Przejdź do treści
Źródło artykułu

105 lat temu urodził się Jan Zumbach

Szaleńczo odważny i skuteczny pilot, wojenny bohater, przemytnik, biznesmen, który swych sił próbował zarówno w produkcji ręczników, jak i prowadzeniu restauracji, do tego najemnik wspierający rebelie w Afryce – Jan Zumbach, który sam siebie nazywał „lotnikiem, przemytnikiem i poszukiwaczem przygód”, z całą pewnością był postacią nietuzinkową. Dziś przypada 105. rocznica jego urodzin.

15 kwietnia 1945 roku ppłk Jan Zumbach, wówczas pilot 84 Grupy Myśliwskiej, wsiadł do samolotu i poleciał z Wielkiej Brytanii na alianckie lotnisko Gils-Rijen w Holandii. Dziś już nie do końca wiadomo dlaczego. Na miejscu wpadł na Tadeusza Kawalewskiego, swojego kolegę ze szkoły w Dęblinie. Panowie zaczęli wspominać stare dobre czasy i opijać rychły koniec wojny. „Wychylaliśmy jedną wódkę za drugą” – przyznał Zumbach w wydanych po wojnie wspomnieniach. Kiedy wreszcie wstali od stołu ledwie trzymali się na nogach. „Jak mam znaleźć drogę do mojej bazy?” – drapał się po głowie Kawalewski. „A gdzie ona jest?” – spytał Zumbach. „W tej chwili wwww... Redhill”. „No to ja cię doprowadzę”. Wsiedli do swoich samolotów. Zumbach ruszył przodem, Kawalewski trzymał się tuż za nim. Nie wiedział jednak, że kolega postanowił zrobić mu kawał i skierował się nie nad kanał La Manche, lecz w kierunku dokładnie przeciwnym. Samoloty przekroczyły front, by znaleźć się po stronie ciągle jeszcze kontrolowanej przez Niemców. „Powinienem z tego powodu pęknąć ze śmiechu, ale to nie ja pękłem, lecz mój zbiornik paliwa, dzięki pociskom niemieckiej artylerii przeciwlotniczej” – wspominał Zumbach. Kawalewskiemu powiedział przez radio, że musiał pomylić się w nawigacji. Piloci zdołali wylądować na wypatrzonej łące i wkrótce wpadli w ręce Niemców. Zumbach trafił do obozu jenieckiego na wyspie Terschelling. Nie zabawił tam jednak długo. Najpierw przekonał komendanta, by ten przeniósł go do najlepszego hotelu na wyspie, zaś w początkach maja odebrał od niego kapitulację miejscowego garnizonu.

Dziś trudno rozsądzić, ile w tej historii prawdy, ile zaś zwyczajnej blagi. – Zumbach niezależnie od tego, że wiódł niesłychanie barwne życie, lubił swoje opowieści dodatkowo podkoloryzować. Jego książka miała uwieść czytelników – przyznaje Robert Gretzyngier, autor książek o polskich lotnikach i prezes Fundacji Historycznej Lotnictwa Polskiego. Tak czy inaczej, przywołana anegdota mówi nam o jej autorze naprawdę wiele.

Tryumf na oczach Göringa

Zumbach wychyla się z kabiny swojego myśliwca. Na głowie skórzana pilotka i podciągnięte na czoło gogle, na twarzy szeroki uśmiech. Kadłub samolotu poniżej zdobią dwa rzędy czarnych krzyży. Oznaczają liczbę strąconych przez pilota nieprzyjacielskich maszyn. Obok disnejowski Kaczor Donald wymachujący kijem baseballowym. Fotografia została wykonana pod koniec wojny w Wielkiej Brytanii. Zumbach jest już wówczas sławny. Solidnie zapracował sobie na tytuł asa lotnictwa. Spełnił swoje wielkie marzenie lataniu. Marzenie, które towarzyszyło mu od wczesnego dzieciństwa.

„Zaczęło się od tego, że w pogodnych porach roku, każdego dnia o godzinie jedenastej przed południem, przelatywał nad naszym domem liniowy samolot, trzysilnikowy Fokker. Gapiłem się na niego tak, że aż bolał mnie kark” – pisał Zumbach. Potem rozkładał ręce, biegał po ogrodzie udając samolot, wreszcie padał zmęczony na trawę i powtarzał przez zaciśnięte zęby: „Będę pilotem”. Był początek lat dwudziestych, a Zumbachowie mieszkali w majątku Bobrów nieopodal Brodnicy. Mimo że rodzice kręcili nosem, Jan dopiął swego. W 1936 roku, jako 21-latek, wstąpił do wojska. Przy okazji uciekł się do oszustwa. Ukrył, że po ojcu ma podwójne obywatelstwo – nie tylko polskie, ale też szwajcarskie. Gdyby tego nie zrobił, zgodnie z ówczesnym prawem, nie mógłby służyć w wojsku II RP.


Piloci Dywizjonu 303 (fot. Unknown author/Domena publiczna/Wikimedia Commons)

Dwa lata później Zumbach ukończył Szkołę Orląt w Dęblinie i został pilotem 111 Eskadry Myśliwskiej. Krótko przed wojną świeżo upieczony oficer uległ jednak wypadkowi. Podczas lądowania jego samolot zahaczył o samochód oświetlający lotnisko. Zumbach trafił do szpitala. Potem nastąpiła kilkumiesięczna rehabilitacja. We wrześniu 1939 roku pilot był akurat w Zaleszczykach, jednym z najbardziej znanych ówczesnych uzdrowisk. Nie udało mu się dotrzeć do swojej jednostki, ale współpracował z oddziałami operującymi w okolicach. Wykonywał loty zwiadowcze samolotem RWD-13. Kiedy pod Zaleszczyki zaczęła podchodzić Armia Czerwona, Zumbach przeleciał ponad granicznym Dniestrem do Rumunii. Stamtąd zdołał się przedostać do Francji, gdzie jako pilot myśliwca walczył przeciwko Niemcom. Potem robił to samo w Wielkiej Brytanii. 7 września 1940 odniósł swoje pierwsze powietrzne zwycięstwo. Strącił dwie niemieckie maszyny lecące, by zaatakować Londyn. Świadkiem powietrznej bitwy, w której wziął udział był stojący na klifach w Calais dowódca Luftwaffe Herman Göring.

Do końca wojny Zumbach piął się po szczeblach kariery. Był między innymi dowódcą legendarnego Dywizjonu 303, dosłużył stopnia podpułkownika. W sumie zestrzelił 13 niemieckich samolotów – 12 samodzielnie i jeden wespół z trzema kolegami. Do tego doszło pięć strąceń prawdopodobnych i jedno uszkodzenie. Na tzw. Liście Bajana klasyfikującej najskuteczniejszych polskich pilotów, dało to Zumbachowi szóste miejsce. Za swoje wojenne wyczyny otrzymał między innymi Krzyż Srebrny Virtuti Militari oraz brytyjskie odznaczenie Distinguished Flying Cross. – Po wojnie Zumbach postanowił zostać na emigracji i ułożyć sobie życie za granicą. Postanowił wykorzystać umiejętność pilotowania samolotów i pomysłowość – wyjaśnia Gretzyngier. Wtedy też wojenny bohater pokazał zupełnie inną twarz.

Przemytnik sprzedaje ręczniki

„Szczęście jest dziełem przypadku. Tak przynajmniej twierdził Adam Schulmann podczas swych częstych odwiedzin w klubie „Wellington” w Londynie. Był to kuriozalny facet: żwawy pięćdziesięciolatek, zawsze czujny, z hojnym gestem, nieustannie gotów do stawiania whisky” – wspominał Zumbach. Co kluczowe jednak, Schulmann handlował na czarno diamentami. Tak przynajmniej twierdzili ludzie. Pewnego dnia zapytał Zumbacha, czy przy okazji jednego ze swoich licznych lotów do Brukseli nie przewiózłby dla niego małej płaskiej paczuszki. Za całkiem solidne pieniądze, ma się rozumieć. „Czemu nie” – uznał Zumbach. Był grudzień 1944 roku, trwała jeszcze wojna, ale oficer niepostrzeżenie otwierał nowy rozdział w swoim życiu.

Potem Schulmann jeszcze kilkakrotnie prosił go o drobne przysługi. Zumbach za sprawą tych eskapad zgromadził całkiem pokaźny kapitał. A kiedy odszedł z wojska, postanowił swój majątek zainwestować, wykorzystując zdobyte doświadczenie i kontakty. Wraz z nowo poznanym wspólnikiem założył lotniczą firmę transportową, która stanowiła przykrywkę do przemytniczego biznesu. Zumbach latał po Europie, do Palestyny czy Maroka szmuglując złoto, diamenty, zegarki, penicylinę. Interes szedł różnie. Czasem wprawiał go w euforię, innym razem przynosił zniechęcenie, zawsze jednak wiązał się z potężnym zastrzykiem adrenaliny. Pewnego dnia Zumbach poczuł, że doszedł do ściany. „Po raz pierwszy w życiu odczuwałem, że tym co mi psuje radość zabawy jest prosty strach (…). Nabrałem nagle ochoty, aby pożyć trochę jak spokojny mieszczanin. Stan mojego konta na takie marzenie pozwalał. Przygoda to przecież nie tylko fikanie koziołków (…). Zatęskniłem za mieszkaniem w pięknej dzielnicy. Zacząłem marzyć o godnej pozycji w świecie biznesu”.

Zumbach dzięki rozlicznym kontaktom został dyrektorem fabryki ręczników w Chartres, potem wspólnie z kolegą założył w Paryżu bar-dyskotekę o nazwie „Club Saint-Florentin”. Wreszcie właściciel sieci luksusowych paryskich delikatesów zaproponował mu prowadzenie ekskluzywnej restauracji. Ale Zumbach w roli statecznego mieszczanina nie wytrwał przesadnie długo.

Rekin w Afryce

Lata sześćdziesiąte oznaczały dla Afryki otwarcie zupełnie nowego rozdziału. Na kontynencie, który dotąd znajdował się pod panowaniem kolonialnych mocarstw, jedno po drugim powstawały nowe państwa. Pierwsze lata ich egzystencji zazwyczaj upływały pod znakiem rebelii, zamachów stanu, krwawych walk o wpływy i władzę. Tak działo się chociażby w Demokratycznej Republice Konga. W 1960 roku kraj wyzwolił się spod władzy Belgii, zaś kilka miesięcy później zaczął trzeszczeć w szwach. Secesję ogłosiła Katanga, bogata w miedź i złoto prowincja, na której czele stanął gen. Moise Czombe.

W styczniu 1962 roku w prowadzonej przez Zumbacha restauracji pojawił się niejaki Renud Desners, pilot-weteran wojny w Indochinach. Zaproponował Polakowi interes. O szczegółach miała go powiadomić pewna osoba przybyła z Afryki. Wkrótce okazało się, że z Zumbachem chciałby się widzieć sam Czombe. „Mój drogi pułkowniku – oznajmił podczas spotkania – opowiadano mi o panu wiele dobrego. Wie pan, o co chodzi. Katanga potrzebuje porządnych sił powietrznych”. Od słowa do słowa, zaproponował Polakowi, by stanął na ich czele, zaś jego współpracownicy podsunęli kontrakt opiewający na trzy tysiące dolarów miesięcznie. Tak lotniczy as stał się najemnikiem. Zumbach obrał pseudonim John „Kamikaze” Brown i wyruszył do Afryki.


Jan Zumbach po lewej (fot. Royal Air Force official photographer/Public domain/Domena publiczna/Wikimedia Commons)

Lotnictwo Katangi składało się z niewielkiej liczby samolotów cywilnych i treningowych, dozbrojonych w karabiny maszynowe. Część z nich została zakupiona w Europie, po czym przemycona w częściach przez Mister Browna i jego ludzi. Podróż odbyły w skrzyniach z napisem „części do maszyn rolniczych”. Jeśli wierzyć relacji Zumbacha, wiele działań katangijskiej armii ocierało się o absurd. „Podobnie jak poprzedniego dnia w czasie lotu do Kongolo nie widzieliśmy początkowo nic poza wzorcowymi plantacjami, pustymi ścieżkami i lasem. W samolocie Dove leciało nas czterech: ja siedziałem za sterami, zaś Renaud nadzorował dwóch Katangińczyków, pełniących obowiązki strzelca karabinu maszynowego i bombardiera. Obaj czarni lecieli po raz pierwszy w życiu. Z dumą zgłosili się ochotniczo... aby zostać lotnikami. Obaj trzęśli się jednak ze strachu, twierdzili, że samolot leci za szybko. Renaud starał się ich uspokoić” – pisze Zumbach. Nagle załoganci wypatrzyli w dole kilka uzbrojonych postaci, które na widok samolotu rozpierzchły się po zaroślach. Z pokładu gruchnęła seria z karabinu. Żandarmi wyrzucili przez drzwi wykonane chałupniczą metodą bomby. „Następnego dnia otrzymałem telegram podpisany przez Czombégo i Mukégo. Przekazywali mi w nim, że... nieprzyjacielski atak na Kongolo został rozbity połączoną operacją katangijskich sił lądowych i powietrznych. Niech żyje zwycięstwo! Dokonana przez nas masakra drzew w doniesieniach miejscowej prasy i radia przekształciła się w sprawioną wrogowi krwawą łaźnię” – wspomina Zumbach. Oczywiście, wojna w Katandze wiązała się też z całkiem realnym rozlewem krwi. Kres konfliktowi położyła dopiero interwencja sił ONZ. Zumbach wraz z pozostałymi najemnikami ewakuował się do Angoli, po czym wrócił do Paryża.

Kilka lat później znów rusza na wojnę, tym razem do Nigerii. W maju 1967 roku od tego afrykańskiego państwa odłącza się prowincja Biafra. Na czele buntu stoi płk Chukwuemeka Odumegwu Ojukwu, który wywodzi z ludu Ibo. Wierzy, że niezależność zapewnią mu pieniądze z eksploatacji złóż ropy oraz poparcie części afrykańskich sąsiadów, Francji czy Izraela. Zumbach znów staje na czele nowo utworzonego lotnictwa. I znów ma do dyspozycji kilka przestarzałych maszyn. Sam zasiada za sterami Douglasa A-26 „Invadera”, amerykańskiego samolotu szturmowego z czasów II wojny światowej. Na jego dziobie wyrysował paszczę rekina i sieje popłoch w szeregach nieprzyjaciela. Podczas ataku na lotnisko Makurdi strąca samolot, którym ewakuuje się szef sztabu nigeryjskiej armii. O Kamikaze Brownie, tajemniczym najemniku z Biafry zaczynają się rozpisywać brytyjscy i amerykańscy dziennikarze. Ostatecznie jednak rebelia nie ma większych szans powodzenia. Zbuntowana prowincja pada i zostaje na powrót wcielona do Nigerii. Trwający kilka lat konflikt pochłania życie sześciu milionów osób.

Śmierć ze znakiem zapytania

Zumbach znów wraca do Europy i rozkręca nowe interesy. Często działa na granicy prawa. Zaczyna bywać w Polsce, gdzie nawiązuje kontakty z wojskowymi i ludźmi służb. W styczniu 1986 roku umiera w Paryżu – nagle i w niejasnych okolicznościach. – Według mnie naraził się ludziom, którzy konflikty gotowi są rozwiązywać siłą. Tak naprawdę jednak wszystko co w tej sprawie wiemy, pozostaje w sferze przypuszczeń i spekulacji – przyznaje Gretzyngier. Sprawę swego czasu próbował drążyć dziennikarz pisma „Focus”. Dociera nawet do brata Zumbacha. A ten przyznaje, że pilot zmarł we własnym łóżku, jednak był straszliwie poraniony. Więcej jednak powiedzieć nie chce.

Pewne jest jedno – w 1986 roku odszedł człowiek, który był postacią nietuzinkową. Wymykał się łatwym ocenom i całym sobą potwierdzał starą prawdę – życie i świat nie są czarno-białe.

Cytaty pochodzą z autobiografii Jana Zumbacha, „Ostatnia walka. Moje życie jako lotnika, przemytnika i poszukiwacza przygód”, Oficyna wydawnicza „Echo”, Warszawa 2007

Łukasz Zalesiński

FacebookTwitterWykop
Źródło artykułu

Nasze strony