51 lat temu samolot An-24 rozbił się w Beskidach; zginęły 53 osoby
51. rocznica katastrofy samolotu pasażerskiego An-24, który rozbił się w paśmie Policy w Beskidach, mija 2 kwietnia. Zginęły wówczas wszystkie 53 osoby będące na pokładzie maszyny. Była to jedna z największych katastrof w historii polskiego lotnictwa.
Jarosław Reszka w książce "Cześć, giniemy!" poświęconej największym katastrofom w powojennej Polsce napisał, że samolot An-24, należący do PLL Lot wystartował z Warszawy o godz. 15.20. Leciał do Krakowa. Podróż miała trwać 55 minut. Za sterami siedział Czesław Doliński, pilot z 20-letnim doświadczeniem. Na pokład wsiedli m.in. językoznawca i prezes krakowskiego oddziału PAN prof. Zenon Klemensiewicz oraz szefowa Ośrodka Badań Prasoznawczych w Krakowie Irena Tetelowska-Szewczyk.
Po minięciu radiolatarni w Jędrzejowie maszyna zniknęła z oczu operatora radaru precyzyjnego na lotnisku w Balicach. Samolot wymknął się spod naziemnej kontroli.
Gajowy Franciszek Kudzia i członkowie jego rodziny, mieszkający w leśniczówce 3 km od zbocza Policy, krótko po godz. 16. usłyszeli warkot silnika. "Sprzed leśniczówki roztacza się piękna panorama na okoliczne lasy i wzgórza, mimo wiosny przysypane jeszcze śniegiem. Początkowo widzieli więc wszystko jak na dłoni. Samolot leciał nisko. Gołym okiem można było dostrzec, że to maszyna pasażerska. Minął dwa niższe wzniesienia, zaczął niebezpiecznie zbliżać się do Policy. Wtedy stracili go z oczu. Maszyna weszła w obszar mgły i śnieżnej zadymki. Za chwilę rozległ się donośny huk" – napisał Reszka.
Do katastrofy doszło o godz. 16.08. Samolot uderzając o zbocze góry "wykosił" wśród drzew pas o długości 200 m.
"Straszliwie okaleczone, pokawałkowane ciała. (…) Lewe skrzydło An-24 oderwało się i leży daleko od kadłuba, powyżej wierzchołków drzew. Oderwany ogon wcisnął się między trzy grube drzewa. Trzy-cztery metry od niego wygięte prawe drzwi samolotu. Dalej, ok. 30 m w przód, zdeformowane blachy kadłuba" – opisał autor książki.
Na miejsce udali się milicjanci z Suchej Beskidzkiej, lekarze z pogotowia ratunkowego, a później także żołnierze z dywizji powietrzno-desantowej. Ok. godz. 19.20 w rejonie Policy dał się słyszeć huk wystrzałów z pistoletu. Milicjanci odnaleźli miejsce tragedii. W trudnych warunkach nieodzowna stała się pomoc ratowników GOPR. "Przez dwa dni górscy ratownicy śliską rynną wśród lasu zwozić będą sankami ciała ofiar – najpierw całe, potem tylko fragmenty (…)" – pisał Reszka.
Autor książki podkreślił, że opinia publiczna nie poznała całej prawdy o przyczynach katastrofy. "Prokuratura Wojewódzka w Krakowie ustaliła, że wypadek nastąpił z winy pilotów. W uzasadnieniu podała: załoga nie miała dokładnego rozeznania czasu lotu. Wiele wskazuje na to, że w kabinie samolotu w ogóle nie prowadzono własnej nawigacji, zdając się na informację kontrolerów lotu. Czy to możliwe w przypadku tak doświadczonego pilota? (…) Jak można było przegapić Kraków – przy wysokim pułapie chmur i dobrej widoczności?" – pytał Reszka.
Powołana została druga komisja. W konkluzji stwierdziła, że winna jest załoga, która nie prowadziła własnej nawigacji, ale także obsługa naziemna z Balic, przede wszystkim operatorzy radarów, którzy nie mogli odnaleźć samolotu po minięciu przez niego Jędrzejowa.
Oskarżone zostały cztery osoby z obsługi lotniska. Do procesu nie doszło. Objęła ich amnestia z 22 lipca 1969 r.
Reszka wskazał, że po katastrofie powstało wiele plotek i spekulacji. "Od absurdalnych – w rodzaju +Ruscy wystrzelili rakietę, która strąciła samolot+ – do nie całkiem pozbawionych sensu. A może załoga nie wylądowała w Krakowie, bo nie mogła lub nie chciała? Może samolot został uprowadzony i minął Kraków, aby lecieć w stronę któregoś z lotnisk w zachodniej Europie? Na przykład do Wiednia" – napisał autor.
Współcześnie tragedię upamiętnia pomnik w kształcie pionowego statecznika samolotu wraz z tablicą, na której umieszczone zostały nazwiska wszystkich ofiar – 47 pasażerów i sześciu członków załogi.
Komentarze