Normana Mailera niełatwa opowieść o słynnym lądowaniu na Księżycu
Jeśli ktoś wciąż czuje niedosyt po hucznych, lipcowych obchodach 50. rocznicy lądowania człowieka na Księżycu, może go zaspokoić sięgając po wznowienie książki "Na podbój Księżyca" Normana Mailera. Powieść nie zawsze łatwą, ale wartą poświęconego jej czasu.
Choć na polskim rynku powtórnie można było po nią sięgnąć już w wakacje, to przyznaję, że podchodziłam do niej kilka razy. To wkładana, to wyjmowana z torebki stała się moim czytelniczym wyrzutem sumienia. Stało się tak, bo momenty świetne mieszają się w niej z tymi, przez które trzeba przebrnąć. Nazywana epopeją trochę mnie zresztą onieśmieliła rozmachem, liczbą podawanych faktów, anegdot, opowieści, cytatów, refleksji autora.
Właśnie! Autor – Norman Mailer. Osobowość to silna i barwna. Dwukrotny laureat Nagrody Pulitzera, status gwiazdy literatury zyskał w wieku 25 lat dzięki książce "Nadzy i martwi". Pisał biografie Marilyn Monroe, Pabla Picassa czy Muhammada Aliego. W 1969 roku kandydował na burmistrza Nowego Jorku.
Pisząc w trzeciej osobie i nazywając się Aquriusem, czyni się jednym z jej bohaterów. Towarzyszy nam właściwie cały czas, opisuje wydarzenia, postaci, przywołuje rozmowy, tłumaczy techniczne zawiłości, chętnie dzieli się własnymi przemyśleniami. Staje się naszym przewodnikiem po świecie misji Apollo 11. Były jednak momenty, w których ta jego nieustająca obecność stawała się dla mnie nieco irytująca. Różnie też bywa ze wspomnianymi już dywagacjami i rozważaniami autora. Jedne autentycznie ciekawią (np. gdy porusza temat ewentualnej śmierci astronautów i wizji pozostania ich ciał na Księżycu), inne ciekawią mniej, a rozsiane na blisko 600 stronach z czasem zaczynają nużyć.
Jednocześnie zdecydowanie warto książkę Mailera czytać, bo pisze ze swadą, potrafi porwać ironią czy poczuciem humoru. Zwłaszcza w tych momentach, kiedy z eseisty i felietonisty przeistacza się w rasowego reportera. Jako dziennikarz rozmawiał z głównymi bohaterami przedsięwzięcia: Neilem Armstrongiem, Buzzem Aldrinem, Michaelem Collinsem. Obserwował ich konferencje prasowe, wywiady dla innych mediów. Ze szczegółów misji przepytywał najważniejszych ludzi z NASA.
Te właśnie fragmenty dotyczące samych astronautów, ich psychiki, podejścia do niewyobrażalnego wręcz zadania, z którym muszą się zmierzyć, radzenia sobie z presją, skupioną na nich uwagą są najciekawsze. Mailer opisuje ich raczej z sympatią, ale nie na kolanach. Nie cacka się z nimi, ale jednocześnie nie daje nam zapomnieć, że to ludzie wyjątkowi, którzy są w stanie podołać pionierskiemu zadaniu. To rewelacyjna okazja, by ich poznać. Armstrong to dziś postać popkultury, napisano o nim kilka książek, nakręcono kilka filmów. Ale Aldrin (ten drugi na Księżycu), a zwłaszcza Collins (jako jedyny z trójki nie postawił stopy na Księżycu, zaś pozostał w statku na orbicie okołoksiężycowej) w przestrzeni medialnej funkcjonują zwykle przy okazji mówienia o Armstrongu.
O Armstrongu autor pisał tak: "Robił długie przerwy, szukał właściwych słów. Kiedy te wreszcie się zjawiały, ich banalność przynosiła rozczarowanie. (...) Armstrong był nietęgim mówcą, niemal się jąkał, a mimo to przykuł uwagę. Niewątpliwie świadomość, że jest astronautą, przydawała mu wielkości, lecz nawet, gdyby był tylko niższym urzędnikiem przyjmującym nagrodę, jego osobowość zwracałaby uwagę, bo robił wrażenie żyjącego w innym wymiarze. Wydawał się po prostu odmienny od reszty ludzi".
"Same ścięgna i mięśnie – prezentował się solidnie, niezawodny jak traktor, lecz przywodzący na myśl druzgocącą siłę czołgu, flegmatyczny, niemal ociężały. Mimo to coś, co w nim tkwiło, pozwalało się domyślać drzemiącej w głębi nieokiełznanej fantazji. (...) Jego oczy były nieco skośne, jak u samuraja, a opuszczone w dół kąciki ust nadawały mu wygląd człowieka poważnego, który czułby się jak w domu na polu bitewnym i który by mówił: +To poważna sprawa, chłopaki, tutaj wszędzie jest pełno krwi+". To z kolei o Aldrinie, który – jak pisze Mailer – cieszył się opinią najlepszego fizyka i inżyniera wśród astronautów, a swoich zdań nie ubarwiał żarcikami, nie szukał taniej popularności.
I jeszcze Collins: "Poruszał się ze swobodą, był rezolutny. Collins to człowiek, którego niemal każdy chętnie zaprosiłby na przyjęcie, ponieważ był żywym przykładem elegancji i pełnych wdzięku manier". Na wspomnianej konferencji prasowej – jak opisuje Mailer – nie miał wielu okazji do wykazania się dowcipem. "Mógł co najwyżej rozjaśniać nastrój konferencji pogodnym, sympatycznym uśmiechem, podczas gdy pytania zadawano pozostałym" – kwituje autor.
Oto zaledwie niewielka próbka z pierwszego spotkania z całą trójką podczas konferencji prasowej. Bo rozmaitych smaczków jest tu znacznie więcej.
Książka pierwszy raz w Polsce książka ukazała się w 1978 roku. Jej wznowienie opublikowało Wydawnictwo Zysk i S-ka.
Ewelina Krajczyńska
Komentarze