polska brygada nie dostanie kompletnego sprzętu bojowego, który zostanie przeznaczony dla jednostek skierowanych do akcji inwazyjnej. Walka o przeznaczenie brygady rozpoczęła się na dobre z początkiem 1944 r. Jeszcze przed wspomnianą przez pana wizytacją gen. Montgomery’ego, do polskiego Naczelnego Wodza zwrócił się – tym razem już oficjalnie – szef sekcji kontaktów europejskich Kwatery Głównej Alianckich Ekspedycyjnych Sił Zbrojnych (SHAEF) gen. Arthur Grasett. Chociaż w piśmie z 11 marca 1944 r. zaznaczył, że „stosownie do istniejącego porozumienia Polska Brygada Spadochronowa jest do Pana dyspozycji do operacji w Polsce”2, to jednak zaraz dodał, że aktualna „ogólna perspektywa i wymagania zmieniły się i stajemy wobec możliwości przedsięwzięcia najpotężniejszej operacji wojny wszystkich czasów”3. W związku z tym w imieniu marsz. Alana Brooke’a zapytywał, „czy zgodziłby się Pan na zmianę obecnego porozumienia dotyczącego Polskiej Brygady Spadochronowej i oddał ją do dyspozycji Naczelnego Dowódcy Alianckiego do operacji w Europie Zachodniej”4. Od tego momentu rozpoczęły się niemal trzymiesięczne negocjacje. Wobec groźby niedostarczenia sprzętu strona polska ustąpiła i w dniu rozpoczęcia inwazji, 6 czerwca 1944 r., przekazała brygadę do użycia w Europie Zachodniej. Z perspektywy czasu polski upór w tych negocjacjach okazał się błędem.


Defilada podczas uroczystości wręczenia sztandaru 1 Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej.
(fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe/ Archiwum Fotograficzne Czesława Datki)

Czy to prawda, że oddając brygadę spadochronową pod brytyjskie zwierzchnictwo, nikt z polskich władz na Zachodzie nie poinformował o tym Komendy Głównej Armii Krajowej, która nadal brała pod uwagę jej udział w walkach w Polsce? Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, wciąż wypatrywano polskiego desantu. Wspomina o tym syn gen. Sosabowskiego – „Stasinek”.

To nie jest prawda. Naczelny Wódz wysłał 20 marca 1944 r. depeszę do dowódcy AK, któremu brygada była dotąd obiecana, z prośbą o ustosunkowanie się. Generał Tadeusz Bór-Komorowski zgodził się i odpowiedział następująco: „Podzielamy pogląd Pana Generała na użycie Brygady Spadochronowej w inwazji w związku z propozycją przyjaciół. Z punktu widzenia potrzeb Kraju [...] jest ważne, by decyzja o użyciu brygady w inwazji nie odsunęła na bok sprawy przygotowania dla niej możliwości przerzucenia jej do Kraju”5. Zaraz po oficjalnej propozycji Brytyjczyków gen. Sosnkowski powiadomił premiera Stanisława Mikołajczyka, któremu jako szefowi rządu formalnie był podporządkowany, o propozycji Grasetta. Przypominając o krajowym przeznaczeniu brygady, pisał: „odstąpienie od tej zasady byłoby z naszej strony niewątpliwie znaczną koncesją na rzecz Aliantów”6, ale jednocześnie dodawał, że „z punktu widzenia moralno-politycznego oraz propagandowego osiągnęlibyśmy bez wątpienia bardzo dużo”7. Dalej zaznaczył, że biorąc udział w inwazji, brygada zyskałaby doświadczenie bojowe, otrzymałaby najnowocześniejsze wyposażenie oraz podniosłaby jeszcze bardziej stan moralny, który odwrotnie „musiałby spaść, gdyby pozostała ona bezczynną w czasie, gdy poza nią całość Polskich Sił Zbrojnych będzie w akcji”8. Dodał również, że w takim wypadku „ogromnie wzrosłyby szanse uzyskania samolotów transportowych, gdy zajdzie potrzeba przerzucenia Brygady do Kraju”9. Było to realne i trzeźwe wyjaśnienie. Dwa dni później Rada Ministrów Rządu RP na Uchodźstwie podzieliła pogląd Naczelnego Wodza, co w dramatycznym roku 1944 nie było, niestety, dość częste, i zgodziła się pod pewnymi warunkami oddać brygadę aliantom. Wracając do pańskiego pytania, to fakt oddania brygady do dyspozycji aliantów, także za zgodą Komendy Głównej AK, nie był znany wśród młodszych oficerów podziemia. Stąd pewnie wynikały niespełnione oczekiwania por. „Stasinka” Sosabowskiego.

Kiedy wiadomo było, że cała brygada nie ma szans polecieć do walki w Warszawie, Polacy poprosili Brytyjczyków, by zezwolili na symboliczny gest, aby powstanie wesprzeć jedną kompanią spadochronową. Tego również im odmówiono. Wówczas gen. Sosnkowski poprosił, by w zastępstwie spadochroniarzy polecieli polscy komandosi. Usłyszał niezmiennie: „Nie”. Co mogła zyskać jedna kompania spadochronowa w swej – w istocie samobójczej – misji?

Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, 1 Samodzielna Brygada Spadochronowa była już od kilku tygodni pod dowództwem brytyjskim, które w żaden sposób nie chciało osłabić polskiej jednostki przez wydzielenie z niej nawet jednej kompanii. A taką gen. Sosabowski już przygotował i powierzył jej dowództwo kpt. Wacławowi Sobocińskiemu – dowódcy III baonu spadochronowego. Pododdział ten liczył 10 oficerów i 100 żołnierzy. Brytyjczycy odmówili transportu, twierdząc, że byłoby to samobójstwo. Jeśli weźmie się pod uwagę, że kompania ta miałaby lecieć z włoskiej bazy w Brindisi, skąd startowały samoloty z zaopatrzeniem dla Warszawy, to trzeba przyznać Anglikom rację. Przelot nieeskortowanych, nieuzbrojonych, lecących z prędkością przelotową 250 km/h i na pułapie osiągalnym nawet przez artylerię plot 10 samolotów C-47 Dakota (tyle potrzebnych było do przewiezienia na tym dystansie 110 ludzi z minimalnym wyposażeniem) musiałby skończyć się masakrą. Między innymi dlatego, że niemieckie myśliwce polowały na samoloty do Polski już od Jugosławii i Niziny Węgierskiej. Inaczej wyglądałaby taka akcja, gdyby użyć nieco dłuższego szlaku północnego, tzw. Trasy nr 2, którą jeszcze w 1943 r. latali cichociemni. Czyli nad Morzem Północnym, Skagerrakiem, południową Szwecją, Bałtykiem, skręcając na wysokości Koszalina wprost na Warszawę. Wtedy samoloty miałyby większe szanse, bo tam Niemcy nie mieli myśliwców przechwytujących. Wzrosłyby one dodatkowo, gdyby dla takiej operacji zrezygnować z Dakot na rzecz szybszych, uzbrojonych i latających poza zasięgiem artylerii plot Halifaxów. Chociaż żeby zabrać oddział 110–120 żołnierzy, musiałoby ich lecieć więcej bo 14. Zasięg bombowców po zamontowaniu dodatkowych zbiorników paliwa pozwalał wrócić im do bazy tą samą drogą, bez konieczności lądowania w sowieckich bazach. Lekko uszkodzone samoloty zaś w drodze powrotnej mogłyby lądować w neutralnej Szwecji, z czego Anglicy i Amerykanie często korzystali w czasie wypraw bombowych. Problem w tym, że desantu drogą północną wówczas nie rozpatrywano. A że była ona względnie bezpieczna, pokazała wielka, spóźniona wyprawa amerykańskich bombowców z 18 września 1944 r. Inaczej miała się rzecz z kompanią komandosów, walczących niemal już od roku we Włoszech. W sprawie jej użycia depeszował 2 sierpnia 1944 r. szef Sztabu Naczelnego Wodza gen. Stanisław Kopański do dowódcy 2 Korpusu Polskiego gen. Władysława Andersa, któremu ten oddział podporządkowano. Kopański pisał: „Dowódca Armii Krajowej rozpoczął w dniu 1 sierpnia walkę o Warszawę. Bardzo pożądany byłby chociaż symboliczny udział w niej oddziału regularnego naszego wojska. Jedyną tego rodzaju możliwością jest zrzucenie na spadochronach zmniejszonej kompanii commandosów (umiejących skakać ze spadochronem)”10. Generał Anders odpowiedział nazajutrz, zaraz po otrzymaniu depeszy: „Oddziału odpowiedniego nie mam. Osobiście uważam decyzję dowódcy Armii Krajowej za nieszczęście”11. Tak było istotnie. Po dotychczasowych walkach we Włoszech w kompani komandosów zostało ok. 40 żołnierzy, z czego mniej niż połowa miała przeszkolenie spadochronowe. W ich wypadku zatem to nawet nie oportunizm aliantów zadecydował. Jeśli chodzi o drugą część pytania, tzn. „co mogła zyskać jedna kompania spadochronowa?” – odpowiedź jest prosta. Z punktu widzenia wojskowego – nic. Zakładając bardzo optymistycznie, że nawet wszystkim samolotom udałoby się przedrzeć i dokonać zrzutu na Puszczę Kampinoską (co też byłoby szaleństwem, przecież nawet obecnie nie skacze się na drzewa), żołnierze w komplecie dotarliby na miejsce zbiórki, to przecież niewiele ponad 100 dobrze wyszkolonych i uzbrojonych żołnierzy, lecz bez możliwości uzupełnienia amunicji, nieznacznie tylko wzmocniłoby niemal 3000 partyzantów Grupy „Kampinos”. Może 20 sierpnia 1944 r. spadochroniarze wzięliby razem z nimi udział w natarciu na Dworzec Gdański? Może nawet zadecydowaliby o przełamaniu niemieckiej obrony? Może niektórzy wyszliby z tego cało? Losów tragicznego powstania i tak by nie odwrócili. Ale to już tylko spekulacje.


Inspekcja 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej przez Naczelnego Wodza gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego, Szkocja, 4 września 1943 r. (fot. Zbiory Jerzego Kirszaka)

Czy była zatem jakaś alternatywa użycia 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej?

Moim zdaniem istniała taka alternatywa, ale wcześniej. Wspomniałem już, że przez upór w sprawie krajowego użycia 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej Polacy popełnili błąd. I chociaż teza ta jest niewątpliwie skażona prezentyzmem, to czuję się usprawiedliwiony przez jednego z głównych uczestników wydarzeń – gen. Sosabowskiego. Otóż właśnie Sosabowski zauważył, że negocjacje były błędem, ponieważ stracono trzy bezcenne miesiące. Jak wiemy, Anglicy już od 1943 r. czynili starania o pozyskanie brygady do działań inwazyjnych we Francji, zrazu delikatnie sondując, by w marcu 1944 r. wystąpić oficjalnie. Wtedy strona polska – Naczelny Wódz i rząd – zaczęła stawiać warunki, grymasić. Negocjacje się przeciągały, niczego nie osiągnięto i po trzech miesiącach i tak przekazano 1 SBSpad do składu 21 Grupy Armii gen. Montgomery’ego. Dalszy ciąg jest znany. Od oddania brygady szkolenie ruszyło pełną parą, a brakujący dotąd sprzęt zaczął płynąć strumieniami. Trzy miesiące później brygada gotowa była do akcji i… została zmarnowana pod Arnhem jako dodatek do brytyjskiej 1 Dywizji Powietrznodesantowej. Później jeszcze z gen. Sosabowskiego uczyniono kozła ofiarnego, a o jego żołnierzach mówiono, że źle się bili. No i na to wszystko zżymał się Sosabowski. Stwierdził, że gdybyśmy od razu w marcu zgodzili się na angielską propozycję, to już wówczas rozpoczęłoby się intensywne szkolenie zespołowe i dostawy sprzętu, dzięki czemu brygada osiągnęłaby zdolność bojową również po trzech miesiącach, ale wtedy byłby to początek czerwca 1944 r. Wówczas mogłaby w składzie brytyjskiej 6 Dywizji Powietrznodesantowej wziąć udział w inwazji, otrzymując wykonalne zadania. A nie jak we wrześniu pod Arnhem, gdy wspierała 1 Dywizję Powietrznodesantową. Można puścić wodze fantazji i oczami wyobraźni zobaczyć brygadę wchodzącą do akcji już nocą z 5 na 6 czerwca 1944 r. podczas D-Day. Byłoby to rozwiązanie ze wszech miar korzystniejsze dla brygady, ale też dla sprawy polskiej. Pod Arnhem 1 SBSpad poniosła straty rzędu 23%. Biorąc udział w inwazji i w późniejszych walkach koło Caen, gdzie biła się brytyjska 6 Dywizja Powietrznodesantowa, byłyby one pewnie porównywalne. Ale nie tak bezsensowne i „nie za darmo” jak w Renie trzy miesiące później. Dla zaskoczenia nieprzyjaciela desant byłby jednorazowy, w którym lądowałaby cała brygada w liczbie ok. 2200 żołnierzy z dywizjonem przeciwpancernym w szybowcach i dywizjonem artylerii lekkiej z rozmontowanymi działami na spadochronach. Byłaby to realna siła mogąca przez zaskoczenie zadać Niemcom poważne straty, a nie jak pod Arnhem, gdy w pierwszym dniu zrzucono niespełna 1000 żołnierzy, pozostałych kilkuset na raty później, a artylerię lekką wysłano transportem morskim, w rezultacie czego w ogóle nie wzięła ona udziału w walkach. W Normandii polscy spadochroniarze przejęliby od Anglików niektóre punkty ataku i być może przeszliby do historii jako zdobywcy Mostu Pegaza nad Orne lub Merville Battery, gdzie dziś stałby pomnik nie dowódcy brytyjskiego 9 batalionu ppłk. Terence’a Otwaya, a dowódcy polskiego 1 batalionu mjr. Mariana Tona.

Po miesięcznej kampanii, z początkiem lipca, choć skrwawiona, ale w wielkiej chwale i z pięknymi zwycięstwami, brygada wróciłaby lizać rany do Anglii, gdzie byłaby entuzjastycznie witana. Generał Sosabowski stałby się uznanym bohaterem nie tylko polskim, ale też alianckim. Przede wszystkim zaś uniknąłby tej całej smutnej historii i późniejszych nieprawdziwych oskarżeń. Z kolei gorące głowy w Komendzie Głównej AK, które najpierw zgodziły się na oddanie Anglikom brygady, a później żądały jej przybycia, wiedząc, że po walkach w Normandii brygada nie jest zdolna do powtórnego użycia, nie kalkulowałyby jej użycia w powstaniu. Wówczas gen. Bór- -Komorowski nie wysłałby 25 lipca takiej depeszy: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie Brygady Spadochronowej będzie miało kapitalne znaczenie polityczne i taktyczne”12. Poza tym wiedząc, że nie ma co liczyć na Sosabowskiego, nie byłby taki wyrywny. Może więc w ogóle nie doszłoby do tragicznego w skutkach powstania? Zwraca na to pośrednio uwagę szef Oddziału III Operacyjnego KG AK płk dypl. Józef Szostak „Filip”, którego na odprawie około 20 lipca zapytano o warunki podjęcia walki. Odpowiedział, że warunkiem powodzenia „było zapewnienie zrzutów broni podczas walki, wreszcie żądanie zrzucenia brygady spadochronowej”13. Chociaż zaraz dodaje, że w przypadku „tego ostatniego żądania, już i wtedy nie bardzo na to liczyliśmy, ale uważaliśmy, że żądać można i należy”14. Gdyby mimo wszystko doszło do wybuchu powstania, to po udziale naszych spadochroniarzy w inwazji sytuacja byłaby o tyle lepsza, że można byłoby użyć argumentu: brygada wypełniła swoją powinność wobec aliantów, teraz domagamy się przerzucenia choć jednej kompanii do Polski! Jak wiemy, Anglicy nie dali zgody nawet na tę jedną kompanię. Czy jednak po wcześniejszej bohaterskiej walce Polaków w Normandii, pod presją moralną, nie machnęliby ręką i powiedzieli – lećcie, jak już się tak upieracie? Sądzę, że poszliby na to. To oczywiście zwycięstwa powstaniu by nie przyniosło. I dobrze, bo zwycięskie powstanie – wbrew pozorom – wcale nie przysłużyłoby się niepodległości, tylko przyniosło dodatkowe problemy. To jednak temat na inną debatę. Tymczasem kończąc te ahistoryczne rozważania, można jeszcze pomarzyć, że na wielkim ekranie w filmie O jeden most za daleko Gene Hackman, wcieliwszy się w gen. Sosabowskiego, nie krzyczy nad Renem „śnur, śnur”, tylko inny wspaniały aktor z obrazu Najdłuższy dzień strzela jako polski generał ze Stena na Moście Pegaza nad Orne. Albo jeszcze lepiej ze zdobycznego charakterystycznego długiego artyleryjskiego Parabellum, którego używał Sosabowski. W każdym razie temat wart powieści z gatunku historii alternatywnych. Może kiedyś się do takiej przymierzę (śmiech).

1 Cyt. za: J. Tucholski, Spadochroniarze, Warszawa 1991, s. 56.
2 Armia Krajowa w dokumentach 1939-1945, t. III, Wrocław 1990, s. 357.
3 Tamże.
4 Tamże.
5 Tamże, s. 385.
6 Tamże, s. 370.
7 Tamże.
8 Tamże.
9 Tamże.
10 Cyt. za: J. Tucholski, Spadochroniarze…, s. 178.
11 Reprodukcja oryginału depeszy, w: J. Kirszak, B. Polak, M. Polak, Generał Władysław Anders (1892–1970), w przygotowaniu do druku.
12 Armia Krajowa w dokumentach, t. IV, Wrocław 1991, s. 11.
13 Moja służba Niepodległej. Wspomnienia pułkownika dyplomowanego Józefa Szostaka „Filipa” (1897–1984), oprac. D. Koreś, Wrocław – Warszawa 2019, s. 430. 14 Tamże.

Rozmawiał: Piotr Korczyński

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony