Blog Piotra Lipińskiego - dzień jak co dzień... w powietrzu: „Koniec 2018 i 2004”…
To już koniec roku? Przecież dopiero był styczeń... a jednak kalendarz nie kłamie. Ten sezon dał mocno w kość. Dzięki zmianom wprowadzonym przez Porty Lotnicze większość naszych lotów była nocą. Do tego dochodził Dead Heading czyli przebazowania busami, samolotami, pociągami, a nawet statkami. Jednym słowem ZMĘCZENIE. Teraz jest lepiej. Dzięki nowym B737MAX8 mamy więcej dłuższych lotów z pobytami. I w większości teraz loty są w dzień. Jak zawsze były ciekawe loty, były nudne, ale w większości były nocne, po których niewiele się pamięta.
Hossa dla pilotów trwa. Wprawdzie parę linii upadło (współczuję pracownikom), ale w miarę szybko można teraz dostać nową pracę. Linie wręcz walczą o pilotów i wielu znajomych ostatnio zmieniło lub zaraz zmieni barwy przewoźnika. To pewnie potrwa jeszcze parę lat o ile nic złego nagle na świecie się nie stanie. Fajnie byłoby, aby ta hossa trwała jeszcze dłużej. Więcej samolotów i więcej pracy dla wszystkich.
Dzięki temu wszystkiemu jest też lepsza szansa na awans. Zmiana fotela z FO na Kapitana jest dosyć istotna w karierze pilota i trzymam kciuki za wszystkich nowych kapitanów, jak i FO.
Dzisiaj Wigilia. Spędzamy ją z załogą w tym momencie na FL390, czyli prawie 11,900 m npm. Przed chwilą była pierwsza gwiazdka. Przynajmniej widać ją bez problemu będąc nad chmurami. W tym roku całe Święta w pracy i Nowy Rok też. Nie pierwszy raz i na pewno nie ostatni, ale nadal cieszę się, że przynajmniej mogę sobie polatać. Dla FO to pierwsze Święta za sterami, a z szefową to już nasze kolejne latające Święta w trzeciej już linii.
Lotnictwo nawet w Polsce jest juz bardzo międzynarodowe. Mieszane załogi i samoloty na różnych znakach. Ostatnio na pobycie mieliśmy półtorej załogi. Cztery narodowości z sześciu różnych baz i oczywiście jeden słuszny wspólny język i bynajmniej nie jest to polski. Od razu przypomniały mi się czasy w Orient Thai, gdzie w całej firmie przez długi czas nie było żadnego Tajskiego pilota.
Lataliśmy tam z kolegą prawie rok. Dzielni FO na 757. Wprawdzie godziny zgadzały się na kapitana, ale wcześniej lataliśmy na Emb145, a według szefostwa Emb145 to nie był samolot... Patrząc do tylu na pewno doświadczenie zdobyte przez ten czas było mega i później bardzo się przydało. Krótkie loty na większym samolocie, jak i długie chartery po Azji i Afryce. Zawsze coś. No i to szczęście...
Wigilia 2004. Bangkok. Przy stole międzynarodowo i wesoło. Dzwoni telefon. Już widzę grymas na twarzy swojej dziewczyny. Dowiaduje się, że następnego dnia muszę lecieć. Teraz grymas to mało powiedziane. Całe Święta przygotowane z polskim papu, a tu coś takiego - praca. Ale jest światełko w tunelu. Lot na paxa na Phuket i potem za sterami do Seulu i z powrotem na Phuket. Tam cały dzień wolny - drugi dzień Świąt i dopiero następnego dnia powrót na paxa do BKK. Plan prosty. Przyleci pierwszym samolotem z BKK na HKT, tam się spotkamy i od razu na plażę.
Pierwszy dzień Świąt. Siedzimy w czterech w kokpicie, dwie pełne załogi. I znów telefon. Zachorował jeden z naszych FO i jest nieobsadzony lot do Chin. Jeden z nas musi wykonać ten lot, a drugi wykona dwa razy Seul z Phuket z minimalnym odpoczynkiem. Jestem większym psem na latanie niż cokolwiek innego i zgłaszam się na ochotnika, że polecę na Phuket. W kokpicie zostało już nas trzech. Szybki telefon do domu, że jednak jutro na Phuket nie ma jak się spotkać. Ech... To nie są łatwe rozmowy tym bardziej w Święta.
Podejście na Phuket od strony morza. Z jumpseatu wszystko dobrze widać i pstryk!
Lądowanie było o tyle dobre, że samolot nadawał się do ponownego użytku, ale wcześniej go dobrze sprawdziliśmy. Potem Incheon i z powrotem. Padnięty wróciłem do hotelu i spać. Rano obudziło mnie trzęsienie ziemi. Całkiem spore. Szybko sprawdziłem godzinę i okazało się, że przespałem budzik. Szybko się spakowałem i zamiast śniadania od razu do załogowego busa. Kiedy wychodziłem z pokoju CNN podawało informacje o trzęsieniu ziemi w Azji.
Phuket jest największą wyspą Tajlandii. Z hotelu, który znajdował się na południu wyspy na lotnisko położone na północy jechało się prawie 40 minut. Droga prowadziła przez górki, środkiem wyspy i była sporo szybsza od widokowej drogi, która szła wzdłuż plaż. Po parunastu minutach jazdy staram się dodzwonić do Bangkoku, ale sieć komórkowa ma problemy. Dziwne. Zauważyliśmy też, że po obu stronach drogi zatrzymywało się bardzo dużo samochodów i prawie każdy trzymał przy uchu telefon.
Na lotnisku normalny ruch. Idziemy przez terminal z widokiem na płytę od strony morza. Widzimy, że tuż za zaparkowanymi samolotami jest dużo wody. Schodzimy do autobusu, który nie nadjeżdża. Obok nas załoga rosyjskiego B767 Transaero. Czekamy dalej i nic. Wracamy na górę, a tu widzimy pusty terminal i wszędzie porzucone bagaże. Wychodzimy na zewnątrz. Pod terminal podjeżdża taksówka, a z niej wychodzi zakrwawiony człowiek i pokazuje nam film zrobiony aparatem. Wielka fala porywa wszystko. Hmmm. Pogoda piękna, jakoś nie widzimy tego. Podbiega do nas ktoś z obsługi i krzyczy ze wszyscy maja uciekać w góry. W tym momencie otrzymujemy telefon z firmy. Ktoś na nas będzie czekać przy bocznym wjeździe na lotnisko. Mamy wziąć samolot i na pusto szybko wracać do BKK.
Rzeczywiście przy bramie czeka na nas firmowy samochód. Pickup i jedziemy pod samolot na pace. Jest wesoło. Pod samolotem nikogo nie ma. Pytamy się ATC o status startu, ale nic nie wiadomo. Ląduje tylko policyjny S76 i Dornier 228 Marynarki Wojennej. Z polowy pasa wystartował jeszcze bizjet i tyle. Udało mi się dodzwonić do domu. Kiedy dziewczyna się obudziła wszystkie szuflady i drzwi w domu były pootwierane. Trzęsienie ziemi w BKK też było odczuwalne, ale na 32 piętrze, gdzie mieszkaliśmy obyło się bez większych strat. Kolega, który mieszkał trochę niżej i nie spał szybko wyskoczył z budynku oczywiście po schodach, a nie windą. Good call.
A my nadal czekamy na info o naszym starcie. Jeszcze jeden telefon do kolegi w Warszawie, który akurat wyleciał do Polski na urlop. Potwierdził informację o tsunami, ale media podawały wtedy, że zginęły tylko 4 osoby. Już wiemy, że część pasa startowego została zalana. Widzimy, że mniej więcej 500 stóp od początku pasa (ok. 150 m) leży głaz większy od dużego wozu strażackiego. Wreszcie możemy lecieć. Jeszcze tylko musimy znaleźć kogoś kto by nas wypchnął. Jest jedna taka osoba. Wszystko robi sama. Po wypchnięciu pozostawia pushbacka i też ucieka w góry. Szybkie kołowanie i start z polowy pasa. 757 nie ma z tym żadnego problemu. Po starcie widzimy zniszczenie wzdłuż wody. Po uśmiechach nic nie zostało. Szybko wracam do domu...
Przez następne parenaście dni w terminalu na przylotach krajowych różne ambasady miały swoje stoliki i pomagały tym, którzy zostali bez niczego. Kolega, który ewakuował się z budynku po schodach codziennie latał na Phuket zabierając rannych. Ruch był tak duży, że ATR-y były stawiane na trawie z braku miejsc parkingowych. Po tygodniu staliśmy obok A310 Luftwaffe. Patrzyliśmy jak przez pół godziny na pokład samolotu były wnoszone czarne worki... w takich momentach po prostu brak jest słów.
Zadzwoniłem do Maxa – kolegi, który zachorował podczas Świąt. Bardzo doświadczony pilot i były kapitan B707. Naprawdę był chory. Grypa. Dla mnie szczęście w nieszczęściu. Albo po prostu szczęście trzeba mieć... i tego Wszystkim życzę i oczywiście WESOŁYCH ŚWIĄT!
Komentarze